Juliusz Verne
Cudowna wyspa
Część druga
(Rozdział IV-VI)
Przekład: Michalina Daniszewska
80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;
1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.
"Wieczory Rodzinne", 1895
© Andrzej Zydorczak
pośród mnóstwa zabaw, balów i obiadów proszonych, któremi w ostatnim tygodniu roku urozmaicają sobie czas szczęśliwi miliardowicze, wyróżnia się szczególniej świetne przyjęcie u prezydenta miasta. Oddawna już niepraktykowana harmonia między przedstawicielami obu partyi, rozjaśniła oblicza wszystkich zgromadzonych; Coverley’e i Tankerdony uprzedzają się wzajemnie w wyszukanej grzeczności, a młody Walter otrzymuje po raz pierwszy zaproszenie, na mający się odbyć koncert w domu rodziców miss Dyany. To też nic dziwnego, że Kalikstus Munbar widzi już bardzo blisko dzień, w którym najgorętsze jego pragnienia przejdą, z krainy marzeń, do faktów rzeczywistych, – i zacierając ręce powtarza do stojącego obok Poncharda:
– Patrz mój najmilszy i powiedz, czy nie mam powodu do najżywszej radości!…
Tymczasem w nocy z dnia 30 na 31 grudnia, szczególne wydarzenie zakłóciło sen i spokój mieszkańców Standard-Island. Z początku, gdy między godziną drugą i trzecią po północy, dał się słyszeć jakby oddalony huk strzałów armatnich, straże u portów i w obserwatoryum nie zwróciły na to żadnej uwagi. Bo cóż może obchodzić Cudowną wyspę choćby nawet zacięta walka tocząca się zdaleka od niej, na szerokim oceanie. Wypadki takie, jak to stwierdzają kroniki, nie są wyjątkowe, mianowicie między okrętami krajów Ameryki południowej.
Ale grzmoty te pochodzące wyraźnie od strony zachodniej oceanu, przeciągając się przez noc całą, różnią się bardzo od regularnych wystrzałów artyleryjnych. Nie umiejąc wytłomaczyć sobie ich przyczyny, dyżurni oficerowie zbudzili komandora, który pospieszył z wieży obserwatoryum zbadać wokoło horyzont.
Jakkolwiek w najdalszych punktach równej powierzchni wód nie można dopatrzyć ni okrętów ni żadnego lądu, jednak błękit nieba nie przedstawia właściwego sobie kolorytu, lecz zabarwiony się zdaje jakby bladą łuną dalekiego jakiegoś pożaru, a powietrze staje się ciężkie i mgliste mimo, że barometr nie wskazuje najmniejszych zaburzeń atmosferycznych.
Z pierwszym brzaskiem dnia, wśród coraz potężniejszych tajemniczych grzmotów, napełniły powietrze drobne, ledwie dostrzegalne pyły, które jakby deszcz z sadzy, pokryły niebawem ulice i dachy miasta.
Zjawisko to, wzmagające się z każdą chwilą, przybrało wreszcie charakter zatrważający; nie pyłki już, lecz drobne żużle barwy czarnej i różnych odcieni karminu, poczęły coraz grubszym pokładem spadać na pływającą wyspę. Wszyscy jej mieszkańcy zbudzeni wcześniej tym niezwykłym wypadkiem, zalegli ulice miasta i parku, zadając sobie wzajemnie pytania co do natury i przyczyny tego zjawiska.
Jestże to, zdarzający się niekiedy ów deszcz czerwony, który zabobonni, deszczem krwawym nazywają, łącząc z nim jakieś przepowiednie nieszczęść i kataklizmów, a który pod rozbiorem chemicznym, wykazuje części białka, krzemionki, niedokwasu chromu i żelaza?
Na początku XIX wieku prowicye Kalabryi i Abruzzów stały się widownią podobnie suchego deszczu; nieco później znowu w okolicy Orleanu i niższych Pirenei spadły istne ulewy czarnych sadzy przyniesionych wiatrem, z dalekich stron trapionych wielkiemi pożarami; niemniej też ciekawem bywa zjawisko chmur sypiących żółtym pyłkiem kwiatu drzew sosnowych…
Ale jakie pochodzenie, jaką przyczynę przypisać należy tym coraz gęściej napływającym masom drobnych żużli i czerwonych molekułów, które zasypują wyspę i okoliczne morze?
Zdaniem króla Malekarlii są one skutkiem jakiegoś silnego wybuchu wulkanicznego, co zdaje się potwierdzać ich temperatura wyższa od otaczającego powietrza. Ponieważ te okolice oceanu bogate są w ziemie wulkanicznej natury, gdzie kratery bywają stale czynne, lub jeżeli chwilowo przygasły, zdolne wskutek wewnętrznych zaburzeń ziemi na nowo się zapalać, przeto ogólnie przyjętą została hipoteza króla-astronoma, poparta jeszcze wzmianką pana Simoe, że nierzadko zdarzają się wypadki nagłych wybuchów, długo pod wodą ukrytych wulkanów.
I rzeczywiście, czyż kilka lat temu właśnie w tych samych okolicach wysp Tonga, krater Tufua nie pokrył swą materyą wybuchową przestrzeni około dwustu kilometrów? Czyż w 1883 roku część Jawy i przez cieśninę Sunda sąsiadującej z nią Sumatry, nie zostały zburzone i zatopione w falach morza przez rzadki w swej sile wybuch wulkanu Krokatoa? Ileż to tysięcy ludzi zginęło wówczas, ile okrętów poszło na dno oceanu!
Lecz przypomnienie to zbudziło poważne obawy w umysłach mieszkańców Miliard-City; może Standard-Island grozi podobne niebezpieczeństwo, może ją czeka los statków znajdujących, się w chwili katastrofy, w pobliżu nieszczęsnej Jawy…
Komandor Simoe widząc, iż w zgęszczonej opadającemi żużłami wodzie, posuwanie się naprzód pływającej wyspy staje się coraz uciążliwsze, wydaje rozkazy zwolnienia biegu. Stało się to tem konieczniejsze, że gdy w rannej porze światło słoneczne z trudnością tylko przedzierało się przez te ciężkie chmury pyłu, w południe przestało zupełnie oświecać, i ciemności głębokie załegły w około. Nawet światła elektryczne, owe wspaniałe księżyce powietrzne, nie zdolne stawić dostatecznego oporu przeciw ciśnieniu opadającego na wszystko barwnego pyłu, zostały przygaszone i na ziemię spuszczone.
Obawiając się silnych jakich wstrząśnień wśród gwałtownie burzących się bałwanów, wstrząśnień, któreby mogły naruszyć całość budynków mieszkalnych, wielka liczba miliardowiczów wyległa do parku i okolicznych ogrodów, a wśród ogólnej paniki, wśród płaczu kobiet i dzieci, Francolin zadaje sobie pytanie, czy dziwnem zbiegiem okoliczności, nie nadeszła chwila w której, mogą się ziścić ponure przepowiednie Sebastyana, względnie do istnienia tej Cudownej wyspy.
Tymczasem wśród potęgujących się ciemności, gdy na dziesięć kroków nie można było nic odróżnić, gdy nawet nadejście nocy wskazują tylko zegary, podający deszcz żużlowy coraz grubszemi warstwami pokrywa powierzchnią Standard-Islandu, dodając jej tyle ciężaru, że jej stalowa podstawa poczyna się nadzwyczajnie zagłębiać w wodę.
Co począć w obec nowego niebezpieczeństwa? jakże ulżyć temu olbrzymowi? Praktykowany zwykle na statkach sposób wzrzucania w morze towaru i zbytniego balastu, nie daje się naturalnie zastosować tutaj, a jednak wzburzone bałwany zdają się już sięgać do wysokich krawędzi wyspy, i mało brakuje, aby je brzegi nie zostały zalane…
Z nadejściem przecież nocy, podziemne grzmoty tracą powoli na swej sile, morze staje się nieco spokojniejsze i nadzieja szczęśliwego przejścia całej tej katastrofy wstępuje do serc wszystkich. Brnąc w głębokim pokładzie żużli i czerwonego pyłu, mieszkańcy Miliard-City wracają do swych domów, pocieszając się myślą, że jutro złe minie już bezpowrotnie, że znowu jasne zabłyśnie słońce.
W każdym razie jaki smutny jutrzejszy dzień Nowego roku, w jak okropnym stanie zniszczenia przedstawi się to „cacko oceanu spokojnego” i jak mało brakowało, by piękna Miliard-City nie uległa tragicznemu losowi starożytnego Herkulanum i Pompei, jakkolwiek nie leży u stóp groźnego Wezuwiusza.
– Mimo stopniowego uspokajania się wzburzonych żywiołów przezorność nakazuje jeszcze baczność i możliwą ostrożność; to też większość przedstawicieli władzy czuwa noc całą, podczas gdy wyspa posuwa się ciągle w kierunku wschodnim, dopóki nie okrążywszy tej niespokojnej okolicy zwrócić się będzie mogła znowu w prostej linii ku wyspom Tonga, gdzie komandor spodziewa się zasięgnąć pewnych wiadomości, co do wysp okolicznych, które mogły być widownią tak silnego wybuchu wulkanicznego.
Tymczasem nowy wypadek zelektryzował wszystkich. Około godziny trzeciej po północy, gdy jeszcze owe nieprzejrzane ciemności wciąż otaczały Cudowną wyspę, dało się uczuć jej mieszkańcom nagłe wstrząśnienie, przebiegające głuchym łoskotem cały jej spód stalowy z jednego końca na drugi.
– Co się to stało? co za nowe nieszczęście! – wołano biegnąc do okien i na ulice.
Może wyspa najechała na wysokie skały podwodne i rozbiła o nie swą stalową podstawę!
Ale nie, płynie dalej spokojnie, śruby jej jak dawniej są czynne, zatem na razie, nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Widocznie pośród tych głębokich ciemności nastąpiło uderzenie z jakimś statkiem dążącym z przeciwnej strony. Zbrojna jednak pierś Standard-Islandu nie lęka się zetknięcia z największym nawet pancernikiem, nie dla niej więc w skutkach strasznem być może podobne spotkanie, lecz dla nieszczęsnego okrętu, dla którego w takim razie ostatnia wybiła godzina.
Cyrus Bikerstaff i komandor Simoe przeprawili się z trudem wielkim do portu Tribor-Harbour, by osobiście przyspieszyć należne działania. Straż miejscowa objaśniła ich bezwłocznie, iż rzeczywiście miało miejsce spotkanie się z jakimś parowcem pierwszej klasy, którego olbrzymią masę spostrzeżono dopiero w chwili zetknięcia, że gdy na krzyki i nawoływania przybiegli oficerowie, nie było już nic widać; przypuszczają więc, że zatonięcie nastąpiło bezpośrednio po rozbiciu. Naturalnie trudno wiedzieć napewno do jakiej narodowości mógł należeć statek; charakterystyczne jednak, ostre i krótkie rozkazy, które na pokładzie jego zagrzmiały jak huk strzału, bywają właściwe marynarce angielskiej.
W każdym razie wypadek to ważny, który może pociągnąć za sobą doniosłe następstwa. Statek angielski, to jakby cząsteczka Zjednoczonego Królestwa, a wiadomem jest przecie, że Wielka Brytania nie pozwala bezkarnie odcinać sobie choćby czubeczków paznokci; do jakiejże więc odpowiedzialności wezwaną zostanie Standard-Island wrazie, gdyby domysły straży były trafne.
Zaprawdę zbyt wiele przeciwności na jeden dzień Nowego roku, i to dla najszczęśliwszej dotąd ziemi na globie naszym!
Lżejsze już nieco, lecz gęste jeszcze chmury pyłu wulkanicznego, nie dozwalają, mimo najszczerszych chęci komandora, przedsięwziąć jakiekolwiek poszukiwania na pełnych wodach oceanu, dopiero gdy o 10 godzinie zajaśniał pierwszy promień słoneczny, oświetlając morze, ale zarazem smutny stan zasypanej żużlami wyspy, rozpoczęto należne działania. Lecz ani z brzegów, ani nawet z wieży obserwatoryum z pomocą najsilniejszych lunet, nie widać żadnych śladów rozbicia, jakkolwiek od chwili zetknięcia, Standard-Island w powolnym swym biegu obecnym, przebyła nie więcej nad małe dwie mile morskie. A jednak chociażby w imię ludzkości, nie można zaniedbać dalszych poszukiwań.
Za wspólnem więc porozumieniem wydano rozkazy zatrzymania maszyn i równocześnie wysłano na morze, ratunkowe, elektryczne łodzie. Gdy przecież poszukiwania, nawet w promieniu dziesięcio-milowym, nie dały żadnych rezultatów utrwaliło się przekonanie, że parowiec poniósł tak ważne uszkodzenia, iż bezzwłocznie zalany został wodą.
Podczas gdy administracya zajęła się całą siłą oczyszczeniem miasta i jego okolic, pan Simoe nadał pływającej wyspie zwykły jej bieg, a o godzinie dwunastej sprawdzono, iż znajduje się o 150 mil na południe-wschód od Samoa.
Mimo, że jak się zdawało, wszelkie niebezpieczeństwo już minęło, uważne jednak na każdą drobnostkę straże dały znać około godziny piątej po południu, iż w stronie wschodnio-południowej widnieją wznoszące się ku niebu słupy dymu, mogące pochodzić z owego wulkanu, którego istnienia, nie zaznaczyła dotąd żadna karta morska. Przypuszczenie to wszakże okazało się mylnem, gdyż stwierdzono po krótkim czasie, że dym wyraźnie zbliżał się ku Standard-Island, i że tworzą go trzy parowce, które jakoby podążały jej śladem. Jeszcze czas jakiś oczekiwania, a niema już wątpliwości, iż są to okręty wojenne; ta sama część eskadry angielskiej, która pięć tygodni temu nie raczyła oddać należnego powitania barwom pływającej wyspy.
– Czy przypadkowo tylko wypadła im tędy droga, czy tak jak pierwszym razem, nie zechcą nawet zauważyć naszej obecności? – pytano się wśród ogólnego zaciekawienia.
Gdy jednak wieczorem statki te w oddaleniu pięciu mil od Standard-Islandu wywiesiły światła oznajmiające spoczynek, doświadczony komandor rzekł do gubernatora:
– Pewny jestem, iż mają zamiar porozumieć się z nami.
– Wkrótce się to pokaże – odpowiedział Cyrus Bikerstaff, niespokojny trochę jak postawioną będzie kwestya zetknięcia się statku z wyspą, jeżeli, co jest bardzo prawdopodobnem, wypadek ten sprowadza ku nim angielskie krzyżowce.
Nazajutrz z brzaskiem dnia, okręty oddalone zaledwie o dwie mile od wyspy z powiewającym na najwyższym maszcie pawilonem floty angielskiej, wysyłają ku Standard-Island szalupę zajętą przez kilku ludzi, a w kwadrans później komandor Simoe otrzymuje następującą depeszę:
„Kapitan Turner, z krzyżowca Herald, adjutant admirała sir Edwarda Collison, życzy być natychmiast przedstawionym gubernatorowi Standard-Island”.
Zawiadomiony o tem Cyrus Bikerstaff, upoważnia dyżurnego oficera do wpuszczenia poselstwa floty angielskiej, oznajmiając zarazem, iż czeka na kapitana Turnera w gmachu ratuszowym.
Niezadługo potem, dowieziony przed gmach ratuszowy, wraz z jednym tylko towarzyszem, osobnym wagonem elektrycznym, przyjętym zostaje pan Turner przez poważnego prezydenta Miliard Citty. Po wzajemnej zamianie sztywnych, oficyalnych ukłonów, kapitan wypowiada jednym tchem, jak uczeń recytujący dobrze wyuczoną lekcyę, następujące długie zdanie:
– Mam honor podać do wiadomości Jego Ekscelencyi gubernatora Standard-Island, w miejscu pod sto siedemdziesiątym siódmym stopniem, piętnaście minut na wschód od obserwatoryum w Greenwich, a szesnastym stopniem 54 minut szerokości południowej, że w nocy z dnia 31 grudnia na pierwszy stycznia, parowiec Glen, z portu Gleskow, objętości 3500 beczek, z ładunkiem wysokiej ceny, zboża, indyga, ryżu i wina, najechany został przez Standard-Island należący do Kompanii Standard-Island, która rezyduje w porcie Magdaleny w Niższej Kaliforni Stanów Zjednoczonych.
Jakkolwiek parowiec ten miał przepisane światła: białe u masztu, zielone po prawej, czerwone po lewej części okrętu, że po tym rozbiciu ujechawszy zaledwie 35 mil, z szerokim wyłomem w prawym boku którym się woda lała do wnętrza, spotkany został przed samym zatonięciem przez Heralda, krzyżowca pierwszej klasy Jego Królewskiej Mości Alberta – Edwarda I-go Króla, Zjednoczonego państwa i cesarza Indyi, że tenże Herald zostający pod komendą admirała sir Edwarda Collison, zdążył przyjąć na swój pokład wyratowaną załogę wraz z dowodzącym kapitanym, który oznajmiając fakt ten jego ekscelencyi gubernatorowi Cyrusowi Bikerstaff, żąda przyznania odpowiedzialności Towarzystwa Standard-Island i wynagrodzenia mu strat poniesionych w statku, maszynach i ładunku, w sumie dziesięć milionów dolarów1 która to suma winna być dobrowolnie natychmiast doręczoną admirałowi, sir Edwardowi Collison, w razie przeciwnym bowiem, użytą zostanie siła przeciw tejże Standard-Island.
Jakiż ta potok słów nie dopuszczający stronę przeciwną do żadnych tłomaczących objaśnień, jak absolutnie stawiony sąd i wyrok przez sir Edwarda Collison, dotyczący zarówno odpowiedzialności Standard-Island, względnie do zaszłego wypadku z parowcem Glen, jako też wynagrodzenia wygórowanych pretensyi!
Cyrus Bikerstaff po krótkiej chwili namysłu odpowiada używanymi zwykle w takich razach argumentami.
– Jeżeli Glen miał swoje ognie – mówi gubernator, Standard-Island miała także swoje; z jednej więc i z drugiej strony niema winy żadnej, bo przyczyną katastrofy były jedynie ciemności, powstałe, jak się zdaje, wskutek wybuchu wulkanicznego, a w obec takiej „siły wyższej” przyjęte są ogólnie prawa, iż obie strony, bez pretensyi żadnych ponoszą swe straty.
– Jego ekscelencya gubernator miałby zapewne słuszność, gdyby rzeczy stały w zwykłych warunkach, między dwoma okrętami. Standard-Island jednak nie może być przyjętą za jakikolwiek okręt, gdyż jest wyspą pływającą, która obszarem swym stawia bezustanne przeszkody prawidłowej żegludze morskiej, to też słusznie zawsze Anglia protestowała przeciw jej istnieniu i dowolnej zamianie miejsca, nie dającego się oznaczyć na żadnej karcie, zatem Standard-Island będzie zawsze odpowiedzialną za wszelkie wypadki zaszłe między nią a jakimkolwiek statkiem.
Trudno, aby światły umysł pana Bikerstaffa nie przyznał pewnej logiczności dowodzeniom kapitana Turner.
– Czyż mogę jednak przyjąć tak bezwzględnie odpowiedzialność wszelką. Niechże sprawa ta zostanie przedstawioną władzom sądowym, niech tam rozstrzygną o pretensyach sir Edwarda Collison. W każdym razie szczęśliwie jeszcze, że nie było wypadku śmierci w załodze…
– Bardzo szczęśliwie – odpowiada z ironią kapitan – ale był wypadek zaguby okrętu i miliony zatonęły z przyczyny Standard-Island. Mam więc polecenie od admirała odebrania natychmiast sumy wartościowej okrętu Glen i wiezionego przezeń ładunku.
– Ależ towarzystwo nasze przedstawia dostateczną gwarancyę zapłacenia strat, jeżeli sąd, po zbadaniu sprawy przyzna nam winę – protestował pan Simoe. Ja nie mogę nic w tym względzie decydować.
– Czy to ostatnie słowo jego ekscelencyi?
– Ostatnie i zgodne z władzą, jaka mi została powierzoną.
Po nowej zamianie ukłonów jeszcze sztywniejszych, kapitan Turner odjechał do Babor-Harbour tym samym wagonem elektrycznym, który go przywiózł przed gmach ratuszowy i niebawem w szalupie Heralda podążał z powrotem na pokład krzyżowca.
Tymczasem decyzya gubernatora przyjętą została z ogólnem zadowoleniem nietylko przez radę miejską, ale przez wszystkich mieszkańców Miliard-City, których obrażające i bezwzględne traktowanie przedstawicieli marynarki angielskiej, oburzyły do najwyższego stopnia, i Standard-Island z rozkazu komandora ruszyła dalej z całą swą możliwą szybkością.
Jeżeli jednak admirał Collison się uprze, czyż zdoła ciężka pływająca wyspa ujść przed pogonią jego okrętów, zdolnych do daleko szybszego jak ona biegu? A jeżeli Anglik (od nich można się wszystkiego spodziewać) zechce poprzeć swe wymagania choćby kilku granatami melitowemi, czyż możebnem będzie stawić opór należny? Bo chociaż wyspa posiada działa doskonałe, walka jednak przedstawia się bardzo nierówną z powodu z samej natury dwóch przeciwników: tam okręt zbrojny aż po same maszty, tu odkryta płaszczysna ze swymi gmachami, mogącymi służyć nieprzyjacielowi za cel każdego strzału. Co poczną mieszkańcy Miliard-City gdy nigdzie nie znajdą bezpiecznego schronienia?
Niepewność ta jednak nie była wystawiona na zbyt długą próbę, bowiem już o godzinie wpół do dziesiątej padł pierwszy „biały” strzał z głównej wieżyczki Heralda, a równocześnie pawilon „Zjednoczonego Królestwa” wzniesiony został na sam szczyt masztu. Tak więc walka stanowczo wypowiedzianą została. Czy przyjmą ją, nie bacząc na nic, mieszkańcy Miliard-City?
Ale lekkomyślne narażenie swego dobra niezgodnem jest z praktycznem umysłem Amerykanów, to też na zebraniu w ratuszu Jem Tankerdon i Nat Cowerley pierwszy raz nie różnią się w zdaniu co do możliwego zakończenia tej sprawy i gdy po drugim strzale, olbrzymi granat przeszywając ze świstem powietrze, spadł tuż u brzegów Standard-Island, podnosząc wzburzone wody, komandor Simoe kazał spuścić pawilon na wieży obserwatoryum.
Na znak ten kapitan Turner przedstawia się znowu na Barbor-Harbour i odbiera żądaną sumę 30 milionów franków zebranych wśród mieszkańców, a wypłaconych mu przez prezydenta miliardowego miasta.
W trzy godziny później dymy kominów eskadry angielskiej zacierają się na horyzoncie, a Cudowna wyspa płynie dalej ku archipelagowi Tonga.
TONGA TABU.
więc zatrzymujemy się teraz u wysp Tonga Tabu? – pytał Yvernes.
– Tak mój przyjacielu, będziemy mieli wkrótce sposobność poznania tych wysp, które równie dobrze nazwać możemy archipelagiem „Havai” albo też wyspami „Towarzyskiemi” jak chciał kapitan Cook przez wdzięczność za dobre przyjęcie jakiego tam doznał.
– Więc i my możemy się spodziewać przyjaźniejszego powitania jak u wysp Cooka – zauważył Ponchard.
– Prawdopodobnie.
– Czy zwiedzić mamy wszystkie wyspy tej grupy?
– Byłoby to niemożliwe, gdyż liczą ich około sto pięćdziesiąt.
– A potem?
– Następnie pojedziemy do Fidżi, ztamtąd do Nowych Hebrydów, gdzie zostawimy naszych Malajczyków, a wreszcie powrócimy do portu Magdaleny, skończywszy tegoroczną kampanię.
– A przy jakich wyspach Towarzyskich zatrzymać się mamy? – pytał dalej Francolin.
– Przy „Vavao” i Tonga-Tabu; – jednakże i tam Ponchard nie spotka się z kanibalami, których tak pragnie poznać…
– Gdyż zdaje się, że ich już nigdzie niema na naszej planecie – odpowiedział z westchnieniem udanego żalu, jego ekscelencya.
– Mylisz się najmilszy, jest ich jeszcze dosyć w okolicach Nowych Hebrydów i wysp Salomona, ale Tonga jednak poddani króla Jerzego I są już mniej więcej ludźmi cywilizowanymi, ale choć poddanki jego bywają prześliczne, nie radziłbym wam przecież szukać między niemi towarzyszki życia…
– A właśnie nasz stary „rzępoła” Vaillant liczył na pewno że się tam ożeni – żartował Ponchard.
Zaczepiony wiolonczelista, wzruszył pogardliwie ramionami, mrucząc coś niewyraźnie o naprzykrzonych żartach swego towarzysza.
Dnia 6-go stycznia występują już wyraźne wyżyny wyspy Vavao, która się różni od Hapai i Tonga Tabu, wulkanicznem swem pochodzeniem.
Cały ten archipelag, mieszczący się między siedemnastym, a dwudziestym drugim stopniem szerokości południowej, zaś sto siedmdziesiątym siódmym i sto siedmdziesiątym ósmym stopniem długości zachodniej, obejmuje 2500 kilometrów kwadratowych z sześćdziesięcio tysięczną ludnością.
Tutaj 1643 roku zawinęły, pierwszy raz okręty Tasmana, a następnie w 1773 zwiedził je Cook, w swej drugiej podróży po oceanie Spokojnym.
Po obaleniu dynastyi „Finer-Finer” i utworzenia Zjednoczonego państwa w 1979 roku, domowe wojny trapiły długo ludność miejscową, aż misye metodystów angielskich wywarły swój wpływ religijno-polityczny.
Panujący obecnie Jerzy I, jakkolwiek z tytułem władcy królestwa, zostaje jednak pod protektoratem Anglii, która na przyszłość tworzy sobie podobno śmiałe projekta co do zupełnej zmiany rządów.
Aby dopłynąć do Nu-Ufa stolicy „Vavao, trzeba Cudownej wyspie z wielką uwagą okrążać mnóstwo drobnych wysepek, któremi tu wody oceanu są zasiane. Wulkaniczna ta ziemia, ulegająca dość częstym trzęsieniom ziemi, została odpowiednio zabudowaną przez krajowców; a oryginalne jej domy uplecione z sitowia i liści palmowych wokoło pni bananów lub innych drzew, przypominają swym kształtem pospolite kószki pszczele. Ogólny ten widok urozmaica tu i owdzie rzucony domek Europejczyków z barwami Niemiec lub Anglii
Jeżeli jednak archipelag Tonga jest wulkanicznym, nie tutaj miał miejsce ów straszny wybuch, który przez 48 godzin pogrążył Standard-Island w tak niebezpiecznej ciemności; nawet mieszkańcy tutejsi nie zauważyli na niebie owych ciężkich chmur żużli i popiołu, jakie groziły Cudownej wyspie całkowitem zasypaniem.
Mimo, że kilka lat temu, rzadki w swej sile cyklon zniszczył tu doszczętnie wszelkie życie roślinne, obecnie Vavao przedstawia znowu krainę kwitnącą dobrobytem, w której podróżny znajdzie wśród uprawnych pól trzciny cukrowej, wioski otoczone drzewami: morw, bananów, chlebowemi sandałowemi, oraz innej bogatej roślinności tych stron, ożywionych barwnem upierzeniem różnorodnych papug i licznemi stadami gołębi. Dzikich drapieżnych zwierząt ziemie te nie posiadają zupełnie, a z domowych jedynie drób i trzoda bywa hodowaną.
Trudno nie przyznać zupełnej słuszności Kalikstusowi Munbar względnie do pochwał jakiemi darzył ludność miejscową; mężczyźni rośli i pięknie zbudowani mają coś szlachetnego i dumnego prawie w ruchach i spojrzeniu, podczas gdy szczególny jakiś wdzięk i zręczność zdobi płeć piękną, której drobnych nóżek i delikatnych rączek może pozazdrościć niejedna kolonistka z nad Szprei lub Tamizy.
Ubranie krajowców składa się jedynie z przepaski lub fartuszka utkanego z włókna roślin; ze szczególnem jednak staraniem utrzymują wszyscy bujne swe fryzury, które kobiety stroją kwiatami i liśćmi drzew, lub zręcznie z ich gałązek wyrabianemi spilkami.
Jakkolwiek Vavao ze swym portem Nu-Ofa nie jest stolicą tego Archipelagu, jednakże król Jerzy I posiada tu piękny szalet, w którym chętnie spędza większą część roku; właściwą wszakże jego rezydencją jest wyspa Tonga-Tabu, gdzie też się mieszczą władze angielskie.
Podróż między jedną, a drugą jest dla mieszkańców Standard-Island mile urozmaiconą widokiem mnóstwa drobnych wysepek tak, iż zaledwie jedna pocznie ginąć w dali, już druga nęci wzrok piękną swą zielonością, pokrywającą wzgórzystą powierzchnię gruntu. A wśród tych świeżych bukietów, krąży, jakby rój barwnych muszek i motyli, niezmierna ilość łodzi zajętych dostawą produktów miejscowych do parowców stojących w portach i trudniących się wywozem mąki kokosowej „coprah” zwanej, oraz bawełny, kawy i kukurydzy, które stanowią dobrobyt mieszkańców.
Przeprawa ta jednak obok swej estetycznej strony, przedstawia niemałą trudność w żegludze, a szczególniej dla takiego kolosu jakim jest Standard-Island; ale, że mapy tych stron nadzwyczaj są dokładne, więc komandor Simoe, z pomocą zdolnych swych oficerów, przesuwa się w tym labiryncie z równą jak wszędzie swobodą.
Z niższym od innych poziomem, Tonga-Tabu jest olbrzymim dziełem mięczaków, których niemało pracy kosztować musiało, wzniesienie tego obszaru 800 kilometrów kwadratowych, zamieszkałych przez 20 tysięczną ludność.
Zaledwie pływająca wyspa przybiła do portu Maofaga, wkrótce zawiązały się stosunki z jej nieruchomą siostrzycą, nie tak wszakże przyjazne, jak na Markizach, Pomotu albo Towarzyskich, król Jerzy I bowiem zostając pod wpływem Anglii nie może spieszyć z oznakami przyjaźni względem miliardowiczów, przeważnie amerykańskiego pochodzenia.
Kwartet francuski wszakże odnalazł prędko kółko swoich współziomków, mianowicie wśród katolickiego duchowieństwa, a że Maofaga jest rezydencyą arcypasterza wszystkich wysp tej części oceanu, więc oprócz ładnej świątyni, są tu zabudowania misyjne, ochronka i szkoła dla dzieci oraz klasztor Siostr Miłosierdzia.
Ponieważ przełożony misyi ofiarował artystom gościnność pod swym dachem, przeto nie potrzebują szukać schronienia w hotelu miejskim i łatwiej im wybrać się na kilka wycieczek w głąb wyspy; przyjemność, której nie mogą sobie odmówić ruchliwi i ciekawi Paryżanie, przejęci rolą sumiennych turystów.
Mimo dokuczliwego upału zamierzają więc przedewszystkiem dotrzeć do Nakualofa, stolicy królewskiej; zapraszany jednak do towarzystwa Kalikstus Munbar tłomaczy się wymownem zdaniem:
– Zostawcie mię w spokoju, rozstopiłbym się po drodze…
– To z powrotem przywieziemy cię w butelkach – odpowiada Ponchard.
Ale ta nęcąca perspektywa nie trafiła jakoś do przekonania prezesa sztuk pięknych.
– Dziękuję za dobre, wolę jednak pozostać jeszcze czas jakiś w postaci ciała stałego! – odpowiada śmiejąc się wesoło.
Ponieważ tego samego zdania jest wygodny Sebastyan, przeto jedynie trójka skrzypków wybrała się wczesnym rankiem ku stolicy, wybierając cienistą drogę wśród lasków drzew kokosowych i oryginalnej rośliny „coca”, której jagody czerwone i czarne tworzą w gronach wspaniałe girlandy.
Było już blisko południą, gdy podróżnicy ujrzeli Nakualofę w całej jej piękności i rozkwicie. Ostatnie słowo maluje dokładnie charakter miasta, domy jego bowiem wraz z otaczającą zielenią tworzą jakby barwny kwietnik, nad którym panuje jasny pałacyk królewski. Lecz zabudowania kolonistów i misyi angielskich mniej nęcą wzrok przybyłych, rażąc go raczej swoją bezwzględną purytańską nagością i odosobnieniem.
Jakkolwiek wpływ anglikańskiego kościoła jest tu dość dawny, Tonkińczycy jednak obok zasad religii chrześcijańskiej umieli zachować jeszcze bardzo wiele dawnych swych praktyk i zabobonów kanakskich, a trudny do wykorzenienia „tabunizmu” zmusza renegatów do ciężkiej pokuty, w której nierzadko życie ludzkie bywa składane w ofierze.
Słusznie też podróżnik Aylie Marin utrzymuje w notatkach swych z 1882 roku, że Nakualofa jest ogniskiem na wpół jeszcze dzikiej cywilizacyi.
Zwiedzając miasto, turyści francuscy nie mają wszakże zamiaru złożyć swych hołdów królowi Jerzemu, któremu zwyczaj każe całować obnażone stopy; i gdy na ulicy spotkali jego królewską mość, przybranego w rodzaj białej koszuli, z krótką, z miejscowej tkaniny, spódniczką, wdzięczni są sobie za tę wstrzemięźliwość, gdyż ceremoniał pocałunków pozostałby im napewno jako jedno z najmniej miłych wspomnień całej tej podróży.
– Zdaje się – rzekł Ponchard na widok monarchy, iż strumienie w tym kraju nie są zbyt obfite.
I rzeczywiście, zarówno w Tonga-Tabu, jak w Vavao i innych ziemiach archipelagu, karty nawodnienia nie wskazują ani jednej rzeki, ani jednego jeziora. Woda deszczowa zbierana w cysterny musi mieszkańcom starczyć na wszystkie potrzeby, to też wstrzemięźliwość w jej użyciu widoczną jest zarówno u monarchy jak u jego poddanych.
Powróciwszy jeszcze tego samego dnia do portu Noafaga, turyści używając z całem zadowoleniem miłego spoczynku w swych apartamentach w casino, starają się przekonać Sebastyana, że wyprawa ich była nadzwyczaj zajmującą. Lecz nawet poetyczne improwizacye Yvernesa nie zdolne są skłonić wiolonczelistę do wyruszenia nazajutrz w stronę zatoki i wioski Mua.
Podróż tę dość daleką i wielce uciążliwą, możnaby wprawdzie ułatwić sobie, objeżdżając kawał wybrzeża na elektrycznej szalupie, której użycia uprzejmy pan Cyrus Bikerstaff nie byłby pewno odmówił, ale urok poznania wnętrza kraju tak nęcił artystów, iż odważnie puścili się pieszo wzdłuż wybrzeża koralowego, na którem, zda się, wszystkie palmy Oceanii zebrały się na jakąś walną naradę.
Ponieważ słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy znużeni paryżanie dotarli wreszcie do celu swej wycieczki więc przedewszystkiem trzeba im było myśleć o nocnym spoczynku. Gdzieby go jednak szukać mieli, jeśli nie wśród misyonarzy katolickich których serdeczna gościnność przypominała im zacnych Maryanitów z wysp Samoa. Miła też i ożywiona pogawędka wypełniła im wieczór cały, i stęsknionym za swą rodzinną ziemiom kapłanom, artyści odpowiadali na tysiące pytań, współnie im drogiej Francyi. To dobrowolne jednak ich wygnanie, podjęte w imię Chrystusa i Maryi słodzi im miłość i szacunek, jakim są tu otoczeni przez garnących się chętnie pod skrzydła katolickiego kościoła.
Z wyższem też zadowoleniem i szlachetną dumą w sercu oprowadza nazajutrz swych gości, przełożony misyi, po zabudowaniach szkoły i ochronki, które otaczają kościółek wystawiony kosztem krajowców, przez miejscowych również architektów; a wdzięcznej tej budowli nie powstydziłoby się pewnie wielu naszych inżenierów starej Europy.
Zwiedziwszy następnie ogrody i pola należące do kolonii, gawędząc ciągle, dotarli aż do starożytnych grobów Tui-Tonga, gdzie łupek i koral połączyła wdzięcznie pierwotna sztuka. Nie pominęli też następnie owych odwiecznych plantacyi drzew bananowych i figowych, potwornych swą wielkością i kształtem, o korzeniach splecionych na wierzchu ziemi jak zwoje olbrzymich wężów, a których pień dochodzi nierzadko 60 metrów obwodu. Francolin sam zmierzył ich kilka i przełożony misyonarzy potwierdził zanotowane cyfry. Czyż przy takich warunkach możnaby powątpiewać o istnieniu owych, jak się pozornie zdaje, bajecznych olbrzymów w świecie roślinnym?
Po przyjaznem uściśnieniu rąk na pożegnanie, artyści wrócili tą samą drogą do używającego chłodu i spoczynku leniwego Sebastyana, a tym razem z całą już szczerością mogli go zapewnić, że mimo znużenia, wycieczka ta zostawi im nazawsze najmilsze wspomnienie.
Nazajutrz kapitan Sarol podał do gubernatora prośbę o chwilę posłuchania, czego gdy uprzejmy Cyrus Bikerstaff nie odmówił, przedstawił mu następującą kwestyę:
Około stu Malajczyków ludzi bardzo biednych, sprowadzonych przed rokiem z Nowych-Hebrydów na wyspę Tonga-Tabu do ciężkiej pracy karczowania gruntów, po dokończeniu zadania, oczekują na sposobność powrotu do swej ojczyzny. Sposobność taka przedstawia się teraz, jeżeli tylko gubernator, zechce na tę parę tygodni dać im jakiekolwiek schronienie na pływającej wyspie, a za skromne utrzymanie biedni ci wyrobnicy, podejmą się chętnie wszelkiej pracy, czy to w portach czy też w ogrodach przedmiejskich.
Zdaniem zacnego gubernatora nie byłoby szlachetnem odrzucić bezwzględnie tak niewinną prośbą, to też przychyla się do niej bez dłuższego namysłu, za co otrzymuje od Sarola najpokorniejsze dziękczynienia.
Któżby się mógł domyśleć, że nędzny Malajczyk wprowadza tym sposobem na Standard-Island tak silną pomoc dla swych niegodziwych zamiarów, że za doznaną litość, żmije te ogrzane i nakarmione, gotowe będą w danej chwili, zwrócić swe jadowite paszcze, przeciw swym dobrodziejom!
– Ponieważ dnia tego, ostatniego już, jaki Cudowna wyspa ma pozostać u brzegów Tonga-Tabu i krajowcy obchodzą jedną z owych na wpół świeckich, na wpół religijnych uroczystości, urozmaiconych tańcami, śpiewem i muzyką, które to sztuki ludy tameczne uprawiają z właściwem sobie temperamentem, przeto paryżanie korzystają z tej sposobności i wraz z Kalikstem i Atanazem Doremus, spieszą na obszerny plac, zwykłe miejsce zabaw ludowych. Oczom przybyłych przedstawia się ciekawy widok zgromadzonych kobiet, mężczyzn i dzieci, których dobry humor podniecają krążące butelki z upajającym napojem „kava” zwanym, będącym ekstraktem z drzewa pieprzowego. Przygrywająca orkiestra składa się z rodzaju piszczałki „fanghu-fanghu” zwanej, i kilku „nafa” t. j, benbenków, na których muzykanci wybijają takt, dość miarowy jak zauważył Ponchard.
Tańce z początku „siedzące” lub „stojące” ograniczały się na przechylaniu głowy i ciała w różnych kierunkach, obok wdzięcznych gestów i pantomin stosownie do szybkości melancholijnego tempa muzyki; w miarę jednak powolnego ożywiania się tejże, tancerze poczęli przechodzić do gwałtownych rzutów i skoków przypominających zapał wojowników biegnących na nieprzyjaciela.
Podczas gdy Kwartet, a mianowicie Yvernes, zachwycał się tą jeszcze bardzo pierwotną, a jednak nie pozbawioną wdzięku sztuką, poprawny w każdym ruchu mistrz tańca odwracał się z pogardą, na taki rażący brak dobrego ułożenia.
– A gdybyśmy im też zagrali jakiego walczyka lub galopkę z repertuaru „Aubran’a lub Offenbacha – zaproponował Ponchard.
– Ciekawa rzecz jakie wrażenie zrobiłyby na nich te całkiem obce im tony – odpowiedział Francolin.
– Cóż nam stoi na przeszkodzie do podobnej próby – odezwał się Sebastyan.
I gdy za ogólną zgodą posłano po instrumenta, gdy w pół godziny później zabrzmiały pierwsze takty lekkiego walczyka, zapanowało najpierw wśród tłumu ogólne zdziwienie, które niebawem ustąpiło miejsca próbom, niepozbawionym właściwego sobie wdzięku; zapał jednak ogólny doszedł do zenitu z chwilą, gdy się rozległy szalone w swym tempie rytmy „Orfeusza w Piekle”. Zaiste przedstawienie podobne warte jest trochę trudu ze strony artystów, gdyż żaden najwytworniejszy balet w Nowym Yorku lub Paryżu nawet, nie przedstawiłby tyle oryginalności połączonej z wrodzonym wdziękiem muzykalnych Tonginczyków.
Tymczasem najniespodziewaniej zaszedł wypadek, który położył koniec ogólnej zabawie; oto jeden z miejscowych młodzieńców, zachwycony widocznie tonami, jakiemi pod ręką Vaillanta dźwięczały struny jego wiolonczeli, przypadł jednym skokiem, silną dłonią wyrwał instrument z ręki grającego i wołając: „tabu, tabu!” począł uciekać ze swą zdobyczą z szybkością nadzwyczajną. Napróżno też w pogoń za nim puścił się zły i zadyszany Sebastyan, napróżno w ślad jego pobiegli koledzy i kilku krajowców, nie było nadziei by mogli doścignąć zaborcę cennej własności francuskiego artysty, a gdyby nawet jakim niepojętym sposobem byłoby im się udało pochwycić zbiega, na jakież niebezpieczeństwo byliby narażeni z chwilą, gdyby ręką profana śmieli dotknąć przedmiotu uważanego już teraz za „tabuowany”, a więc nietykalny i święty zarówno w obec całego ludu, jak jego kapłanów, a nawet samego króla Jerzego. Postępek taki zdolny byłby wywołać krwawe zaburzenia na całej wyspie.
– Co mi tam jakieś głupie obyczaje, co mię obchodzi „tabuizm”, czy inne dzikie wymysły – wołał Sebastyan rzucając się w wściekłej złości, gdy widział wreszcie bezskuteczność swych wysiłków, ja chcę, ja muszę mieć natychmiast moją wiolonczelę, chociażby to miało sprowadzić wojnę między Standard-Island, a tymi barbarzyńcami!
Próżne jednak byłyby jego krzyki i szamotania, gdyby przywołana policya nie była energicznie wmieszała się w tę sprawę i nie zmusiła zaborcę do odniesienia cennego przedmiotu, którego doręczenie właścicielowi mogło nastąpić dopiero po licznych ceremoniach mających na celu zdjęcie tabuizmu. Stosownie też do przepisów religijnych kilkanaście sztuk trzody zostało żywcem upieczonych w wielkim kamiennym dole i spożytych przez zgromadzone tłumy ku wielkiemu ich zadowoleniu.
Na szczęście prócz nieuniknionego rozstrojenia strun które wprędce sam właściciel naprawił, cenny jego instrument, arcydzieło Bernaldela, nie poniósł w całem tem zajściu żadnego szwanku.
puściwszy Tonga-Tabu komandor Simoe kieruje swą pływającą wyspę w stronę archipelagu Fidżi, posuwając się ku równikowi, ku któremu już w tej porze zwraca się też złocista gwiazda dnia. Mimo, że pogoda zaczyna być zmienną i często silniejszy wiatr napędza burzliwe chmury, mieszkańcy Standard-Island nie skarżą się na to, bo nie może ich straszyć elektryczność którą przejęte jest powietrze, w obec licznych piorunochronów widniejących nad budynkami miasta; sam zaś deszcz zraszając zieleń pól i parków jest tylko pożądanem dobrodziejstwem nieba.
Zachowanie się przyjętych z miłosierdzia przez Cyrusa Bikerstaffa Nowo-Hebrydczyków nie pozoztawia nic do życzenia; pracują oni na polach w ogrodzie i spokojnie wracają na noc do portów, gdzie mają przeznaczone kwatery. Rzecz całkiem naturalna, gdy się weźmie pod uwagę wspólność narodowości i języka, że Sorel i jego Malajczycy towarzyszą im dnie całe.
Niektórzy mieszkańcy Miliard-City ujęci skromnem zachowaniem się pogańskich dotychczas swych gości, powzięli myśl oświecenia ich w prawdziwej wierze chrześcijańskiej; że jednak znaną jest niechęć z jaką krajowcy Nowych Hebrydów przejęci są ku misyonarzom zarówno katolickim jak protestanckim, przeto rozważny gubernator nie zezwolił na jakie bądź kroki w tym kierunku nie chcąc podać nawet cienia jakiegokolwiek przymusu.
Ludzie ci w wieku od 20 do 30 lat, wzrostu średniego, muskularnej budowy ciała, nie są ani tak sympatyczni ani tak urodziwi jak mieszkańcy wysp Samoa i Tonga, a mimo cichego zachowania się, widnieje na ich twarzach okrucieństwo wrodzonego im temperamentu, które tłumione do czasu, ma wybuchnąć niezadługo ku zgubie ich dobroczyńców pod kierunkiem niegodziwego Sorela.
Tymczasem jednak szczęśliwi miliardowicze, uprzyjemniają sobie życie wspaniałemi balami i piękną muzyką, której zawsze z równym słuchają zachwytem, a marzenia Kalikstusa, względnie do miss Dyany i Waltera, stają się dniem każdym jawniejszą rzeczywistością, której potrzeba już tylko formalnego zezwolenia ojców stron obu. Pomysłowy prezes sztuk pięknych myśli też dość często nad ułożeniem jakiej niewinnej intrygi, któraby wpłynęła stanowczo na ostateczną decyzyę, nie przeczuwając naturalnie, że wkrótce wypadek nadzwyczajny, narażający życie wszystkich mieszkańców cudownej wyspy, odda mu tę ważną przysługę.
Dnia 10 stycznia na tej przestrzeni oceanu, która rozdziela wyspy Tonga od Fidżi, straże u portów zasygnalizowały okręt jakiś w kierunku południowo-wschodnim. Jest to parowiec średniej wielkości u którego masztu nie powiewa wszakże żadna flaga, mimo zbliżenia się do Standard-Island od strony Tribor-Harbour, zaledwie na małą milkę morską; jakkolwiek z kształtu jego trudno domyślić się narodowości do której należy, to sam fakt pominięcia zwykłych form powitania naprowadza na myśl, że jest to bezwątpienia statek angielski.
Tymczasem nadeszła noc ciemna, bezksiężycowa, z niebem obciążonem gęstemi chmurami. Po głębokiej ciszy wieczornej podniósł się około jedenastej silny wicher i jedna z najgroźniejszych burz podzwrotnikowych, z głuchym łoskotem grzmotów i piorunów szalała nad oceanem aż do samego poranku.
Nazajutrz jednak, choć spokój zawitał znowu w naturze, dziwne jakieś wieści poczęły krążyć wśród ludności miejskiej, a im więcej nieprawdopodobne, tym silniej wszystkich niepokojące.
Oto pasterze, którym powierzono pieczę nad trzodami bydła i owiec, pouciekali z brzaskiem dnia do portów lub samego Miliard-City opowiadając, iż dzikie jakie potwory pożarły przez tę noc burzliwą około pięćdziesiąt sztuk owiec kilkanaście krów i koni na pastwisku, oraz żyjące dotąd swobodnie w ogrodach leśnych, sarny i jelenie. Widne zdaleka na zielonych równinach krwawe szczątki ofiar, i od czasu do czasu roździerające powietrze przeraźliwe wycia, nie pozwalały wątpić ani na chwilę, by wieści te nie były prawdziwe.
Zkądże jednak na tej wyspie sztucznej, gdzie tylko to istnienie się rozwija, na które godzą się jej władcy, zkąd nagle wziąść się mogli owi straszni mieszkańcy pustyń, owe lwy, tygrysy, pantery i hyeny, gdy ojczyzną ich mogą być jedynie Indye, Afryka lub brzegi Amazonki, a nie pozbawione prawie życia zwierzęcego, drobne ziemie Oceanii?
A zresztą czyby im było możliwem przepłynąć nawet mniej znaczne przestrzenie wód, gdy natura nie obdarzyła ich w żadne przyrządy do pływania?
Tymczasem wypadki następujące po sobie wywołują coraz większe przerażenie.
Podniesione, zemdlałe na skwerze ratuszowym, dwie kobiety zeznają, iż ścigane nad brzegiem Serpentine-River przez olbrzymiego aligatora, cudem tylko ocalały; że wśród wysokich traw w około rzeczki ukrywać się musi więcej jeszcze strasznych płazów i gadów, zdradzających swe istnienie przeciągłym świstem lub głosem podobnym do kwilenia małego dziecka.
Nawet straże z wieży w obserwatoryum zauważyły kilka lwów, tygrysów i panter pędzących za przerażonemi trzodami zwierząt domowych, które w wielkim popłochu przypadały do zamkniętych jeszcze bram miasta. Lecz panika ogólna doszła do najwyższego stopnia, gdy stało się rzeczą pewną iż pierwszy tramwaj z pasażerami, który wyruszył z Bobor-Harbour, napadnięty przez trzy lwy zaledwie zdołał się uchronić za wrotami remizy.
Tak jest niestety, owa cudowna wyspa, ów „klejnocik oceanu” z którego dumni byli jego posiadacze, który darzył dotychczas swych mieszkańców wymarzonym na ziemi spokojem, stał się nagle, jednej nocy siedliskiem całego zastępu drapieżnych zwierząt i wstrętnych, niebezpiecznych gadów!
Jeszcze Koncertujący Kwartet spoczywał wygodnie w błogiej nieświadomości zaszłych wypadków, gdy wystraszony krążącemi wieściami „mistrz tańca, udzielił im pierwszy tych nowin, oświadczając w końcu, iż już teraz żadna siła nie zdoła go zmusić do powrotu do domu.
– Ech mój drogi – żartował Ponchard – wasze lwy i tygrysy okażą się w końcu domowemi psami, a w miejsce groźnych aligatorów znajdziemy niewinne jaszczurki tylko! Wiadome rzeczy: „strach ma wielkie oczy!”
Cokolwiekby jednak sądzili artyści nie przekonawszy się jeszcze o prawdzie, municypalność Miliard-City musiała przedsięwziąść jak najspieszniej pewne środki ostrożności; przedewszystkiem więc wydane zostały rozkazy zamknięcia szczelnie bram miasta, oraz zabarykadowania wejścia do obu portów i wszystkich stanowisk straży pobrzeżnej. Równocześnie też zawieszeniem wszelkiego ruchu tramwajowego, wzbroniono mieszkańcom miasta jakichkolwiek wycieczek do parku i okolicy, dopóki nie zostanie usuniętym, ten niczem niewytłomaczony, a groźny napad.
Niebawem ostrożności te okazały się nieodzownemi bo właśnie w chwili, gdy policya zamykała bramy ulicy pierwszej, para tygrysów z iskrzącemi oczyma i szeroko rozwartemi paszczami w szalonych skokach biegła ku nim,; chwilę jeszcze, a dzikie te bestye byłyby się dostały w sam środek miasta!
Czyż dziwić się można, że wobec takiego stanu rzeczy nikt nie śmiał otworzyć drzwi domów, ani bram pałaców, że nawet w dzielnicach kupieckich nie było żadnego ruchu, i miasto całe przedstawiałoby się jak wymarłe, gdyby nie miarowy odgłos kroków czuwającej milicyi, lub ukazujące się w oknach piętr wyższych przerażone twarze kobiet i mężczyzn.
Cyrus Bikerstaff i jego adjunkci, których pierwsze złowrogie wieści powołały do urzędu, z otrzymaną drogą telefoniczną wiadomością z dwóch portów obu bateryi i kilku stacyj nadbrzeżnej straży, doszli do przekonania, iż cała wyspa zajętą jest przez drapieżne zwierzęta wszelkiego gatunku, których ilość z ogólnych danych, dochodzić mogła poważnej liczby kilkaset.
– Zdaje mi się – rzekł prezydent miasta – że śmiało wykreślić można jedno zero na karb przestrachu, który lubi wszystko w większych przedstawiać rozmiarach, skądże jednak tych kilkadziesiąt sztuk mogło się znaleźć na naszej wyspie, skąd ta menażerya najokrutniejszych drapieżników? Czy wypadkiem przyczyną wszystkiego nie jest wczorajszy parowiec, który trudnił się może ich transportem, a jeżeli w czasie burzy uległ rozbiciu zwierzęta ratując swe życie, wdarły się na stały grunt pływającej wyspy?
– Przypuszczenie pana prezydenta zdaje mi się możliwe, trzeba nam jednak przeprowadzić śledztwo co do losu wspomnianego parowca – odrzekł jeden z adjunktów.
Tymczasem badane w tym względzie straże, nie mogły dać żadnych pewnych wyjaśnień; wprawdzie ciemności w czasie burzy nie były tak wielkie, i łoskot grzmotów ogłuszający, lecz w każdym razie nie sądzili, by mógł ujść ich uwagi, fakt takiej doniosłości jak rozbicie parowca. Nawet i w obecnej jeszcze chwili badany przez pana Simoe i jego oficerów widnokrąg nie wykazuje najmniejszej cząstki rozbitego statku, jakkolwiek Standard-Island przez tę noc całą nie zmieniła prawie swego położenia.
Cóż więc się stało z parowcem, czyż zginąć mógł bez śladu?
Słuszne też zresztą są rozumowania komandora, że gdyby nawet statek ów się rozbił, gdyby jego transport menażeryjny zdołał się z klatek swych wydostać, to jakim sposobem zwierzęta mogły się wdrapać na wysoki i stromy brzeg Cudownej wyspy? A jeżeliby to okazało się możebnem dla tych drapieżnych, dlaczego ani jeden człowiek z załogi nie zdołał uczynić tego?
Nie, stanowczo nie; ze wszystkich możliwych bipotez, ta zdaje się jeszcze mniej prawdopodobną.
Naturalnie wszelkie wiadomości, nowiny i przypuszczenia chwytaj w lot miejscowe pisma i w barwnem opowiadaniu udzielają swym czytelnikom.
– Tajemnica, straszna tajemnica – powtarza Yvernes, odkładając przeczytany numer Standart-Cronicle.
– Ha cóż robić – odzywa się Ponchard przeglądając przeczytany już, buletyn – jedzmy i pijmy panie Doremus, zanim z kolei sami zjedzeni będziemy.
– Kto wie – odpowiada Sebastyan – możemy być zjedzeni zarówno przez lwy i tygrysy, jak przez dzikich kanibalów…
– Jeżeli wolno jest mieć w tym względzie swoje upodobanie wybieram dla siebie ludożerców – rzekł śmiejąc się niestrudzony żartowniś.
Niema jednak najmniejszej ochoty do śmiechu, ledwie żywy z przerażenia pan Atanazy, jak również nie śmieje się całe Miliard-City zostające w tak niebezpiecznem oblężeniu.
Do zebranej już o godzinie 8-ej radzie miejskiej, pan Cyrus Bikerstaff w te odezwał się słowa:
– Wiadomo niestety jest nam wszystkim przyczyna, która nas zmusza do obecnej narady; od kilku godzin życie nasze i naszych rodzin jest zagrożone, gdy cała wyspa zajętą została przez najdziksze na kuli ziemskiej zwierzęta. Najpierwsza więc czynność nasza, cała inteligencya i siła skierowaną być powinna ku wyniszczeniu tych czworonogich wrogów, z zachowaniem wszelkich nakazanych ostrożności. Milicya nasza i wojsko układają plany tych niebezpiecznych łowów, a ci z panów, którzy kiedykolwiec uprawiali sport strzelecki, może zechcą także wziąć czynny udział i dla dobra ogółu udzielać swych rad doświadczonych.
– Niegdyś – odezwał się Jem Tankerdon – polowałem w Indyach i Ameryce, nie będą to więc dla mnie próby nowicyusza, jestem gotów wyruszyć każdej chwili, a starszy mój syn będzie mi towarzyszył.
– Dziękuję panu w imieniu miasta – rzekł prezydent – postaram się też iść za jego przykładem, a gdy równocześnie pułkownik Stevard z oddziałem swego wojska urządzi wycieczkę, komandor Simoe czynnym będzie na czele swych marynarzy; komu więc wola po temu, może się zapisać pod ich komendę
Podczas gdy pan Coverley proponuje działać podobnie jak Jem Tankerdon, na swoją rękę, liczni obywatele Miliard-City spieszą z ofiarowaniem swych sił i pomocy, a w obec ich zapału i warunków posiadania najlepszej broni palnej, czyż wątpić może ktokolwiek, iż wkrótce cudowna wyspa oswobodzoną zostanie, od swych niepożądanych i niebezpiecznych gości.
– Proszę was jednak panowie, zachować wszelką ostrożność i nie narażać się zbytecznie byśmy nie byli zmuszeni opłakiwać czyjejkolwiek śmierci – zauważył prezydent.
– Należy się spodziewać – dorzucił jeden z radców, iż liczba zwierząt nie jest tak znaczną, jak niektórzy utrzymują…
– I ja mam to przekonanie, – potwierdził pan Bikerstaff – zważywszy mianowicie obszar wczorajszego parowca, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, zajmował się dostawą zwierząt menażeryjnych do Hamburga, jako głównego punktu handlu tym towarem. Właśnie w jednej z gazet znalazłem obecną cenę na najpiękniejsze okazy i zdziwiony zostałem poważną sumą, jaką mógł przedstawiać ten transport. Proszę więc sobie wyobrazić, że gdy za słonia płacą tam od 12 do 27 tysięcy, to za lwa 5, za tygrysa 4, a 2 tysiące za jaguara, podczas gdy ceny na węże spadły w ostatnich czasach.
– A czy prawdziwe są wieści, że i te płazy znajdują się teraz na naszej wyspie? – pytał jeden z radców.
– Nie zdaje mi się, dotąd bowiem podawane mi raporta nie wspominają o nich wcale. Jakkolwiekby jednak było dołożymy starania, by wyniszczyć ich wszystkich. A zatem do dzieła panowie, bez straty czasu na dochodzenie teraz jakim sposobem zwierzęta te nam się dostać mogły. Dość że są – a być nie powinny!
Wszyscy uznając słuszność tego zdania, gotują się już do odejścia, gdy poważny i zwykle małomówny Hubley Harcourt, adjunkt prezydenta, cieszący się ogólnem uznaniem, na jakie też w samej rzeczy zasługuje, poprosił jeszcze o chwilę posłuchania, czego mu naturalnie nie odmówiono.
– Nie mam bynajmniej zamiaru – rzekł poważny mówca przyczynić się do znacznego opóźnienia w działaniu, które sam uznaję, że spieszne być powinno; chciałbym jednak w krótkich słowach podzielić się z wami, szanowni panowie, przekonaniem mem, co do przyczyny napadu, jakiego staliśmy się igraszką. Nikt zapewne z nas nie wątpi już o tem, że okręt, który wczoraj zbliżył się do naszej wyspy, który nie chciał dać poznać swej narodowości, który nagle dzisiaj przepadł bez śladu, że właśnie on to przywiózł nam całą tę menażeryję.
– Jest to niezawodne – potwierdził Nat Coverley.
– Tak jest panowie, ale ja mam jeszcze nadto przekonanie, że ten napad na Standard Island, nie jest wcale skutkiem jakiegoś wypadku…
– A więc w takim razie – przerywa mówcy Jem Tankerdon, który zaczyna jasno pojmować myśli adjunkta Harcourt, w takim razie czyn ten byłby dokonany z planem i rozmysłem…
Szmer zdziwienia przebiegł wśród zgromadzonych.
– Takie jest właśnie moje przekonanie – odpowiedział głosem pewnym mówca. A czyn podobny może być jedynie dziełem naszych wrogów, dla których wszystkie środki są dobre, gdy im zależy na przeprowadzeniu jakiego planu. Wiemy zaś aż nadto dobrze, z jaką nienawiścią patrzy Anglia na Standard-Island.
Głośne okrzyki oburzenia wyrwały się z ust słuchaczy.
– Nie mając prawa – ciągnął dalej pan Harcourt, żądać zniszczenia naszej wyspy, szukają one innych środków zaguby. Aby uczynić ją niemożliwą do zamieszkania, parowiec wczorajszy, korzystając z cienia nocy i gwałtownej burzy, wysadził na nasz ląd całą tę kolekcyę dzikich zwierząt…
Zgroza i oburzenie słuchających ujawniły się głośnymi okrzykami pogardy dla tego wroga, działającego podstępnie z pobudek zazdrości, w obec każdego, ktokolwiek ośmieli się, stanąć obok jego potęgi morskiej.
– Nie na próżnych domysłach tylko opieram me zdanie, szanowni słuchacze, lecz przypomniałem sobie właśnie fakt podobny temu, a z którego Anglicy nigdy dostatecznie wytłómaczyć się nie zdołali.
– Jakkolwiek nie brak im wody – zauważył jeden z radców.
– Nie każdą plamę wypiera woda – odpowiedział inny.
– Tak jest panowie, po wszystkie czasy historya podawać będzie do następnych pokoleń wiadomość, że kiedy Anglia zmuszona była oddać Francuzom ich Antylle, ziemie te nie znały jadowitych płazów, które nagle po ustąpieniu czasowych swych władców, stały się istotną plagą dla kolonistów francuskich. I jakkolwiek o ten czyn rozmyślny głośno posądzano Anglików, ci nie umieli i nie probowali nawet wytłomaczyć się z tak poniżających zarzutów.
W obec takich faktów, jakże wątpić jeszcze mogą przerażeni miliardowicze o prawdziwości domysłów pana Harcourt? Jakże nie mają żywić ku swym wrogom uczuć najmniej dodatnich, gdy przed podobnymi czynami cofnie się niejeden barbarzyńca nawet.
– Ale – zawołał Jem Tankerdon – jeżeli Francuzi nie mogli oczyścić Martyniki ze żmij i wężów, które tam w swem zastępstwie zostawili Anglicy…
Grzmot oklasków przytłumił głos mówiącego.
– To my, mieszkańcy Miliard-City, będziemy musieli usunąć z naszej wyspy, dzikie zwierzęta które Anglia wypuściła na nas.
Nowa burza oklasków i okrzyków najwyższego wzburzenia.
– A więc na stanowisko panowie! – zawołał w końcu Jem Tankerdon, i nie zapominajmy, że tępiąc lwy, jaguary, tygrysy i kaimany walczymy przeciwko wrogom naszym, Anglikom!
W godzinę później pisma miejscowe powtórzyły najwierniej treść całego posiedzenia, i gdy powszechnie wiadomą stała się nieledwie pewność, co do przyczyn obecnego nieszczęścia, gdy poznano rękę, która otworzyła klatki tej pływającej menażeryi, oburzenie ogólne wywołało całą powódź złorzeczeń przeciw przewrotnym synom Albionu.
1 30 milionów franków.