Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

500 miljonów begumy

(Rozdział IX-XII)

 

ilustracje Leona Benetta

Nakładem Księgarni J. Przeworskiego

Warszawa 1931

beg02.jpg (79439 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział IX

Ucieczka.

 

istocie, położenie było bardzo niebezpieczne. Co mógł zrobić Marceli, którego godziny życia były policzone i którego ostatni dzień zbliżał się z zachodem słońca!

Nie spał ani chwili – nie z obawy, że się nie obudzi więcej, jak powiedział Herr Schultze, ale dlatego, że myśl jego nie mogła rozstać się z Frankopolis, któremu groziła tak bliska katastrofa.

– Co począć? – powtarzał. – Zniszczyć tę armatę? Wysadzić w powietrze wieżę, w jakiej się znajduje? Jak mógłbym tego dokonać? Uciekać!… uciekać, kiedy pokoju mego strzegą te dwa olbrzymy. A chociażby nawet udało się przed datą 13-go września opuścić Stahlstadt, w jaki sposób mógłbym przeszkodzić katastrofie?… Ale tak! Jeżeli nie drogie nasze miasto, to przynajmniej jego mieszkańców mógłbym uratować, dostać się do nich i zawołać: Uciekajcie! uciekajcie niezwłocznie! Grozi wam ogień, grozi żelazo- Uciekajcie wszyscy!

Potem myśli Marcelego podążyły w inną stronę.

– Ten nędznik Schultze! – myślał. – Przypuszczając nawet, iż przesadzi mówiąc o niszczących skutkach swego granatu i że nie może zalać całego miasta nieugaszonym ogniem, pewną jest jednak rzeczą, że znaczną część jego może spalić odrazu. Wynalazł straszną maszynę. Mimo przestrzeni, która dzieli oba miasta, olbrzymia armata potrafi sięgnąć celu swoim pociskiem. Szybkość początkowa dwadzieścia razy większa od szybkości otrzymanej dotąd! Coś koło dziesięciu tysięcy metrów, dwie i pół mili na sekundę! Ależ to prawie trzecia część szybkości, z jaką ziemia obiega swoją drogę. Czy podobna?… Tak, tak… jeżeli działo nie pęknie od pierwszego strzału!… A nie pęknie, bo zrobione jest z metalu, który nigdy nie pęka! Łotr ten zna doskonale położenie Frankopolis! Nie wychodząc ze swojej jaskini, wyceluje armatę ze ścisłością matematyczną i tak, jak powiedział – granat padnie w sam środek miasta! Jak uprzedzić o tem nieszczęśliwych mieszkańców?!

Marceli nie zmrużył oka przez całą noc. Kiedy dzień zaświtał, opuścił łóżko, na którem próżno się męczył gorączkową bezsennością.

– No, – powiedział sobie, – śmierć czeka na mnie na przyszłą noc! Ten kat, który chce mi zaoszczędzić cierpienia będzie czekać zapewne, póki sen nie przemoże niepokoju i nie opanuje mię zupełnie. A wówczas!… Ale jakąż śmierć przeznacza mi? Czy zamierza zabić kwasem pruskim, który da mi do oddychania, gdy będę spał? Czy pokój mój napełni owym dwutlenkiem węgla, którego taką ilość ma na zawołanie? Może gazu tego użyje w stanie płynnym, tak, jak do owych granatów ze szkła; płyn wracając nagle do gazowego stanu, wywoła zimno wynoszące sto stopni! A nazajutrz, zamiast „mnie”, tego ciała silnego, dobrze zbudowanego, pełnego życia, znajdą mumję wysuszoną, zmarzłą!… Ach! nędznik! dobrze niech moje serce wyschnie, jeżeli trzeba, niech życie moje wyziębnie w tej temperaturze nie do zniesienia, ale niech przyjaciele moi, niech doktór Sarrasin, jego rodzina, Joanna, moja mała Joanna, niech będą ocaleni!! Żeby się to stało, muszę uciec… A zatem, ucieknę!

Wymawiając te słowa Marceli instynktownym ruchem położył rękę swą na klamce od drzwi, chociaż sądził, że zamknięte są zzewnątrz.

Ku wielkiemu zdziwieniu jego, drzwi otwarły się i mógł, jak zawsze, zejść do ogrodu, gdzie miał zwyczaj przechadzać się czasami.

– Ach! – pomyślał, – jestem więźniem w centralnej dzielnicy, ale nie w moim pokoju! To już jest coś!

Ale znalazłszy się na dworze, Marceli natychmiast spostrzegł, że chociaż wolny napozór, nie będzie mógł zrobić ani kroku bez towarzyszenia dwóch figur, noszących historyczne, a raczej przedhistoryczne imiona Arminjusa i Sigimera.

Nieraz dawniej, spotykając ich, zapytywał siebie, jaka jest czynność tych dwóch kolosów, szaro ubranych, o szyjach byka, muskułach Herkulesa, czerwonych twarzach, gęstych, krzaczastych wąsach i takich samych faworytach.

Czynność ich! – znał ją teraz. Byli wykonawcami wyroków Herr Schultze’a, a czasem strażnikami jego własnej osoby.

Ci dwaj olbrzymi mieli go zawsze na oku, spali u drzwi jego pokoju, postępowali za nim krok w krok, jeżeli wyszedł do parku. Nadzór ich nabierał tem większego znaczenia, że oprócz mundurów, które mieli na sobie, uzbrojeni byli w rewolwery i sztylety.

Przy tem wszystkiem milczeli, jak ryby. Kiedy Marceli próbował nawiązać z nimi rozmowę w celu dyplomatycznym, odpowiedzieli mu tylko srogiem spojrzeniem. Nie przyjęli nawet szklanki piwa, którą ofiarował im, przypuszczając, że nie potrafią oprzeć się tej pokusie. Przypatrując się im przez piętnaście godzin, jedną tylko upatrzył w nich skłonność – jedną – do fajki, którą pozwalali sobie palić, włócząc się za nim. Czy skłonność ta da się wykorzystać na korzyść ocalenia? Marceli nie wiedział, nie mógł jeszcze nic wynaleźć; ale przysiągł sobie, że ucieknie i musi korzystać ze wszystkiego, co może mu do tego dopomóc.

Rzecz nie cierpiała zwłoki. Ale jak się wziąć do niej.

Marceli był pewien, że za najmniejszą oznaką buntu lub ucieczki, dostanie dwie kule w łeb. W najlepszym razie, nawet, gdy nie dosięgną go, pozostanie jeszcze potrójna linja oszańcowań, która opasywała miasto dokoła, wraz z potrójnym rzędem straży.

Dawny student Politechniki, podług swego zwyczaju, postawił kwestję w formie zadania matematycznego.

I tak, pewien człowiek, strzeżonych jest przez dwóch zuchów, nie znających skrupułów, osobiście silniejszych od niego, a nadto uzbrojonych od stóp do głowy. Człowiek ten musi najprzód oszukać czujność swych dozorców. Kiedy tego dokona, musi się jeszcze wydostać z obwarowanego miejsca, do którego wszelki przystęp jest ściśle strzeżony…

Marceli obracał tę kwestję na wszystkie strony, przerabiał ją i obrabiał i zawsze widział, że niepodobna przebić muru głową.

Wreszcie – czy nadzwyczajna trudność położenia,  jakiem się znajdował, dodała silniejszego bodźca jego zdolnościom wynalazczym, – czy też przypadek sam tylko wskazał mu potrzebny środek, – trudno to powiedzieć.

beg27.jpg (222780 bytes)

Dość, ze nazajutrz, podczas kiedy przechadzał się po parku, oczy jego nagle zatrzymały się na krzewie, rosnącym na jednej z kwater kwiatowych.

Była to roślina niepokaźna, trawiasta, o liściach kończasto-jajowatych i parzystych, z wielkiemi czerwonemi kwiatami w kształcie dzwonków jednopłatkowych, osadzonych na kątowej szypułce.

Marceli, który jako amator, był tylko trochę obznajmiony z botaniką, poznał jednak, jak mu się zdawało, charakterystyczną w tym krzewie fizjonomję rodziny psiankowatych. Na wszelki przypadek, zerwał mały listek i przechadzając się pożuł go lekko.

Nie omylił się. Uczuł wkrótce ociężałość we wszystkich członkach, wraz z początkami nudności, co go przekonało, że miał pod ręką naturalne laboratorium belladony, to jest najsilniejszego narkotyku.

Błąkając się po ogrodzie, doszedł do małego sztucznego jeziorka, które znajdowało się na południowej stronie parku i w jednym swym końcu tworzyło kaskadę wiernie naśladującą wodospad lasku Bulońskiego.

– Gdzie odpływają wody tej kaskady? – szepnął Marceli.

Spływała ona do małej rzeczki, która zakreśliwszy kilkanaście łuków, znikała na końcu parku.

Musiał się tam przeto znajdować upust, który rzeczka prawdopodobnie napełniała, poczem wymykała się jednym z podziemnych kanałów, zraszających płaszczyznę, położoną poza obrębem Stahlstadtu.

Marceli dopatrywał się w tem możności ucieczki. Nie była to naturalnie szeroka brama, zawsze jednak był to sposób wydobycia się ze Stahlstadtu.

A jeżeli kanał zamknięty jest kratą żelazną – odezwał się głos ostrożności.

– Kto nic nie ryzykuje, nic też nie ma! Piłki zostały wynalezione nie dla zabawy, a jest ich niemało, i to doskonałych w laboratorjum, – odpowiedział inny głos, który zwykle dyktuje śmiałe przedsięwzięcia

W dwie minuty Marceli powziął postanowienie. Przyszła mu myśl – pyszna myśl – może niemożebna do urzeczywistnienia, ale którą on postara się urzeczywistnić, jeżeli śmierć nie zaskoczy go przedtem!

Poczem wrócił od niechcenia w stronę krzewu o czerwonych kwiatach, zerwał z niego dwa lub trzy liście, tak, że dozorcy musieli to zauważyć.

Wróciwszy do pokoju, z całą ostentacją wysuszył liście te przed ogniem, zgniótł je potem w rękach i wreszcie zmięszał z tytoniem.

Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, Marceli budził się co rano przez sześć następnych dni. Czyżby Herr Schultze, którego nie widywał, z którym się nigdy nie spotykał podczas przechadzek, miał zaniechać zamiaru co do pozbycia się jego osoby? Nie, tak jak nie zaniechał zamiaru zniszczenia miasta doktora Sarrasin’a.

Marceli korzystał z tego, że mu pozwalano żyć i codziennie powtarzał swój manewr z liśćmi. Naturalnie, że nie palił belladony; w tym celu miał dwie paczki tytoniu, jedną na swój użytek osobisty, drugą na codzienną manipulację. Celem jego było, obudzić ciekawość Arminjusa i Sigimera. Bydlęta te, tak namiętnie paląc fajki, musiały zauważyć wreszcie krzew, z którego zrywał liście, musiały naśladować jego czynność i spróbować smaku, jaki ta mięszanina nadawała tytuniowi.

Wyrachowanie było dobre i przewidziany skutek nastąpił, można powiedzieć, mechanicznie.

Szóstego dnia – była to wilja owego fatalnego 13 września – Marceli, nieznacznie spoglądając z ukosa poza siebie, z zadowoleniem spostrzegł, że strażnicy jego robią dla siebie mały zapas zielonych liści.

W godzinę potem widział, jak suszyli je przed ogniem, tarli w swoich szorstkich rękach, a wreszcie mięszali z tytoniem. Zdawali się zgóry oblizywać na samą myśl o tym przysmaku!

Czy Marceli zamierzał tylko uśpić Arminiusa i Sigimera? Nie. Nie o to tylko chodziło mu, by ujść przed czujnością. Trzeba było jeszcze znaleźć sposób przebycia kanału i wody, która go napełniała, nawet gdyby ten kanał miał kilka kilometrów długości. Marceli wynalazł sposób. Wprawdzie w dziewięciu wypadkach na dziesięć mógł zginąć, ale oddawna już zrobił ofiarę z swego życia.

Wieczór nadszedł, a z wieczorem godzina wieczerzy, potem godzina ostatniej przechadzki. Nierozłączne trio udało się do parku.

Nie tracąc chwili czasu, nie wahając się, Marceli śmiało skierował się w stronę budynku, stojącego wśród drzew, a będącego pracownią modeli. Wybrał jedną z ławek, stojących nieopodal, nałożył fajkę i zaczął palić.

Arminius i Sigimer, którzy mieli już gotowe fajki, usadowili się zaraz na sąsiedniej ławce i zaczęli wypuszczać ogromne kłęby dymu.

Skutek narkotyku objawił się natychmiast. Nie upłynęło pięciu minut, a dwaj olbrzymi teutońscy ziewali i wyciągali się jak niedźwiedzie w klatce. Oczy ich zaszły mgłą; w uszach im dzwoniło; twarze z czerwonych stały się wiśniowe; ramiona osunęły się nieruchomo; głowy opadły na poręcz ławki. Fajki potoczyły się na ziemię.

Wreszcie donośne chrapanie z dwóch piersi zmieszało się ze śpiewem ptaków, które z powodu ciągłego lata, stale zamieszkiwały parki Stahlstadtu.

Marceli czekał tylko na tę chwilę, łatwo pojąć, z jaką niecierpliwością, ponieważ nazajutrz wieczór, przed samą północą Frankopolis skazane przez Herr Schultze’a, miało przestać istnieć.

Marceli wpadł do pracowni wzorów. W wielkiej tej sali było prawdziwe muzeum. Zmniejszone maszyny hydrauliczne, lokomotywy, pompy, śruby, maszyny do dziurawienia, pudła statków, maszyny parowe morskie, jednym słowem, samych arcydzieł na kilka miljonów. Były to modele z drzewa, wyobrażające wszystko, co fabryka Schultze’a wykonała od chwili, gdy została założoną; łatwo się domyśleć, że nie brakło tam modeli dział, torped i granatów.

Noc była ciemna, a zatem stosowna do śmiałego projektu, który młody Alzatczyk ułożył sobie. Przygotowując się ostatecznie do ucieczki, zamierzył zniszczyć jednocześnie muzeum modeli Stahlstadt’u. Ah! gdyby mógł zburzyć wraz z kazematą i działem, które w niej stało, potężną i nieulegającą zniszczeniu, Wieżę Byka! Ale nie było co myśleć o tem.

Pierwszem staraniem Marcelego było wyszukać między narzędziami małą stalową piłkę, mogącą piłować żelazo; wsunął ją zaraz do kieszeni. Potem, pewną ręką potarł zapałkę o pudełko, które wydobył z kieszeni i płomień jej zbliżył do stosu tek z rysunkami i lekkich modeli z sosnowego drzewa, złożonych w kącie sali.

Zrobiwszy to wyszedł.

beg28.jpg (202693 bytes)

W chwilę potem ogień, podsycony palnymi materjałami, wybuchnął ogromnym płomieniem, który w tysiącznych językach przedarł się przez okna. Natychmiast dzwon uderzył na trwogę; prąd elektryczny poruszył wszystkie dzwonki w rozmaitych dzielnicach Stahlstadt’u i strażnicy zbiegli się ze wszystkich stron.

W tejże chwili zjawił się Herr Schultze, którego obecność mogła tylko pobudzić i zachęcić robotników do większej gorliwości.

W kilka minut kotły z parą poddano wysokiemu ciśnieniu i ogromne pompy wprawiono w szybki ruch. Potok wody spadał na ściany i na dach muzeum modeli. Ale ogień był silniejszy od wody, która zamiast gasić go, ulatniała się przy zetknięciu z nim i wkrótce pożar ogarnął cały gmach ze wszystkich stron; niepodobna było myśleć o ugaszeniu go. Był to straszny i wspaniały widok.

Marceli ukryty w kącie, nie spuszczał oka z Herr Schultze’a, który napędzał ludzi, jakgdyby chodziło o przypuszczenie szturmu do miasta. Muzeum modeli stało odosobnione w parku i teraz już nie podlegało wątpliwości, że spali się całkowicie.

Wreszcie Herr Schultze, widząc, że nie będzie można ocalić samego budynku, wykrzyknął grzmiącym głosem:

– Dziesięć tysięcy dolarów temu, kto ocali model nr. 3.175, stojący za szkłem po środku!

Model ten był właśnie modelem słynnej armaty, wydoskonalonej przez Herr Schultze’a, był on dla niego droższym od wszystkich innych przedmiotów, znajdujących się w muzeum.

Ale dla uratowania go, trzeba było rzucić się w sam środek ognia, przez atmosferę czarnego dymu, w którym zapewne trudno było oddychać. Na dziesięć prawdopodobieństw, było dziewięć, że kto raz tam wejdzie, nie wydostanie się stamtąd! To też pomimo przynęty dziesięciu tysięcy dolarów, nikt nie odpowiadał na wezwanie Herr Schultze’a.

Wtem człowiek jakiś stanął przed nim.

Był to Marceli.

– Ja pójdę, – rzekł.

– Ty?! – zawołał Herr Schultze.

– Ja!

– Ale to cię nie uratuje, wiedz o tem, od wyroku śmierci, który padł na ciebie!

– Nie myślę o tem, by go uniknąć; chcę tylko ocalić ten drogocenny model!

– Idźże zatem, – odpowiedział Herr Schultze, – a przysięgam ci, jeżeli dokonasz tego, dziesięć tysięcy dolarów zostanie sumiennie doręczone twoim spadkobiercom.

– Liczę na to, – odpowiedział Marceli.

Przyniesiono kilka przyrządów Galiberta, będących zawsze w pogotowiu, na przypadek pożaru z pomocą ich bowiem, można dostać się do miejsca, w których niepodobna bez nich oddychać. Marceli używał już ich wówczas, kiedy usiłował ratować od śmierci małego Karla, syna pani Bauer.

Jeden z tych przyrządów naładowany pod ciśnieniem kilku atmosfer powietrzem, został natychmiast umieszczony na jego plecach. Ze szczypcami na nosie, z gumową rurką w ustach, rzucił się w płomienie.

– Nareszcie! – pomyślał. – Mam w rezerwoarze powietrza na kwadrans!… Dałby Bóg, by mi to wystarczyło!…

Czytelnik domyślił się z łatwością, że Marceli nie myślał wcale o ocaleniu armaty Schultze’a. Z niebezpieczeństwem życia przebył salę napełnioną dymem, pod gradem palących się głowni i płomienistych belek, które jakby cudem nie dosięgły go, i wymknął się drugiemi drzwiami wychodzącemi do parku, w chwili kiedy dach palącego się budynku zapadł z trzaskiem wśród rzęsistego deszczu iskier, które wiatr unosił aż ku obłokom.

W kilka sekund Marceli dobiegł do rzeczki, spuścił się jej wybrzeżem do nieznanego upustu, który prowadził tę rzeczkę po za granice Stahlstadt’u i bez wahania rzucił się do wody.

beg29.jpg (201363 bytes)

Szybki prąd pchnął go w masę wody, mającej siedem do ośmiu stóp głębokości. Nie potrzebował kierować, bo prąd unosił go jakgdyby trzymał nitkę Arjadny. Zaraz też prawie spostrzegł, że znajduje się w wąskim kanale, w rodzaju kiszki, który wysoka woda rzeczki całkowicie wypełniała.

– Jaka jest długość kanału? – pytał sam siebie Marceli. – Wszystko zależy od tego. Jeżeli go nie przepłynę w kwadrans, powietrza zabraknie mi i jestem zgubiony!

Zachował zimną krew. Od dziesięciu minut prąd go unosił, kiedy zatrzymała go jakaś przeszkoda.

Była to krata żelazna, ustawiona na zawiasach i zamykająca kanał.

– Obawiałem się tego! – pomyślał Marceli.

I nie tracąc ani sekundy czasu wyciągnął z kieszeni piłkę i zaczął piłować rygiel przy samej blaszce, w którą był wsunięty.

Pięć minut pracy nie naruszyło rygla. Krata wciąż jeszcze była zamknięta. Marceli oddychał już z wielką trudnością. Powietrze bardzo rozrzedzone w rezerwoarze, w niedostatecznej ilości wpływało do jego płuc. Szum w uszach, krew w oczach, wszystko to wskazywało, że grozi mu niezwłoczne uduszenie. Opierał się jednak, powstrzymywał oddech, by jaknajmniej połykać tego tlenu, którego jego płuca nie mogły wydobyć znikąd!… Ale rygiel, chociaż mocno nadpiłowany trzymał się wciąż!

W tej chwili piła wypadła mu z rąk.

– Bóg nie może być przeciwko mnie!

I chwyciwszy kratę obiema rękami, potrząsł nią z taką siłą, jaką daje najwyższy instynkt samozachowawczy.

Krata otworzyła się. Rygiel pękł i prąd uniósł nieszczęśliwego Marcelego, który nawpół żywy, ostatkami wdychał ostatnie atomy powietrza z rezerwoaru.

***

Nazajutrz ludzie Herr Schultze’a, wszedłszy do budynku zupełnie zniszczonego pożarem, nie znaleźli ani pod gruzami, ani w ciepłych jeszcze popiołach, żadnego śladu ludzkiej istoty. Nie ulegało przeto żadnej wątpliwości, że odważny robotnik padł ofiarą swego poświęcenia. Nie dziwiło to wcale tych, którzy go znali w pracowniach fabryki.

Drogocenny model nie mógł być uratowany, ale człowiek, który posiadał tajemnicę stalowego króla, zginął.

– Bóg mi świadkiem, że chciałem mu oszczędzić cierpienia! – powiedział sobie po prostu Herr Schultze, – W każdym razie, oszczędziło się dziesięć tysięcy dolarów!

Była to jedyna mowa pogrzebowa z powodu zgonu młodego Alzatczyka.

 

Rozdział X

Artykuł z niemieckiego przeglądu „Unser-Jahrhundert”.

 

a miesiąc przed czasem, w którym zaszły opowiedziane wypadki, pewien przegląd, noszący czerwoną okładkę i zatytułowany „Unser-Jahrhundert” (Nasze stulecie), ogłosił następujący artykuł, dotyczący Frankopolis; artykuł ten podobał się bardzo wybrednym gustom niemieckiego cesarstwa, może dlatego, że roztrząsał wszystko, co odnosiło się do tego miasta z punktu widzenia wyłącznie ekonomicznego.

„Opowiadaliśmy już naszym czytelnikom o nadzwyczajnem mieście, które ukazało się na zachodniem wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wielka Rzeczpospolita Amerykańska, dzięki znacznej liczbie emigrantów, wchodzących w skład jej ludności, oddawna już przyzwyczaiła świat do niespodzianek, które tam następują jedna po drugiej. Ostatnią z nich i najdziwniejszą jest ukazanie się Frankopolis, o którem nikomu nie śniło się nawet przed pięciu laty, a które tak nagle dosięgło szczytów powodzenia i znajduje się obecnie w kwitnącym stanie”.

„Cudowne to miasto powstało, jakby czarem na pachnącem wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Nie będziemy badali, czy tak jest wistocie, jak utrzymują, że pierwotny plan i pierwsza myśl tego przedsięwzięcia pochodzi od Francuza, doktora Sarrasin’a. Może to być, zwłaszcza, że doktór ów szczyci się pokrewieństwem z naszym słynnym królem stalowym. A nawet mówiąc nawiasem, zagarnięcie znacznego spadku, prawnie należącego do Herr Schultze’a, przyczyniło się do założenia Frankopolis. Gdzie tylko robi się coś dobrego na świecie, można być pewnym, że staje się to zawsze ze współudziałem niemieckim; z prawdziwą dumą stwierdzamy tę prawdę przy tej sposobności. Ale bądź co bądź musimy udzielić naszym czytelnikom dokładnych i autentycznych szczegółów o tym nagłym wzroście wzorowego miasta”.

„Nazwy jego brak na mapie. Nawet wielki atlas, składający się z trzystu siedemdziesięciu tomów in folio naszego znakomitego Tüchtigmanna, gdzie ze ścisłą dokładnością wskazane są wszystkie krzaki i drzewa starego i nowego świata, nawet w tym szlachetnym pomniku nauki geografji, przystosowanej do walki piechoty, nie ma żadnego śladu Frankopolis. Tam, gdzie się teraz wznosi nowe miasto, przed pięciu laty był pusty step. Miejsce to wskazane jest na karcie pod 4 stopniem 11,3 szerokości północnej i 124 stopniem 41,17 długości na zachód od Greenwich. Leży zatem nad brzegiem Oceanu Spokojnego, u stóp drugorzędnego łańcucha gór Skalistych, noszącego nazwę Cascade-Mounts, o dwadzieścia mil od przylądku Białego, w stanie Oregon, w Ameryce Północnej.

Z największem staraniem wyszukano i między wielu innemi dogodnemi miejscami wybrano to, które zdawało się najodpowiedniejsze. Do przyczyn, które wpłynęły na ten wybór, zaliczyć należy szczególnie: stref umiarkowaną, w której się znajduje, a która zawsze wpływała na rozwój cywilizacji; położenie miasta w rzeczypospolitej federacyjnej i państwie jeszcze nowem, które czasowo zapewniło mu niezależność i prawa podobne do tych, jakie w Europie posiada księstwo Monaco, z warunkiem przyłączenia się po pewnej liczbie lat do Związku; sąsiedztwo oceanu, który coraz bardziej staje się drogą świata; grunt żyzny, przepuszczalny i szczególnie sprzyjający zdrowiu; bliskość łańcucha gór, które zatrzymują wiatr z północy, z południa i ze wschodu, tak, że tylko lekki wietrzyk od morza odświeża atmosferę miasta; mała rzeczka, której woda świeża, lekka utleniona wskutek częstych spadów i szybkości biegu przybywa do morza zupełnie czysta; wreszcie naturalny port, bardzo łatwy do rozszerzenia, a utworzony przez długi przylądek, zakrzywiony w kształcie haka.

Wspomnieć jeszcze należy o drugorzędnych korzyściach: bliskość pięknych kopalni marmuru i kamieni, pokłady karlinu, a nawet ślady ziarn złota. Wprawdzie, dla tej ostatniej okoliczności, o mało nie odstąpiono od wybranej miejscowości, albowiem założyciele miasta bali się, by gorączka złota nie stanęła na przeszkodzie ich zamiarom. Ale na szczęście ziarnka były rzadkie i małe.

„Wybór okolicy nastąpił wprawdzie po głębokich i poważnych badaniach, zajął jednak niewiele czasu i nie wymagał osobnej podróży; nauka o ziemi na tyle jest już posunięta, że nie wychodząc z gabinetu, można powziąć dokładną i pewną wiadomość o najdalszych okolicach”.

„Kiedy kwestja ta została rozstrzygniętą, dwaj delegowani komitetu organizacyjnego wyruszyli z Liwerpoolu, w jedenaście dni potem przybyli do Nowego-Jorku, a za tydzień stanęli w San-Francisko; tu najęli parostatek, który w dziesięć godzin dostawił ich na wskazane miejsce”.

„W niespełna miesiąc porozumieli się z władzą istniejącą w Oregonie; otrzymali koncesję na pas ziemi ciągnący się od morza do grzbietu Cascade-Mounts, a szeroki na cztery mile i za pomocą kilku tysięcy dolarów, skłonili pół tuzina plantatorów do zrzeczenia się praw rzeczywistych czy urojonych, jakie rościli sobie do tej ziemi”.

„W styczniu r. 1872 terytorjum było już zbadane, wymierzone, główne punkta wytknięte i armja dwudziestu tysięcy kulisów chińskich, pod kierunkiem pięciuset nadzorców i inżynierów europejskich stanęła do dzieła. Plakaty przylepiane w całym stanie Kalifornji, oddzielny wagon, stale dodawany do expresu wychodzącego codziennie z San-Francisko i obiegającego ląd amerykański i codzienna odezwa w dwudziestu czterech dziennikach tego miasta, dostarczyły potrzebnej liczby robotników. Obeszło się nawet bez sposobu, który proponowało pewne towarzystwo, ofiarując się, za małą stosunkowo cenę, ogłosić wezwanie do robotników olbrzymiemi literami wyciętemi na szczytach gór Skalistych. Trzeba wiedzieć, że napływ chińskich kulisów do Ameryki Zachodniej, sprawił wielki spadek płac robotniczych. Z tego powodu kilka stanów dla zapewnienia środków utrzymania własnym mieszkańcom i dla zapobieżenia krwawym zajściom, musiały tłumy tych nieszczęśliwych wyrzucać z swoich granic. Założenie Frankopolis w samą porę uratowało ich od zguby. Wyznaczono im płacę jednego dolara dziennie i pieniądze miano im dać dopiero po ukończeniu robót, a prócz tego dawano żywność w naturze, którą administracja miejska rozdawała codziennie.  W ten sposób uniknięto nieporządków i haniebnych spekulacji, które bardzo często towarzyszą wielkim migracjom ludności”.

„Każdego tygodnia, w obecności osób delegowanych, składano do banku w San-Francisko zarobek pracowników, i każdy z nich odbierając go, musiał się zobowiązać, że nie wróci więcej do miasta. Była to konieczna ostrożność, umożliwiająca pozbycie się ludności żółtej, która niewątpliwie wpłynęłaby bardzo niekorzystnie na zmianę typu i charakteru nowego miasta. Zresztą założyciele zachowali dla siebie prawo zezwolenia na pobyt lub odmawiania go, co czyniło względnie łatwem zastosowanie tego sposobu.

beg30.jpg (170670 bytes)

„Pierwszem wielkiem przedsiębiorstwem było przeprowadzenie gałęzi kolei żelaznej, która połączyła nowe miasto z Pacific-Railroad i dotarła do miasta Sacramento. Unikano przytem starannie wszelkich wstrząśnień ziemi i głębokich przekopów, które mogłyby wpłynąć źle na warunki zdrowia. Prace te, jakoteż roboty koło portu, przeprowadzono z nadzwyczajną szybkością. Już w miesiącu kwietniu pierwszy pociąg, idący bezpośrednio z Nowego-Yorku, przywiózł do dworca Frankopolis członków komitetu, którzy dotychczas bawili w Europie”.

„W tym czasie zatwierdzono główne plany miasta i szczegółowe kosztorysy, dotyczące mieszkań i gmachów publicznych”.

„Nie brakło materjałów: bowiem, gdy rozeszła się wieść o budowie miasta, natychmiast przemysłowcy amerykańscy zasypali wybrzeża Frankopolis rozmaitymi, jakie tylko można sobie wyobrazić materjałami budowlanymi. Założyciele mieli wszystko do wyboru. Postanowili użyć kamień ciosowy tylko do gmachów publicznych i do ozdoby, domy zaś miały być budowane z cegieł; naturalnie, że nie z owych zwykłych cegieł niezgrabnie ulepionych z lepiej lub gorzej wypalonej gliny, ale z lekkich, równych sobie zupełnie co do kształtu, ciężkości i gęstości i zaopatrzonych w szeregi dziur cylindrycznych, równolegle do siebie idących w kierunku długości cegieł. Otwory te, stykające się z sobą przy ustawianiu cegieł, tworzą we wnętrzu ścian otwarte na obu swoich końcach kanały i dają w ten sposób przystęp powietrzu, które może swobodnie krążyć tak w zewnętrznych, jak w wewnętrznych ścianach domu. Takie urządzenie ma jeszcze tę ważną dogodność, że tłumi dźwięk i każdemu mieszkaniu zapewnia zupełną niezależność.

„Zresztą komitet nie zamierzał narzucać budowniczym jednego typu domu. Był nawet przeciwny tej nużącej i nieznośnej jednostajności. Ustanowił tylko pewną ilość stałych przepisów, których architekci obowiązani byli się trzymać:

„1. Każdy dom będzie stał odosobniony na cząstce gruntu zasadzonego drzewami, trawnikiem i kwiatami. Należeć będzie do jednej tylko rodziny.

„2. Żaden dom nie będzie miał więcej niż dwa piętra; powietrze i światło nie powinny być przywłaszczone przez jednych ze szkodą drugich.

„3. Wszystkie domy będą o dziesięć metrów oddalone od ulicy, od której oddzielać je będzie krata wysoka po pas. Przestrzeń między kratą a fasadą domu będzie urządzona jak ogród kwiatowy.

„4. Mury mają być robione z rurkowatych patentowanych cegieł, zastosowanych do podanego wzoru. Co do ornamentyki pozostawia się zupełną swobodę architektom.

„5. Dachy mają być płaskie, zlekka pochyłe na cztery strony, pokryte asfaltem i otoczone galerją na tyle wysoką, by mogła zapobiec wypadkom; starannie urządzone ścieki mają ułatwiać natychmiastowy odpływ wody deszczowej.

„6. Wszystkie domy będą zbudowane na sklepionych fundamentach, otwartych ze wszystkich stron i tworzących pod mieszkaniami rodzaj przewietrzanych suteryn, które jednocześnie będą służyły za składy. Rury do wody i upusty, zgromadzone koło środkowego słupa sklepienia będą otwarte, by zawsze można było sprawdzić ich stan i w razie pożaru mieć na zawołanie potrzebną wodę. Hala ta czyli skład, podniesiony na pięć czy sześć centymetrów ponad poziom ulicy, będzie starannie wysypany piaskiem. Drzwi i osobne schody łączyć się będą bezpośrednio z kuchniami lub śpiżarniami, tak, że wszystkie  gospodarskie czynności będą załatwiane, nie rażąc ani wzroku ani powonienia.

„7. Kuchnie, śpiżarnie i inne miejsca gospodarskie, wbrew powszechnemu zwyczajowi, będą umieszczone na górnem piętrze i połączone z dachem, który w ten sposób stanie się dodatkową ich częścią na wolnem powietrzu. Dla łatwego przenoszenia wszystkich ciężarów na to piętro, będzie urządzony kołowrót poruszany siłą mechaniczną, który za umiarkowaną cenę, tak jak sztuczne światło i woda, będzie służyć mieszkańcom.

„8. Plan mieszkań pozostawiony jest osobistej fantazji. Ale bezwarunkowo zakazane są w nich dwa niebezpieczne źródła chorób, prawdziwe gniazda miazmatów i laboratorja trucizny: dywany i papierowe obicia. Posadzki wykonane artystycznie z drogiego drzewa, ułożonego w mozajkę przez umiejętnych stolarzy, wieleby straciły na tem, gdyby je ukryto pod wątpliwej czystości wełniankami. Co do ścian, wyłożonych polewaną cegłą, blaskiem swym i rozmaitością przypominają wnętrze mieszkań w Pompei; trwałość ich i bogactwo kolorów o wiele przewyższa malowany papier, w którym jest tyle subtelnej trucizny. Ściany te myją się jak zwierciadła i szyby, tak, jak czyszczą się posadzki i sufity. Żaden zarodek choroby nie może się w nich przyczaić.

„9. Pokój sypialny nie powinien służyć za gabinet do ubierania się. Zaleca się jaknajusilniej, by pokój ten, gdzie upływa trzecia część życia, był jaknajobszerniejszym, jaknajprostszym i miał najwięcej świeżego powietrza. Służyć powinien tylko do spania; cztery krzesełka, żelazne łóżko ze sprężynowym spodnim materacem i wierzchnim wełnianym, często trzepanym, to są jedyne potrzebne w nim meble. Naturalnie, że pierzyny i pikowane kołdry, jako potężni sprzymierzeńcy zaraźliwych chorób, winny być bezwarunkowo usunięte. Dobre wełniane kołdry, lekkie i ciepłe, łatwo dające się prać, doskonale zastąpią ich miejsce. Firanki i draperje nie są wprawdzie zakazane, ale przynajmniej trzeba je robić z materjałów, dających się często prać.

„10. W każdym pokoju jest komin do palenia drzewem lub węglem kamiennym, jak kto zechce, ale każdy komin musi być połączony z otworem, dającym przystęp wolnemu powietrzu. Dym zamiast uchodzić dachem, udaje się podziemnymi kanałami do osobnych pieców, zbudowanych kosztem miasta w tyle domów, w stosunku jednego pieca na dwustu mieszkańców. Tam pozbywa się cząstek węgla, które uniósł ze sobą i w stanie bezbarwnym zostaje wyrzucony w atmosferę, do wysokości trzydziestu pięciu metrów.

„Takie są stałe prawidła, których trzymać się trzeba przy budowie każdego prywatnego mieszkania.

„Plany ogólne są równie starannie opracowane.

„Plan miasta jest nadzwyczaj prosty i regularny, tak, że może się dalej rozwijać. Ulice krzyżują się pod prostemi kątami, znajdują się w równych od siebie odległościach, mają jednostajną szerokość, wysadzane są drzewami i oznaczone porządkowymi numerami.

„Co pół kilometra ulica, o trzecią część szersza od innych, nazywa się bulwarem albo aleją, mającą z jednej strony odkryty przekop, którym idą tramwaje i drogi żelazne metropolji.

„Na wszystkich placach urządzone są ogrody publiczne, ozdobione tymczasowo pięknemi kopiami arcydzieł rzeźby, dopóki artyści Frankopolis nie wykonają oryginalnych utworów, mogących godnie je zastąpić.

„Wszystkie przemysły i wszystkie handle są wolne.

„Chcąc otrzymać prawo osiedlenia się w Frankopolis, trzeba mieć świadectwo moralności, które należy przedstawić w magistracie; trzeba być uzdolnionym do jakiegoś użytecznego zawodu w przemyśle, nauce, albo sztuce; trzeba się zobowiązać do przestrzegania praw miasta. Osoby próżnujące nie będą w niem cierpiane.

„Gmachów publicznych jest już wielka liczba. Najważniejsze z nich, to: katedra, kilka kościołów, muzea, bibljoteki, szkoły, gimnazja urządzone z przepychem i znajomością warunków hygienicznych, prawdziwie godnych wielkiego miasta.

„Dzieci od lat czterech muszą wprawiać się w ćwiczenia umysłowe i fizyczne, które mogą jedynie rozwinąć w nich siły umysłowe i muskuły. Przyzwyczaja się je do tak wielkiej czystości, że plamę na ubraniach uważają niemal za hańbę.

„Kwestja czystości osobistej i zbiorowej, jest zresztą przedmiotem głównej troski założyciela Frankopolis. Czyścić, czyścić bez końca, niszczyć miazmaty, stale tworzące się w miejscach, gdzie ludność się skupia, takie jest najważniejsze zadanie rządu. W tym celu wszystkie kanały koncentrują się za miastem; materjał przez nie sprowadzony, poddaje się działaniu pewnych środków chemicznych i zgęszczony wywozi się codziennie na pola.

„Woda leje się wszędzie strumieniami.

„Ulice wyłożone drzewem lub asfaltem i kamienne chodniki są tak czyste, jak posadzka holenderskiego podwórza. Rynki z żywnością są przedmiotem bezustannego nadzoru; surowe kary czekają kupców, którzy ośmielą się spekulować zdrowiem publicznem. Ten, kto sprzedaje nieświeże jaja, zepsute mięso, fałszowane mleko, jest uważany za truciciela, bo jest w nim w istocie. Policja sanitarna powierzona jest ludziom biegłym, prawdziwym specjalistom.

„Władza ich rozciąga się aż do pralni; te ostatnie zbudowane są na wielką skalę, zaopatrzone w maszyny parowe, sztuczne suszarnie i izby dezynfekcyjne. Bielizna wraca do właściciela gruntownie wyprana; przestrzega się starannie, by nie mieszać bielizny dwóch oddzielnych rodzin. Ta prosta ostrożność sprowadza nieobliczalne korzyści.

„Szpitalów jest mało, bo ogólnie zaprowadzony jest system udzielania pomocy w domu, szpitale zaś przeznaczone są tylko dla cudzoziemców, nie mających schronienia i tylko w niektórych wyjątkowych wypadkach. Nie trzeba chyba mówić, że myśl urządzenia szpitala w większym od innych gmachu i nagromadzenia siedmiuset lub ośmiuset chorych w jednym ognisku zarazy nie mogła powstać w głowie założyciela wzorowego miasta. Zamiast systematycznie łączyć chorych, przeciwnie, starają się odosobnić ich od siebie. Leży to nietylko w ich własnym interesie, ale też i w interesie publiczności. W każdym domu zaleca się, by o ile można trzymano chorego w osobnym pokoju. Szpitale są to budynki wyjątkowe i małych rozmiarów, potrzebne w nagłych wypadkach.

„Dwudziestu, trzydziestu chorych najwyżej, dla każdego z nich osobny pokój, może się znaleźć w takich lekkich barakach, zrobionych z sosnowego drzewa; co rok palą je regularnie i robią nowe. Ambulanse te, zbudowane podług jednego wzoru, są korzystne również pod tym względem, że można je przenosić podług woli w tę lub w ową stronę miasta, stosownie do potrzeb, i że można je przemieszczać.

„Do służby zdrowia wprowadzono jedną dobrą nowość, mianowicie dołączono do niej pewną ilość osób, przeznaczoną do pielęgnowania chorych; są one do tego obowiązku przyuczone i utrzymywane przez centralną administrację do użytku publiczności. Kobiety te, z przezornością wybierane, są dla doktorów nieocenioną pomocą. Wnoszą one do rodzin praktyczną umiejętność, tak potrzebną, a tak często zaniedbaną w chwili niebezpieczeństwa; zadaniem ich jest nietylko pielęgnować chorego, ale przeszkadzać rozszerzeniu się choroby.

„Nie skończylibyśmy, gdybyśmy chcieli wyliczyć wszystkie udoskonalenia hygjeniczne, wprowadzone przez założycieli miasta. Każdy obywatel otrzymuje za przybyciem swojem małą broszurę, gdzie są najważniejsze przepisy życia, wskazane przez naukę, wypowiedziane językiem prostym i jasnym.

„Widzimy z nich, że doskonała równowaga między wszystkiemi funkcjami człowieka jest koniecznością dla zdrowia, że tak praca, jak wypoczynek, są zarówno niezbędne dla organów, że zmęczenie jest potrzebne tak dla mózgu, jak dla muskułów, że dziewięć dziesiątych chorób pochodzi z zarazy udzielającej się przez powietrze lub przez pokarmy. Mieszkanie i osoba powinny przebyć niejedną dezynfekcję, nigdy ich za wiele być nie może. Unikać pobudzającej trucizny, używać ćwiczeń ciała, sumiennie spełniać obowiązki swego zawodu, pić czystą dobrą wodę, jeść mięso i zdrowe, poprostu przyrządzone jarzyny, spać w nocy regularnie od siedmiu do ośmiu godzin, takie jest abecadło zdrowia.

„Zaczęliśmy od pierwszych zasad założycieli, a nieznacznie doszliśmy do tego, że mówimy o tem dziwnem mieście, jako o rzeczy dokonanej. Bo też rzeczywiście, zaledwie stanęły pierwsze domy, następne jakby czarem wyszły z pod ziemi. Kto nie był w Ameryce, ten nie może wyobrazić sobie nagłego wzrostu miast tamtejszych. Puste jeszcze w styczniu 1872 r., liczyło sześć tysięcy domów w r. 1873. Miało ich dziesięć tysięcy i wszelkie swe gmachy gotowe w r. 1874.

beg31.jpg (181165 bytes)

„Trzeba przyznać, że spekulacja też wzięła udział w tem niesłychanem przedsięwzięciu. Zbudowano wielką ilość domów na gruntach obszernych i nie mających z początku wartości i odsprzedawano je za cenę bardzo umiarkowaną lub odnajmowano pod bardzo skromnymi warunkami. Emigracja zwabiona zupełnym brakiem podatków, polityczną niezależnością tego małego odosobnionego zakątka, urokiem nowości, łagodnym klimatem, napełniła wkrótce miasto. Teraz już Frankopolis liczy około stu tysięcy mieszkańców.

„Ale co najważniejsze i co szczególnie może nas zajmować, że doświadczenia, tyczące się zdrowia, powiodły się jaknajzupełniej. W najszczęśliwszych pod tym względem miastach starej Europy lub Nowego Świata, śmiertelność roczna nigdy nie była mniejszą, niż trzy na sto; w Frankopolis śmiertelność w ciągu tych lat pięciu nie przekraczała półtora na sto. I do tej cyfry przyczyniła się jeszcze mała epidemja febry, która się ukazała w pierwszym roku. W tym zaś ostatnim, osobno wziętym, cyfra ta równa się tylko jednemu i ćwierć. Zachodzi przytem okoliczność jeszcze ważniejsza; z małym tylko wyjątkiem, wszystkie przypadki śmierci były następstwem chorób specyficznych, najczęściej dziedzicznych. Choroby przypadkowe były bez porównania rzadsze i mniej niż gdziekolwiek indziej niebezpieczne. Co do właściwych epidemij, tych wcale nie było.

„Dalsze rozwijanie się tej próby będzie bardzo zajmujące. Ciekawe będzie, mianowicie, czy sposób życia zastosowany do przepisów nauki, wpływem swoim na całe pokolenie a tembardziej na kilka pokoleń nie osłabi usposobienia do chorób dziedzicznych.

Bez żadnej zarozumiałości możemy się tego spodziewać – pisze jeden z założycieli tego dziwnego miasta, a wówczas jakże wielkim będzie rezultat! Ludzie żyjący do dziewięćdziesięciu, lub stu lat, umierający tylko ze starości, jak większa liczba zwierząt, jak rośliny!

„Jakże ponętnym jest taki ideał!

„Jeżeli jednak wolno nam objawić szczere nasze zdanie, musimy wyznać, że niebardzo wierzymy, by doświadczenie to udało się. Widzimy w niem wadę organiczną i prawdopodobnie zgubną; sprawa ta znajduje się w rękach komitetu, w którym łacińska rasa panuje i z którego niemiecki żywioł systematycznie był usuwany. Niebezpieczny to objaw! Od czasu jak świat istnieje, wszystko co trwałe robiło się przez Niemców i nic stanowczego nie zrobi się bez nich. Może być, że założyciele Frankopolis przygotowali grunt, wyjaśnili niektóre szczególne punkty, ale naprawdę wzorowe miasto ujrzymy dopiero na krańcach Syrji, nie zaś w owym zakątku Ameryki.

 

Rozdział XI

Obiad u doktora Sarrasin’a.

 

rzynastego września na kilka godzin przed chwilą, którą Herr Schultze wyznaczył na zniszczenie Frankopolis – ani gubernator, ani żaden z mieszkańców nie domyślali się jeszcze strasznego niebezpieczeństwa, które im groziło.

Była godzina siódma wieczór.

Ukryte w gęstwinie oleandrów i tamaryszków, miasto rozciągało się z wdziękiem u stóp Cascade-Mounts; fale oceanu cicho pieściły jego wybrzeża, otoczone marmurem. Ulice starannie polane, przedstawiały wesoły i ożywiony widok. Lekki wietrzyk łagodnie poruszał wierzchołkami drzew. Trawniki jaśniały świeżą zielonością. Różnobarwne kwiaty rozlewały woń swą dokoła. Domy ciche, spokojne, zdawały się powabnie uśmiechać z pod swojej bieli. Powietrze było łagodne, niebo lazurowe, jak morze, które połyskiwało na krańcach alei.

Podróżnik, przybywszy do miasta, byłby się zdziwił wyrazem widocznego zdrowia na twarzach wszystkich mieszkańców i ruchem, panującym na ulicach. Zamykano właśnie akademje malarstwa, muzyki, rzeźby, bibljotekę, znajdujące się wszystkie w jednej dzielnicy. Odbywały się w nich doskonałe kursy publiczne, podzielone na małe sekcje, co pozwalało każdemu odnosić istotną korzyść z lekcji. Tłum, wychodzący z tych zakładów, spowodował pewien natłok; ale nie rozległ się żaden wykrzyknik niecierpliwości, żaden głos nieukontentowania. Na wszystkich twarzach był wyraz spokoju i zadowolenia.

Rodzina Sarrasin’ów zbudowała sobie mieszkanie nie w środku miasta, ale na brzegu oceanu. Tam, zaraz na początku, – bo dom ten stanął jeden z pierwszych – doktór osiedlił się z żoną swoją i córką Joanną.

Oktawiusz, Zaimprowizowany miljoner, pragnął zostać w Paryżu, ale nie miał już teraz przy sobie mentora swego, Marcelego.

Dwaj przyjaciele stracili siebie z oczu prawie od tego czasu, gdy przestali mieszkać razem przy ulicy Roi-de-Sicile. Kiedy doktór wyemigrował z żoną i córką nad brzegi Oregonu, Oktawiusz został panem samego siebie. Zaniedbał wkrótce szkołę, gdzie według życzenia ojca miał pracować dalej i nie zdał ostatniego egzaminu, który Marceli złożył celująco.

Dotychczas Marceli służył za busolę biednemu Oktawiuszowi, który nie był w stanie postępować samoistnie. Kiedy młody Alzatczyk wyjechał, jego towarzysz dzieciństwa zaczął powoli prowadzić w Paryżu życie na wielką skalę. Większą część dnia spędzał na wysokim koźle ogromnego powozu, zaprzężonego w cztery konie, w ciągłej podróży między aleją Marigny, gdzie wziął mieszkanie i polami wyścigów za rogatką. Oktawiusz Sarrasin, który na trzy miesiące przedtem, zaledwie umiał utrzymać się na siodle maneżowych koni, najmowanych na godziny, stał się nagle człowiekiem bardzo biegłym  we wszystkich tajemnicach hippologji. Źródłem jego erudycji był groom angielski, którego miał u siebie na służbie i który opanował go zapomocą swych specjalnych wiadomości.

Krawcy, siodlarze i szewcy zajmowali całe jego poranki. Wieczory należały do małych teatrów i do salonów pewnego kasyna, które właśnie w tym czasie założono na rogu ulicy Trouchet.  Oktawjusz wybrał je dlatego, że uczęszczający w nim ludzie składali hołd jego pieniądzom i otaczali szacunkiem, z jakim zasługi młodego człowieka nigdzie indziej się nie spotykały. Ludzie ci wydawali się idealnie dystyngowanymi. Rzecz szczególna, w pysznie oprawionej i zawieszonej w pierwszej sali liście osób, figurowały same cudzoziemskie nazwiska. Tytułów było takie mnóstwo, że czytając je, możnaby sądzić, że się jest w przedsionku kolegjum heraldyki. Idąc zaś dalej, można było przypuszczać, że jest to raczej żywa wystawa etnologiczna. Wszystkie wielkie nosy i wszystkie żółte cery dwóch światów zeszły się tutaj. Kosmopolityczne te indywidua ubrane były zresztą z wielkim wykwintem, chociaż okazując wyraźnie upodobanie do białawych materyj, zdradzały tem wieczny pociąg żółtej i czarnej rasy, pociąg do koloru „bladych twarzy”.

Oktawjusz wydawał się młodym bogiem wśród tych wszystkich dwurękich. Powtarzano jego słowa, naśladowano krawatki, zdania uważano za artykuły wiary. A on upojony tem kadzidłem, nie spostrzegł, że na każdych wyścigach regularnie tracił wszystkie swe pieniądze. Może być, że niektórzy członkowie klubu, jako pochodzący ze wschodu, sądzili, że mają prawo do dziedzictwa po Bégumie. W każdym razie umieli je przyciągać do swoich kieszeni powolnym wprawdzie ruchem, ale ciągłym.

W takiem nowem życiu, węzły, łączące Oktawjusza z Marcelim, prędko się zerwały. Od czasu do czasu pisywali jeszcze do siebie; ale cóż wspólnego mogło być między twardym pracownikiem, wyłącznie oddanym tej myśli, by inteligencja jego doszła do wyższego stopnia rozwoju i siły, a ładnym chłopcem, pyszniącym się ze swego bogactwa i zajętym tylko historjami klubu i stajni.

Wiadomo już, że Marceli opuścił Paryż; najprzód śledził kroki Herr Schultze’a, który właśnie założył Stahlstadt, rywalkę Frankopolis na tym samym niezależnym gruncie Stanów Zjednoczonych; potem przyjął służbę u tegoż Stalowego Króla.

Przez dwa lata Oktawjusz prowadził życie bezużyteczne i marnotrawne. Wreszcie zniechęcony i i znudzony jego próżnią, straciwszy kilka miljonów, rzucił pewnego pięknego dnia Paryż i pojechał do ojca – co go uratowało od groźnej ruiny, więcej moralnej nawet, niż materjalnej. W tym czasie mieszkał w Frankopolis w domu doktora.

Siostra jego, Joanna, była śliczną dziewczyną lat dziewiętnastu; czteroletni pobyt w nowej ojczyźnie nadał jej wszystkie przymioty amerykanki, do przymiotów tych łączył się wdzięk francuski. Matka jej mówiła niekiedy, że zanim ją dostała na towarzyszkę wszystkich chwil dnia, nie domyślała się nawet uroku, jaki się może mieścić w tak ścisłym stosunku.

beg32.jpg (182827 bytes)

Co do pani Sarrasin, ta od powrotu swego syna marnotrawnego, swego infanta, dziecięcia nadziei swoich, była o tyle szczęśliwą, o ile nią być mogła, brała bowiem udział we wszystkich dobrych czynach, które mąż jej mógł robić i robił, dzięki swej ogromnej fortunie.

Tego wieczora doktór miał u siebie na obiedzie dwóch swych najlepszych przyjaciół, pułkownika Hendon’a, starego wiarusa, który utracił ramię pod Pittsburgiem, a ucho pod Serren-Oaks, co mu wcale jednak nie przeszkadzało grać w szachy – i pana Lentz’a, głównego dyrektora wychowania w nowem mieście.

Rozmowa toczyła się o projektach administracji miasta, o rezultatach, jakie już otrzymano w rozmaitych zakładach publicznych, w instytutach, szpitalach, kasach wzajemnej pomocy.

Pan Lentz, stosownie do programu doktora, w którym nie ominięto nauki religji, założył kilka szkół elementarnych, gdzie nauczyciele starali się rozwinąć umysł dziecka, używając do tego pewnej metody, która była ściśle dostosowaną do naturalnego rozwoju jego zdolności. Zamiast pakować w niego naukę, starano się, by ją naprzód pokochał, unikając starannie owej wiedzy, która jak powiada Montaigne „pływa po wierzchu mózgu”, nie przenika do umysłu, nie czyni człowieka ani mędrszym ani lepszym. Umysł, dobrze przygotowany, sam potrafi wybrać drogę i iść po niej z korzyścią dla siebie i innych.

W tak porządnym wychowaniu starania o higjenę, musiały być wysunięte na plan pierwszy. Człowiek złożony z ducha i ciała, musi być pewny tych swoich dwóch sług; jeżeli jeden z nich zawiedzie, wówczas pan cierpi.

W tym czasie Frankopolis stało na najwyższym szczeblu pomyślności, nietylko materjalnej, ale i umysłowej. Najznakomitsi uczeni obu światów przyjeżdżali tam na kongresy. Artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, zwabieni sławą miasta, napływali do niego ze wszystkich stron. Należało się spodziewać, że przy takich nauczycielach pracująca młodzież wsławi kiedyś ten zakątek amerykańskiej ziemi.

Można było przewidywać, że nowe te Ateny, pochodzenia francuskiego, staną się wkrótce pierwszem z miast na świecie.

Trzeba dodać, że wojskowe wychowanie młodzieży szło w liceach równolegle z wychowaniem cywilnem. Wychodząc ze szkół, młodzi ludzie, oprócz obchodzenia się z bronią, znali główne zasady strategji i taktyki.

To też, kiedy rozmowa zeszła na ten temat, pułkownik Hendon oświadczył, że zadowolony jest ze wszystkich swoich nowozaciężnych żołnierzy.

– Przyzwyczajeni są do forsownych marszów, do zmęczenia, do wszystkich ćwiczeń ciała. Nasze wojsko składa się ze wszystkich obywateli, i wszyscy, gdy zajdzie tego potrzeba, staną do broni, jako żołnierze zahartowani i karni.

Frankopolis było wprawdzie w najlepszych stosunkach ze wszystkimi sąsiednimi stanami, bo starało się zobowiązać je sobie przy każdej sposobności, ale niewdzięczność gra tak wielką rolę w kwestjach interesu, że doktór i przyjaciele jego nie zapomnieli o maksymie: pracuj, a Bóg ci dopomoże i rachowali tylko na siebie.

Było już pod koniec obiadu; sprzątnięto deser i stosownie do anglo-saskiego zwyczaju, który przyjęto w rodzinie doktora, panie wstały właśnie od stołu.

Doktór Sarrasin, Oktawjusz, pułkownik Hendon i pan Lentz prowadzili dalej rozpoczętą rozmowę i prowadzili ją teraz na temat najważniejszych kwestyj ekonomji politycznej, kiedy wszedł służący i podał doktorowi dziennik.

Był to New-York Herald. Szanowny ten organ był zawsze przychylny najpierw założeniu, następnie rozwojowi Frankopolis, znakomitsi obywatele miasta szukali zwykle w kolumnach jego rozmaitych zdań, jakie opinja publiczna Stanów Zjednoczonych głosiła o nich. Gromada ludzi szczęśliwych, wolnych, niezależnych na małym, neutralnym kawałku ziemi, wzbudziła zazdrość u wielu i jeżeli mieszkańcy Frankopolis mieli wielu stronników, z drugiej strony mieli też nieprzyjaciół gotowych na wszystko. W każdym razie, New-York Herald był za nimi i nie przestawał darzyć ich oznakami szacunku i uwielbienia.

Doktór Sarrasin, nie przerywając rozmowy, zerwał opaskę dziennika i machinalnie rzucił wzrokiem na pierwszy artykuł.

Jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał kilka następujących wierszy, które przeczytał najprzód po cichu, potem głośno, wśród oznak najwyższego zdziwienia i głębokiego oburzenia swoich przyjaciół.

„New York, 8 września. Dowiadujemy się, że wkrótce ma być dokonany zamach na prawo ludzkości. Donoszą nam z pewnego źródła, że w Stahlstadzie zbroją się celem uderzenia na Frankopolis i zniszczenia tego miasta pochodzenia francuskiego. Nie wiemy, czy Stany Zjednoczone będą mogły i chciały wdać się w tę walkę, która będzie wznowieniem poprzednich zapasów rasy łacińskiej i germańskiej, ale zawiadamiamy uczciwych ludzi o tem haniebnem nadużyciu siły. Niech Frankopolis nie traci ani chwili czasu i przygotuje się do obrony… i t. d.”

 

Rozdział XII

Rada.

 

ienawiść Stalowego Króla względem dzieła doktora Sarrasin’a nie była tajemnicą. Wiedziano, że wzniósł miasto przeciw miastu. Ale od tego faktu do rzucenia się na spokojne miasto i zniszczenia go, było jeszcze daleko. Jednakże artykuł New-York Heralda mówił o tem wyraźnie. Korespondenci potężnego dziennika przeniknęli zamiary Herr Schultze’a i – jak mówili – nie było chwili do stracenia.

Zacny doktór zmieszał się z początku. Tak jak wszystkie szlachetne dusze, jak mógł najdłużej nie chciał wierzyć w złe wieści. Zdawało mu się niepodobieństwem, by przewrotność mogła się posunąć do tego stopnia, iż bez żadnej przyczyny, przez prostą fanfaronadę, chciała zniszczyć miasto, które było niejako wspólną własnością całej ludzkości.

– Pomyślcie sobie, że średnia śmiertelność w tym roku nie wyniesie u nas nawet jednego i ćwierć na sto! – zawołał naiwnie, – że nie mamy ani jednego chłopca, któryby nie umiał czytać, że nie było ani jednego morderstwa, ani jednej kradzieży od założenia Frankopolis! I barbarzyńcy mieliby zniszczyć w zalążku tak szczęśliwą próbę! Nie! Nie mogę uwierzyć, by chemik, uczony, chociażby był sto razy Niemcem, był zdolny do tego!

Niepodobna było jednak nie wierzyć dziennikowi, który dla dzieła doktora okazywał tyle przychylności, i należało, nie zwlekając, obmyślić środki obrony. Kiedy minęła pierwsza chwila osłupienia, doktór Sarrasin, odzyskawszy przytomność umysłu, odezwał się do swoich przyjaciół:

– Panowie, jesteście członkami Rady Obywatelskiej, i do was, tak dobrze, jak do mnie, należy przedsięwziąć środki potrzebne do obrony miasta. Co mamy robić najpierw?

– Czy jest jaka możność porozumienia się z przeciwnikiem? – rzekł pan Lentz. – Czy można uniknąć wojny, nie narażając honoru?

– Nie, – odrzekł Oktawjusz. – Herr Schultze pragnie jej widocznie za wszelką cenę. Nienawiść jego nie pozwala na żadne układy!

beg33.jpg (181989 bytes)

– Niech i tak będzie! – zawołał doktór. – Postaramy się o to, byśmy mogli stosownie odpowiedzieć. Jak myślisz, pułkowniku, Czy jest jaki sposób obrony przeciw działom Stahlstadt’u?

– Siła ludzka może zawsze skutecznie walczyć z drugą podobną siłą, – odpowiedział pułkownik Hendon, – ale nie możemy myśleć o tem, byśmy się mogli bronić temi samemi środkami i tą samą bronią, jaką Herr Schultze uderzy na nas. Chcąc mieć maszyny wojenne, mogące walczyć z jego maszynami, potrzebowalibyśmy zbyt wiele czasu, a nawet, nie wiem, czy potrafimy je zrobić, nie posiadając potrzebnych warsztatów. Jeden więc tylko pozostaje środek ocalenia, nie dopuścić nieprzyjaciela do siebie i nie pozwolić, by opasał miasto.

– Natychmiast zwołam Radę, – rzekł doktór Sarrasin.

Mówiąc to, udał się wraz z gośćmi do gabinetu.

Był to pokój skromnie umeblowany; trzy ściany zajmowały półki z książkami, na czwartej było kilka obrazów i dzieł sztuki, a pod nimi szereg aparatów telefonicznych.

– Dzięki telefonowi, – rzekł doktór, – możemy w Frankopolis naradzać się, nie wychodząc z naszych mieszkań.

Dotknął dzwonka sygnałowego, który natychmiast przesłał jego wezwanie do mieszkania każdego z członków Rady. Nie upłynęło więcej niż trzy minuty, a każdy z drutów komunikacyjnych przyniósł wyraz „obecny”, co było hasłem, że posiedzenie Rady rozpoczyna się.

Doktór umieścił się przed tubą głównego aparatu, poruszył dzwonek i rzekł:

– Posiedzenie otwarte… Głos ma mój szanowny przyjaciel, pułkownik Hendon; zawiadamia on Radę Obywatelską o bardzo ważnej sprawie.

Z kolei pułkownik zajął miejsce przed telefonem, i przeczytawszy artykuł z New-York Herald’u, zaproponował przygotowanie pierwszych środków obrony.

Zaledwie skończył mówić, numer 6 postawił pytanie:

„Czy pułkownik uważa obronę za możebną, w razie gdyby środki, którymi zamierza przeszkodzić zbliżeniu się nieprzyjaciela, okazały się bezskuteczne?”

Pułkownik Hendon odpowiedział twierdząco. Pytanie i odpowiedź szły natychmiast do każdego z niewidzialnych członków Rady, tak, jak objaśnienia, które je poprzedzały.

Numer 7-my zapytał, ile czasu, zdaniem pułkownika, mieszkańcy miasta mieli do przygotowania się do obrony. Pułkownik nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, ale sądził, że trzeba działać tak, jakgdyby miano uderzyć na nich zanim upłyną dwa tygodnie.

Numer 2-gi: „Czy należy czekać natarcia, czy też sądzi pan, że lepiej je uprzedzić?”

– Trzeba się je starać uprzedzić, – odpowiedział pułkownik, – a jeżeli nieprzyjaciel zagrozi nam wylądowaniem, musimy naszemi torpedami wysadzić w powietrze okręty Herr Schultze’a.

Doktór Sarrasin oświadczył, że weźmie na radę najznakomitszych chemików i poleci im zbadać plany, które pułkownik Hendon im przedłoży.

Pytanie numeru 1-go:

„Jaka suma potrzebna jest do natychmiastowego rozpoczęcia robót fortyfikacyjnych?”

– Kwota piętnastu do dwudziestu miljonów dolarów.

Numer 5-ty: „Stawiam wniosek, aby zaraz zwołać powszechne zgromadzenie obywateli.”

Prezydent Sarrasin: „Oddaję projekt pod głosowanie.”

Dwa uderzenia dzwonka w każdym telefonie oznajmiły, że projekt jednogłośnie przyjęto.

Było wpół do ósmej. Rada obywatelska nie trwała osiemnastu minut i nikogo nie poruszyła z miejsca.

Zgromadzenie ludowe zostało zwołane sposobem równie prostym i prawie tak szybkim. Zaledwie doktór Sarrasin, zawsze za pośrednictwem swego telefonu, przesłał do ratusza wiadomość o tem, co Rada uchwaliła przed chwilą, natychmiast odezwały się dzwonki elektryczne, umieszczone na wierzchołku kolumn, które stały dwustu osiemdziesięciu placach miasta. Na kolumnach znajdowały się zegary wieżowe, których wskazówki zatrzymały się na wpół do dziewiątej; oznaczało to godzinę zgromadzenia.

Donośny odgłos dzwonków trwał więcej niż kwadrans; mieszkańcy powychodzili z domów i podnieśli oczy na najbliższy zegar. Widząc, że obowiązek narodowy wzywa ich do sali ratuszowej, niezwłocznie pospieszyli na zgromadzenie.

Na umówioną godzinę, to jest w niespełna czterdzieści pięć minut, zgromadzenie było w komplecie. Doktór Sarrasin siedział na honorowem miejscu, a otaczała go cała Rada. U podnóża trybuny, pułkownik Hendon czekał, aż będzie mu udzielony głos.

Większa część obywateli wiedziała już, jaki był powód zgromadzenia. W istocie, dyskusja Rady Obywatelskiej, automatycznie powtórzona przez telefon ratuszowy, została niezwłocznie rozesłana do dzienników, które wydały ją osobno i w kształcie afiszów kazały rozlepić na ulicach.

Sala ratuszowa, była to ogromna nawa z dachem szklanym; powietrze krążyło tu swobodnie, a światło lało się strumieniami z szeregu lamp gazowych, które uwydatniały kąty sklepienia.

Tłum stał spokojny i cichy. Twarze były wesołe. Zdrowie, przyzwyczajenie do życia pełnego radości i regularnego; poczucie własnej siły, odstręczały od poddawania się zbytecznemu wzruszeniu, uczuciom przestrachu lub gniewu. Gdy tylko wybiło wpół do dziewiątej, prezydent zadzwonił i głęboka cisza zaległa w sali.

Pułkownik wszedł na trybunę.

W mowie silnej i zwięzłej, bez niepotrzebnych ozdób i oratorskich zwrotów, w języku ludzi, którzy wiedzą co mówią, jasno wypowiadają swe myśli, bo je dobrze rozumieją, pułkownik Hendon opowiedział o zastarzałej nienawiści Herr Schultze’a do Francji, do Sarrasina i jego dzieła i o strasznych przygotowaniach w celu zniszczenia Frankopolis i jej mieszkańców, o czem zawiadamiał dziennik New-York-Herald.

„Do obywateli miasta – mówił dalej – należy decyzja, co mają robić dalej. Ludzie bez odwagi i bez patrjotyzmu woleliby może ustąpić z placu i swoją nową ojczyznę odstąpić napastnikom. Ale pułkownik był pewien, że tak tchórzliwe usposobienie nie może być udziałem jego współobywateli. Ludzie, którzy potrafili zrozumieć wielkość celu, jaki postawili sobie założyciele wzorowego miasta, ludzie, którzy umieli pogodzić się z jego prawami, musieli być ludźmi wielkiej inteligencji i odważnych serc. Walcząc w imię postępu, którego są szczerymi przedstawicielami, zrobią zapewne wszystko, co tylko będzie w ich mocy, by uratować to niezrównane miasto, chlubny pomnik, wzniesiony sztuce polepszenia losu człowieka! Obowiązkiem ich zatem było poświęcić życie za sprawę, którą reprezentowali”.

Grzmot oklasków przyjął tę mowę.

Kilku mówców poparło wniosek pułkownika Hendon’a.

Doktór Sarrasin przedstawił konieczność, ustanowienia Rady Obronnej, któraby zapewniła niezbędne środki obrony, zachowując przytem tajemnicę konieczną w czynnościach wojskowych; propozycja ta została przyjętą.

Na tem samem posiedzeniu, jeden z członków Rady Obywatelskiej, podał myśl wyasygnowania tytułem tymczasowego kredytu pięciu miljonów dolarów, przeznaczonych na pierwsze roboty.

Wszystkie ręce podniosły się dla zatwierdzenia tego projektu.

Było wpół do jedenastej, kiedy zgromadzenie ukończono; mieszkańcy Frankopolis, wyznaczywszy naczelników, mieli się rozejść.

Wtem zaszedł niespodziewany wypadek.

beg34.jpg (197166 bytes)

Trybuna wolna od chwili, została zajętą przez jakiegoś nieznajomego.

Człowiek ten zjawił się tam jakby cudem. Na energicznej jego twarzy były ślady strasznego wzburzenia, ale postawę miał spokojną i pewną. Ubranie jego nawpół przyklejone do ciała i powalane mułem, czoło jego zakrwawione wskazywało, że spotkały go jakieś straszne przygody.

Na jego widok wszyscy się zatrzymali. Rozkazującym ruchem nieznajomy nakazał spokój i milczenie.

Kto to był? Skąd się wziął? Nawet doktór Sarrasin, tak jak i inni, nie pomyślał zapytać go o to.

Zresztą, dowiedziano się wkrótce.

– Uciekłem ze Stahlstadt’u – rzekł – Herr Schultze skazał mię na śmierć. Bóg pozwolił mi trafić do was na czas jeszcze, na tyle przynajmniej, bym spróbował, czy nie potrafię was ocalić. Nie dla wszystkich tutaj jestem nieznajomym. Mój czcigodny mistrz, doktór Sarrasin, powie wam, spodziewam się, że mimo powierzchowności, pod którą sam siebie poznać nie mogę, można zaufać Marcelemu Bruckmannowi!

– Marceli! – zawołali jednocześnie doktór i Oktawiusz.

Obaj chcieli rzucić się ku niemu.

Nowy ruch ręki zatrzymał ich.

Był to w istocie Marceli, cudem uratowany. Wyłamawszy kratę kanału w chwili, kiedy brak powietrza miał go udusić, prądem wody został uniesiony, jak ciało bez życia. Na szczęście krata zamykała właśnie obwód Stahlstadt’u i w dwie minuty później Marceli został wyrzucony na brzeg rzeki, wolny nareszcie, jeżeli wróci do życia!

Kilka długich godzin odważny młodzieniec przeleżał nieruchomo, w ciemną noc, w pustem polu i zdala od wszelkiej pomocy.

Dzień już był, kiedy odzyskał zmysły. Przypomniał sobie wówczas wszystko… Dzięki Bogu, wydostał się z przeklętego Stahlstadt’u! Nie był już w niewoli. Cała myśl jego zwróciła się do doktora Sarrasin’a, jego przyjaciół, jego współobywateli!

– Oni! Oni! – zawołał.

Z nadzwyczajnym wysiłkiem dźwignął się na nogi.

Dziesięć mil dzieliło go od Frankopolis, miał zrobić dziesięć mil; bez kolei, bez woza, bez konia, przebyć te pola, które jak pustynia otaczały Stalowe Miasto. Te dziesięć mil przeszedł, nie odpoczywając ani na chwilkę i o kwadrans na jedenastą znalazł się wobec pierwszych domów miasta doktora Sarrasin’a.

Afisze, pokrywające mury, zawiadomiły go o wszystkiem. Zrozumiał, że mieszkańcy byli już uprzedzeni o niebezpieczeństwie, które im groziło; ale zrozumiał także, że nie wiedzieli oni jak bliskiem było to niebezpieczeństwo ani też jakiego było rodzaju.

Katastrofa obmyślona przez Herr Schultze’a, miała nastąpić tegoż wieczora, trzy kwadranse przed dwunastą. Było już kwadrans po dziesiątej.

Trzeba było zrobić ostatni wysiłek. Marceli jednym pędem przebiegł miasto i o wpół do jedenastej, w chwili, kiedy zgromadzenie miało się rozejść wdarł się na trybunę.

– Nie za miesiąc, moi przyjaciele – zawołał – ani za tydzień nawet zetkniecie się z pierwszem niebezpieczeństwem! Za godzinę, nieznana dotąd katastrofa, deszcz żelaza i ognia spadnie na wasze miasto. Maszyna godna piekieł, sięgająca o dziesięć, jest w tej chwili wymierzona przeciw niemu. Widziałem ją. Niech więc dzieci i kobiety schronią się do piwnic, dających pewną rękojmię wytrzymałości, albo niech natychmiast opuszczą miasto i udadzą się w góry! Mężczyźni niech się przygotują do gaszenia ognia wszelkimi możliwymi środkami! Ogień, to na teraz jedyny wasz nieprzyjaciel! Ani wojsko, ani żołnierze nie idą przeciwko wam. Przeciwnik, który wam grozi, pogardził tymi zwykłymi środkami wojny. Jeżeli plany, jeżeli rachunki człowieka, którego potęga w złem jest wam już znaną, spełnią się, jeżeli Herr Schultze nie omylił się po raz pierwszy, w takim razie pożar wybuchnie nagle i odrazu we wszystkich punktach Frankopolis! We wszystkich punktach trzeba będzie wkrótce walczyć z płomieniem. Cokolwiek ma nastąpić, trzeba najprzód ratować ludność, bo waszych domów i waszych pomników, niepodobna będzie ocalić, a chociażby nawet całe miasto miało być zniszczone, czas i pieniądze zdołają je odbudować.

W Europie wziętoby Marcelego za warjata. Ale w Ameryce nikomu nie przyszło do głowy zaprzeczać cudom nauki, i idąc za zdaniem doktora, uwierzono młodemu Alzatczykowi.

Tłum, na którym akcent mówcy zrobił jeszcze większe wrażenie niż słowa, usłuchał nie roztrząsając ich nawet. Doktór odpowiadał za Marcelego Bruckmanna. Tego było dosyć.

Rozkazy zostały natychmiast wydane i posłańcy rozlecieli się z nimi we wszystkie strony.

Co do mieszkańców miasta, jedni, wróciwszy, do swoich domów, postanowili z rezygnacją znieść okropności bombardowania i schronili się do piwnic; inni pieszo, konno, w powozach wyruszyli w pole i dotarli do pierwszych stoków Cascade-Mounts.

Tymczasem silni mężczyźni pospiesznie zgromadzali na wielkim placu i kilku innych punktach miasta, wskazanych przez doktora, wszystko co mogło służyć do gaszenia ognia, to jest wodę, ziemię, piasek.

Na sali posiedzeń narada ciągnęła się dalej w kształcie rozmowy.

Marceli tak był pochłonięty jakąś myślą, że nie mógł się niczem zająć. Przestał mówić i szeptał tylko:

– Trzy kwadranse na dwunastą! Czy podobna, żeby ten przeklęty Schultze, zwyciężył nas swoim okropnym wynalazkiem?…

Nagle wyciągnął z kieszeni notatki, zrobił ruch człowieka, który prosi o milczenie i z ołówkiem w ręku, gorączkowo nakreślił kilka cyfr na jednej ze stronic swojej książeczki. Powoli czoło jego rozchmurzyło się i twarz rozjaśniała:

– Ach, moi przyjaciele – zawołał – moi przyjaciele! Albo te cyfry kłamią, albo wszystko, czego obawiamy się, rozwieje się, jak przykry sen przed oczywistością problematu balistyki, którego rozwiązania szukałem dotąd daremnie! Niebezpieczeństwo, które nam grozi, jest tylko urojeniem! Tym razem nauka jego błądzi! Nic z tego, co nam zapowiedział, nie stanie się, nie może się stać! Jego straszny granat przejdzie ponad Frankopolis nie tknąwszy go i musimy się już teraz obawiać tylko o przyszłość!

Co chciał powiedzieć Marceli?! Nikt go nie rozumiał!

Wówczas młody Alzatczyk wyjaśnił rezultat rachunku, który udało mu się wreszcie zrobić! Głos jego czysty i donośny tak dobitnie przedstawił całą rzecz, że zrozumieli ją nawet ci, co nie posiadali nauki.

Jasność nastąpiła po ciemności, pokój po trwodze. Pocisk nietylko nie miał dotknąć miasta, ale nie miał doknąć wogóle „niczego”. Przeznaczeniem jego było zginąć w przestrzeni!

Doktór Sarrasin potwierdził gestami wywód Marcelego, kiedy nagle wskazując palcem na zegar zawołał:

– Za trzy minuty – dowiemy się kto, ma słuszność, Schultze czy Marceli Bruckman! Bądź co bądź, moi przyjaciele, nie żałujmy tych środków ostrożności, które powzięliśmy i nie zaniedbujmy niczego, co może odeprzeć wynalazki naszego nieprzyjaciela. Jeżeli cios ten ominie nas, jak Marceli każe nam się spodziewać, nie będzie on ostatni. Nienawiść Schultze’a nie może uznać się za zwyciężoną i cofnąć przed pierwszym niepowodzeniem.

– Chodźmy! – zawołał Marceli.

I wszyscy udali się za nim na wielki plac. Trzy minuty upłynęły. Trzy na dwunastą wybiło na zegarze!…

beg35.jpg (200947 bytes)

W cztery sekundy później, ciemna masa przemknęła wysoko po niebie i szybko jak myśl ze złowrogim świstem znikła daleko za miastem.

– Szczęśliwej drogi! – krzyknął Marceli, wybuchając śmiechem. – Z taką szybkością początkową granat Herr Schultze’a przekroczył już teraz granicę atmosfery i nie może spaść na ziemię.

W dwie sekundy później rozległ się huk przygłuszony, jakgdyby wychodzący z wnętrza ziemi.

Był to huk, pochodzący z działa Wieży Byka; huk ten doszedł o trzynaście sekund później niż pocisk który leciał z szybkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę.

Poprzednia częśćNastępna cześć