Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział I-III)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM II

 

 

ROZDZIAŁ I

Cieśnina Berynga.

 

osyć wązką przerwę pomiędzy stałymi lądami tworzy cieśnina Berynga, która łączy morze tejże samej nazwy z Morzem Lodowatem Północnem. Przypomina ona cokolwiek cieśninę Pas de Calais pomiędzy kanałem brytyjskim a Morzem Północnem; ma ten sam kierunek; jest jednakowoż trzy razy szerszą. Podczas gdy przestrzeń około dwudziestomilowa dzieli przylądek Gris Nez na wybrzeży francuzkiem od South Foreland po stronie angielskiej, odległość Port Clarence od Numany wynosi mil sześćdziesiąt.

Dlatego to ku portowi Numana, jako ku najbliższemu punktowi na wybrzeżu azyatyckiem. „Piękny Wędrowiec” zdążał wyruszywszy z ostatniego swojego w Ameryce przystanku.

Rozumie się, że jadąc ukośnie przez Morze Berynga, Cezar Kaskabel odbyłby podróż po niższym równoleżniku znacznie na południe od koła biegunowego. W takim wypadku dostałby się na południowy zachód do wyspy św. Wawrzyńca dosyć ważnej, a zamieszkanej przez liczne szczepy Eskimosów, a potem, po drugiej stronie zatoki Anadyr, wylądowanoby u przylądka Navare i stamtąd dostanoby się zaraz do obszarów Syberyi południowej. Ale zwiększyłoby to znacznie długość podróży morskiej, lub raczej podróży po lodzie i naraziłoby jadących na dłuższy czas niebezpieczeństw na polach lodowych.

Trzeba zważyć, że Kaskabelowie pragnęli dostać się jak najprędzej na ląd stały; nie byłoby przeto rzeczą odpowiednią zmieniać pierwotny zamiar udania się prostą drogą do Numany, zaledwie zatrzymawszy się we środku na wyspie Dyomeda, miejscowości spoczywającej na skalnych swych fundamentach tak silnie, jak jakakolwiek część lądu stałego.

Gdyby pan Sergiusz rozporządzał statkiem i na nim wiózł tę małą karawanę z jej frachtem, to byłby obrał drogę zupełnie inną. Wyruszywszy z Portu Clarence, popłynąłby więcej na południe wyspy Berynga, często odwiedzanej przez foki i inne ssaki morskie ma leża zimowe; stamtąd zaś udałby się do jednego z portów Kamczatki, może nawet do Petropawłowska, stolicy owej gubernii. Nie mając jednakowoż okrętu, najlepiej było szukać najkrótszej drogi, ażeby jak najprędzej stanąć na lądzie azyatyckim.

Cieśnina Berynga nie jest bardzo głęboką. W skutek podnoszenia się dna morza, obserwowanego od peryoda lodowego, może się nawet wydarzyć w dalekiej przyszłości, że Azya i Ameryka połączą się lądem w tem miejscu. Byłby to most wedle marzeń Kaskabela, lub raczej gościniec dogodny dla podróżnych. Ale chociaż wielce użyteczne dla tychże takie międzymorze tworzyłoby znaczną przeszkodę dla żeglarzy, a szczególniej dla łowców wielorybów, gdyż zamknęłoby im drogę do Morza Północnego. Jakiś przyszły De Lesseps musiałby ułożyć i wykonać plan wybudowania tam kanału i przywrócenia dawnego stanu rzeczy. Potomkowie naszych prawnuków może kiedyś będą musieli o tem pomyśleć.

Sondowania dokonane przez hydrografów w różnych częściach cieśniny dowiodły, że dużo głębszym jest kanał po stronie Azyi w pobliżu półwyspu Czukczów. Tam przepływa z północy prąd zimny, podczas gdy prąd ciepły przepływa po niższej połowie cieśniny, od strony wybrzeża amerykańskiego.

Na północ od wymienionego półwyspu, w pobliżu wyspy Koliuczyna w zatoce tejże nazwy, okręt Nordenskjoelda, La Vega, został zamknięty w lądach 12 lat później na przeciąg czasu dziewięciu miesięcy (od 26 września 1878 do 15 lipca 1879) po odkryciu przejścia północno wschodniego.

A zatem, Kaskabelowie wyruszyli 21 października pośród okoliczności sprzyjających. Było zimno i sucho. Zawierucha śnieżna ustała, wiatr zelżał I zwrócił się n trochę na północ. Niebo przybrało jednostajną barwę szarą. Zaledwie można było dostrzedz słońce z poza zasłony mgły, której promienie jego, ukośnym kierunkiem osłabione, nie zdołały przeniknąć. W południe, kiedy wznosiło się najwyżej, dosięgało zaledwie kilku stopni ponad widnokręgiem na południu.

cas_(46).jpg (158982 bytes)

Bardzo mądre postanowienie powzięto jednogłośnie po wyruszeniu z Portu Clarence; oto nie miano podróżować w czasie, kiedy było ciemno. Tu i owdzie w polu lodowem znajdowały się wielkie rozpadliny, a że w ciemności niepodobna było ich uniknąć, przeto mogłaby wydarzyć się katastrofa. Postanowiono tedy, że w chwilach, gdy na odległość stu kroków już rozeznawać nie będzie można przedmiotów, „Piękny Wędrowiec” będzie się zatrzymywał. Lepiej było obrócić choćby dwa tygodnie na przebycie owych mil sześćdziesięciu, aniżeli podróżować omackiem, gdy światło dzienne nie będzie wystarczające.

Śnieg, który padał bezustannie przez dwadzieścia cztery godzin, utworzył dość gruby kobierzec, który przez mróz należycie się skrystalizował. Powłoka ta ułatwiała poruszanie się po polu lodowem. Jeżeliby w czasie ich podróży przez cieśninę więcej śnieg nie padał, to wszystko poszłoby dobrze. Należało się jednakowoż obawiać, że tam, gdzie prąd zimny spotykał się z ciepłym, płynąc w przeciwnych kierunkach, góry lodowe nadchodząc na siebie spiętrzały się i może trzeba było nieraz zbaczać z prostej drogi.

Jużeśmy powiedzieli, że Kornelia, Kajeta i Napoleona zajęły miejsca wewnątrz rydwanu. Ażeby o ile możności ulżyć ciężaru, mężczyźni mieli iść pieszo.

Wedle ułożonego z góry porządku maszerowania, Jan szedł naprzód, ażeby badać stan powłoki lodowej; można było za nim polegać. Miał ze sobą kompas, a chociaż nie było po drodze drogowskazów, to przecież dość ściśle umiał zachować kierunek zachodni.

U łbów koni postępował Clovy, gotów podtrzymać lub podnieść Vermonta i Gladiatora, gdyby się potknęły, ale były one ostro podkute i silnie opierały się na nogach. A przytem droga tak była równą, że nie miały o co się potknąć.

Koło rydwanu p. Sergiusz i Cezar Kaskabel szli w swoich drewnianych lornetach, odziani we futra od stóp do głów tak jak wszyscy ich towarzysze i rozmawiali.

Co do małego Sandera, to temu trudno było wyznaczyć miejsce lub utrzymać go w miejscu wyznaczonem. Biegł lub zwalniał kroku, na ukos lub prosto tak jak oba psy, a od czasu do czasu ślizgał się w sposób zwyczajny po lodzie. Brakowało mu jednakowoż czegoś do szczęścia: ojciec nie dozwolił mu obuć śnieżnych butów.

– Na tych łyżwach, – mówił, – przebyłbym cieśninę w kilku godzinach.

– I na cóżby to się przydało? – odpowiadał p. Kaskabel. – Nasze konie nie umieją jeździć na łyżwach.

– Muszę się wziąć kiedyś do wyuczenia ich tego! – wołał chłopiec, wywracając koziołka w powietrzu.

Tymczasem Kornelia, Kajeta i Napoleona zajęły się kuchnią i dymek dobywający się z kominka stanowił zapowiedź skutków ich pracy.

Chociaż nie cierpiały zimna, gdyż ich izdebki były hermetycznie zamknięte, to przecież myślały o tych, którzy byli na dworze. Miały też dla nich ciągle w pogotowiu kilka filiżanek gorącej herbaty zaprawionej ową rosyjską „wodą życia”, czyli wódką, która mogłaby wskrzesić umarłego.

Co do koni, to miały one dosyć paszy na czas przeprawy przez cieśninę, dzięki wiązkom siana do starczonym przez Eskimosów w Porcie Clarence.

Wagram i Marengo zadowalniały się mięsem łosiów, którego był dostatek.

cas_(47).jpg (153225 bytes)

A przy tem pole lodowe nie było tak bardzo pozbawione zwierzyny, jakby wydawać się mogło. Biegając tędy i owędy, oba psy płoszyły tysiące kurek leśnych, rybitw i innego ptactwa żyjącego w okolicach podbiegunowych. Ptaki te oskubane należycie i uwolnione od tłuszczu nadającego im smak przykry, stanowiły nie złą potrawę dla odmiany. Byłoby jednakowoż rzeczą niepotrzebną je strzelać, gdyż spiżarnia Kornelii doskonale była zaopatrzoną i dlatego postanowiono, by strzelby myśliwych spoczywały zupełnie w czasie podróży z Portu Clarence.

Ze zwierząt ziemnowodnych, fok i innych ssaków morskich, tak licznych w tych morzach, nie dostrzeżono żadnego w pierwszych dwudziestu czterech godzinach podróży.

Chociaż wesoło i swobodnie podróż rozpoczęto, p. Kaskabel i jego towarzysze wkrótce zaczęli doznawać owego nieokreślonego uczucia zasępienia, jakie wytwarzają takie płaszczyzny nieograniczone i nieskończone obszary śnieżna, po których znużony wzrok nadaremnie rozgląda się za granicami widnokręgu.

W godzinie II już nie byli w stanie dostrzedz najwyższych skał Portu Clarence; nawet wysoki szczyt przylądka Księcia Walii zgubił się w mgle szarej. Nie można było dostrzedz żadnego przedmiotu na odległość półtorej mili i długi czas też musiał upłynąć, zanim zdołają dostrzedz szczyt przylądka Wschodniego na półwyspie czukockim.

Ten szczyt jednakowoż stałby się dla nich doskonałym drogoskazem i dozwoliłby im zachować właściwy kierunek.

Wyspy Dyomeda znajdujące się pośrodku cieśniny Berynga, nie odznaczają skaliste wyniosłości. Ponieważ cała ta wyspa wznosi się niewiele ponad powierzchnię morza, przeto nasi podróżni nie rozeznają jej, dopóki koła wozu, przedarłszy powłokę śniegu, nie zazgrzytają na jej skalistej powierzchni.

Zresztą Jan z kompasem w ręku wiódł „Pięknego Wędrowca” bez wielkiego kłopotu i poruszano się, chociaż niezbyt szybko, to przecież bezpiecznie.

Po drodze p. Sergiusz i Cezar Kaskabel rozmawiali o swem położeniu obecnem. To przechodzenie przez cieśninę, które przed wybraniem się w drogę wydawało się rzeczą bardzo prostą i które wyda się jeszcze prostszą rzeczą, kiedy zostanie dokonanem, teraz, gdy byli już w drodze, przedstawił im się nagle jako rzecz nader niebezpieczna.

– Podjęliśmy się jednakowoż rzeczy trudnej – rzekł Kaskabel.

– Bez wątpienia, – odpowiedział p. Sergiusz. – Przebyć cieśninę Berynga z wozem ładownym nie każdemu przyszłoby na myśl.

– Wierzę panu, panie Sergiuszu. Ale cóż robić? Kiedy przyjdzie komu do głowy, ażeby jechać do kraju, to nic go już powstrzymać nie zdoła! Ale gdyby to chodziło tylko o przebycie kilkuset mil przez Daleki Zachód, albo przez Syberyą, to mnieby o to głowa nie zabolała. Ma się tam grunt pod nogami! Nie ma obawy, by ziemia się otworzyła pod stopami. Ale przebywać sześćdziesiąt mil po zamarzniętem morzu z wozem i końmi, ze znacznym ładunkiem i tam dalej! Na honor! Chciałbym już znaleźć się po drugiej stronie! Byłaby przebytą najtrudniejszą, a przynajmniej najbezpieczniejsza część naszej podróży!

– Tak jest, kochany panie Kaskabel, a zwłaszcza, jeżeli „Piękny Wędrowiec” po drugiej stronie cieśniny będzie mógł szybko zdążyć n południe Syberyi. Próbować podróży wzdłuż wybrzeży wśród zimy byłoby rzeczą nadto nierozsądną. Skoro przeto dostaniemy się do Numany, musimy zwrócić się na południowy zachód i wyszukać odpowiednią wioskę do przezimowania.

– Tak też zrobimy. Pan zapewne znasz ten kraj, panie Sergiuszu?

– Tylko część pieniędzy Jakuckiem a Ochockiem, którą przebywałem w mej ucieczce. Co do drogi wiodącej z Europy do Jakucka, pamiętam tylko straszne cierpienia! Nie życzyłbym ich najgorszym wrogom!

– Panie Sergiuszu, czy pan straciłeś wszelka nadzieję powrotu, to jest jako człowiek wolny? Czy pański rząd nigdy panu nie pozwoli powrócić?

– Chyba że car ogłosi amnestyę stosującą się do hrabiego Narkina i patryotów wraz z nim skazanych. Czy zajdą jakie polityczne wydarzenia, które do tego doprowadzą? Któż to wie, kochany panie?

– Hm, musi to być rzecz smutna, żyć na wygnaniu. Tak jakby człowieka wypędzono z jego własnego domu!

– Tak, i zdala od ukochanych!.… A mój ojciec, teraz tak stary, któregobym pragnął jeszcze ujrzeć!

– Ujrzysz go pan, panie Sergiuszu! Przyjmij pan to zapewnienie od starego sztukmistrza, który często przepowiadał wydarzenia, wróżąc ludziom o ich przyszłości. Wejdziesz pan do Permu razem z nami! Czyż nie jesteś pan jednym z artystów Kaskabelów? Ale, ale; muszę pana nauczyć kilka łatwych sztuczek; może się to kiedyś przydać; nie mówiąc już o figlu, jaki spłatany policyi rosyjskiej wtedy , gdy wejdziemy do kraju pod jej nosem!

I Cezar Kaskabel nie mógł się powstrzymać od serdecznego śmiechu. Pomyśleć tylko! Narkin, rosyjski artystokrata, podnoszący ciężary, przerzucający flaszki, odpowiadający na żarty clown’ów i zbierający za to miedziaki!

Około godziny trzeciej popołudniu, „Piękny Wędrowiec” musiał się zatrzymać. Chociaż noc jeszcze nie zapadła, gęsta mgła znacznie skracała odległość sięgania okiem. Jan powrócił ze zwiadów i radził się zatrzymać. Trudno bardzo było oryentować się pośród takich okoliczności.

Przy tem, jak to przewidział był p. Sergiusz, w tej części cieśniny nawiedzanej wschodnim prądem, przez śnieg dawała się odczuwać nierówność lodu, nierówne wzniesienia brył lodowych. Wóz przechylał się nieraz mocno, a konie potykały się za każdym prawie krokiem; pół dnia podróży znużyło je mocno.

W tym pierwszym peryodzie swojej podróży, zdołali nasi znajomi przebyć najwyżej sześć mil drogi.

Skoro konie stanęły, Kornelia i Napoleona wyszły otulone starannie we futra od stóp do głów z powodu nagłego przejścia z wewnętrznej temperatury do stopni Celsiusza nad zerem do temperatury zewnętrznej 10 stopni niżej zera. Co do Kajety, to ta, przyzwyczajona do starej zimy w Alasce, nie myślała o okryciu się futrem.

– Musisz ubrać się cieplej, Kajeto, – rzekł do niej Jan, – narażasz się na zaziębienie.

– O, ja się zimna nie obawiam! – odrzekła.– Myśmy przyzwyczajeni do zimna w dolinie Yukona.

– Wszystko jedno, Kajeto.

– Jan ma słuszność, – rzekł p. Kaskabel, wdając się w sprawę. – Wejdź do wozu i wdziej futerko, Kajeto. Ostrzegam cię bowiem, że skoro się zaziębisz, to ja się wezmę do leczenia siebie, a żartować nie będę. Gotów jestem nawet w razie potrzeby uciąć ci głowę, aby położyć koniec kichaniu!

W obec groźby tak straszliwej, młoda dziewczynka musiała usłuchać, co też uczyniła.

cas_(48).jpg (169651 bytes)

Potem rozłożono się obozem. Tym razem nie było z tem kłopotu. Nie potrzeba było rąbać drew w lesie bo nie było lasu, ani rozniecać ogniska dla braku paliwa, ani zbierać trawy dla koni na paszę, „Piękny Wędrowiec” stał w pogotowiu, ażeby ofiarować swym gościom zwykle wygody, miłą temperaturę, gotowe do spoczynku tapczany, stół nakryty, zawsze ochoczą gościnność.

Należało jedynie dać Vermontowi i Gladiatorowi porcyą trawy zebranej dla nich z Portu Clarence. Kiedy to uczyniono, okryto oba konie grubemi derami, by mogły spocząć wygodnie do dnia następnego.

Nie zapomniano też o papudze w klatce, o małpie w jej gnieździe i o obu psach, które żarłocznie rzuciły się na ulubione swe mięso smażone.

– Zważcie tylko państwo, – zawołał Kaskabel, – że zdarza się to zapewne po raz pierwszy, iż Francuzi zasiadają przy tak miłej wieczerzy pośród cieśniny Berynga!

– Rzecz to prawdopodobna, – odrzekł p. Sergiusz. – Ale za trzy lub cztery dni mam nadzieję, że zasiądziemy przy stole już na stałym gruncie.

– W Numanie? – zapytała się Kornelia.

– Nic jeszcze; na wyspie Dyomeda, gdzie się zatrzymamy na dzień lub dwa dni. Posuwamy się tak powoli, że najmniej tydzień czasu nam zajmie dostanie się do wybrzeży Azyi.

Po wieczerzy chociaż była dopiero godzina 5 popołudniu, nikt nie sprzeciwiał się udaniu na spoczynek. Rozciągnięcie się na całą noc pod ciepłem okryciem, a na miękki materacu, było rzeczą nie do pogardzenia po trudach marszu po polu lodowem. Pan Kaskabel nie uważał nawet za rzecz potrzebną, ubezpieczyć swój obóz. Nie trzeba było obawiać się złoczyńców w takiej pustyni. A przytem można było spuścić się na czujność psów, które niezawodnie oznajmiłyby zbliżanie się natrętów, gdyby tacy pojawili się w pobliżu „Pięknego Wędrowca”.

Pan Sergiusz jednakowoż wstawał parę razy, a żeby zbadać stan pola lodowego. Nagła zmiana temperatury mogła wpłynąć na ten stan; o to obawiał się najwięcej.

Ale nie zaszła żadna zmiana pogody a lekki wietrzyk północnowschodni gładził powierzchnię cieśniny.

Następnego dnia podróż odbywała się pośród takich samych warunków; nie było właściwie żadnych trudności do przezwyciężenia ani zbyt wielkich trudów do ponoszenia. Przebyto sześć mil, poczem się zatrzymano i urządzono tak samo, jak poprzedniego wieczoru.

Dola następnego, 25 października, niemożliwą było rzeczą wyruszyć przed godziną dziewiątą rano, a nawet i o tej porze zbyt jasno nie było.

Pan Sergiusz zauważył, że mróz mniej był przejmujący. Na widnokręgu zbierały się chmury w kłębach rozrzuconych i pędziły na południowy wschód. Termometr zaczął się podnosić; ciśnienie atmosferyczne się zmniejszało.

– Otóż to mi się nie bardzo podoba, Janie! – rzekł p. Sergiusz. – Dopóki jesteśmy na lodzie, nie powinniśmy się uskarżać na tęgość mrozu. Na nieszczęście barometr opada, a wiatr zwraca się ku zachodowi. Najwięcej obaw wzbudzić może podniesienie się temperatury. Uważaj pilnie na stan pola lodowego, Janie; najdrobniejszy szczegół niechaj nie ujdzie twej uwagi i powracaj natychmiast, aby nas dostrzedz.

– Proszę liczyć na mnie, panie Sergiuszu.

Rozumie się, że w następnym miesiącu, a potem aż do środka kwietnia nie mogły zajść zmiany, jakich p. Sergiusz się obawiał; zima utrwala się w tych miesiącach.

Ale ponieważ w tym roku opóźniła się ta pora roku, przeto pierwszy jej peryod odznaczał sią ciągłemi zmianami, to silnego mrozu, to odwilży, która mogła rozluźnić spojone bryły lodowe. Lepszą byłoby rzeczą wystawić się na temperaturę 25 do 40 stopni niżej zera w czasie podróży przez cieśninę.

Wyruszyli tedy niejako w półmroku. Słabe promienie słońca nie były w stanie przeniknąć grubej powłoki mgły podając ukośnie. A przytem niebo zaczęło się pokrywać nizkiemi a długiemi chmurami, które wiatr powoli pędził w kierunku północnym.

Jan, kroczący na czele karawany, badał troskliwie powłokę śniegu, która od dnia poprzedniego nieco zmiękła i ugniatała się pod kopytami końskiemi za każdym ich krokiem. Byli jednakowoż w stanie przebyć jeszcze sześć mil drogi i noc przeszła bez wypadku.

Ponieważ mniej było mroźno, Kornelia, Napoleona i Kajeta życzyły sobie iść również pieszo i w swem obówiu eskimoskiem dość łatwo postępowały. Wszyscy mieli na oczach okulary, o których mówiliśmy i przyzwyczajali się do spoglądania przez wązkie szczeliny. Lornetki te ciągle pobudzały Sandera do wesołości: młody łobuz nie troszczył się o znużenie – i skakał jak kózka na łące.

Wóz małe tylko robił postępy. Koła jego w śnieg się wrzynały i utrudniały koniom ciągnienie; jeżeli zaś natrafiły na jakieś przypadkowe wzniesienie lub ostry odłam lodu, a następowało wstrząśnienie, którego niepodobna było uniknąć. Niekiedy też wielkie bryły nagromadzone, lub narzucona jedna na drugą, zupełnie barykadowały przejście i trzeba było je okrążać. Przedłużało to jednak tylko drogę i lepiej było natrafiać na takie przeszkody, aniżeli na szczeliny w lodzie, które dowodziłyby, że nastąpiło rozluźnienie pola lodowego.

Tymczasem termometr jeszcze się podnosił, a barometr opadał, powoli, ale stale. Pan Sergiusz trwożył się coraz więcej.

Krótko przedpołudniem kobiety musiały powrócić do rydwanu. Śnieg zaczął padać obficie w delikatnych, przeźroczystych płatkach wyglądających, jakoby topnieć miały. Wydawało się, jakoby spadały chmury białych piórek otrząśniętych w przestrzeni przez tysiące ptaszków.

Cezar Kaskabel radził, ażeby p. Sergiusz schronił się do rydwanu; ten jednakowoż nie chciał: czyż nie mógł wytrwać tam, gdzie jego towarzysze wytrwali?

Śnieg ten tak obfity trwożył go niezmiernie; topniejąc mógł spowodować rozluźnienie lodu. Trzeba było jak najśpieszniej szukać schronienia na niewzruszonych podstawach wyspy Dyomeda.

A przecież roztropność nakazywała postępować jak najostrożniej. Pan Sergiusz przeto postanowił pełnić służbę wywiadowczą wspólnie z Janem, podczas gdy p. Kaskabel i Clovy szli przy koniach, które co chwila już się potykały. Gdyby wydarzył się jaki nieszczęśliwy wypadek z wozem, to nie byłoby innej rady, jak pozostawić go pośrodku zamarzniętego morza, a byłoby to już stratą niepowetowaną.

Idąc naprzód mozolnie wraz z Janem, p. Sergiusz starał się usilni przeniknąć wzrokiem zachodni widnokrąg zamglony jeszcze bardziej zawieruchą śnieżną. Ale wzrok zdołał sięgnąć tylko na przestrzeń bardzo krótką; drogę już teraz tylko odgadywać mogli, a p. Sergiusz niezawodnie zatrzymałby natychmiast pochód gdyby mu się podejrzaną wydała trwałość lodu.

– No każdy sposób, – powiedział, – musimy starać się dostać do wyspy Byomeda dziś jeszcze, choćby nam przyszło na niej potem zatrzymać się aż do ponowienia się mrozu.

– Jak to jeszcze daleko wedle pańskiego mniemania? – zapytał się Jan.

– Cztery do pięciu mil, Janie. Mamy jeszcze ze dwie godziny dziennego światła lub przynajmniej pół światła dozwalającego nam rozeznać drogę, a zatem starajmy się tam dostać, nim zupełnie się ściemni.

– Panie Sergiuszu, czy mam pójść naprzód, ażeby zbadać położenie wyspy?

– Nie, Janie, żadna miarą! Mógłbyś zabłąkać się pośród zawieruchy i nastąpiłby nowe zawikłanie! Trzymajmy się kierunku wskazanego przez kompas, bo gdybyśmy minęli wyspę, przechodząc na północ lub na południe od niej, to nie wiem, coby się z nami stało!

– Słuchaj pan! Czyś pan słyszał? – zawołał nagle Jan który się pochylił.

Pan Sergiusz schylił się również i mógł zauważyć lekkie trzeszczenie podobne do trzeszczenia szkła gniecionego, przechodzące przez pole lodowe. Czy były to oznaki częściowego rozluźniania się lub nawet odrywania powłoki lodowej? Dotychczas nie przerywała powierzchni żadna szczelina, jak dziecko okiem sięgnąć było można.

Położenie stawało się nader niebezpieczne. Spędzając noc pośród tych okoliczności, podróżni nasi mogli stać się ofiarą katastrofy. Wyspa Dyomeda stanowiła dla nich jedyne schronisko bezpieczne, a zatem należało dostać się na nią za wszelką cenę.

Jakże p. Sergiusz teraz żałował, że nie czekano cierpliwie w Porcie Clarence kilka dni dłużej!

Powrócił z Janem do rydwanu i zaznajomiono p. Kaskabela z położeniem. Nie było potrzeby oznajmiać o tem kobietom, które byłyby się przestraszyły niepotrzebnie. Postanowiono tedy pozostawić je wewnątrz, a mężczyźni zaczęli popychać koła, ażeby dopomódz znużonym koniom; te już zaczęły utykać, a pot spływał z pod ich okryć pomimo mroźnego wiatru.

Około godziny drugiej śnieżna zawierucha znacznie się zmniejszyła i wkrótce nieliczne tylko płatki wiatr gonił w powietrzu. Stało się mniej trudną rzeczą zachować kierunek należyty. Konie popędzano energicznie, gdyż p. Sergiusz postanowił nie zatrzymywać się, dopóki „Piękny Wędrowiec” nie stanie na skałach wyspy Dyomeda.

Wedle jego obliczeń należało jeszcze przebyć milę lub dwie, i możnaby przy odpowiednim wysiłku cel osiągnąć w przeciągu godziny.

Na nieszczęście półświatło dzienne, coraz to więcej słabło, a w końcu zaledwie było dostrzegalne. Czy byli na dobrej drodze? Czy mieli się trzymać tego samego kierunku? Któż mógł osądzić?

Właśnie wtedy oba psy głośno zaszczekały. Czy zbliżało się jakie niebezpieczeństwo? Czy psy zwęszyły gromadę Eskimosów lub Czukczów przechodzących przez cieśninę? Jeżeliby tak było, to p. Sergiusz nie zawahałby się zawezwać ich pomocy, lub przynajmniej starałby się od nich dowiedzieć dokładnie o położeniu wyspy.

Tymczasem otworzono jedno z okienek w wagonie i dał się słyszeć głos Kornelii zapytującej, dla czego Wagram i Marengo tak szczekają.

Powiedziano jej, że niewiadomo jeszcze, ale nie ma powodu do obawy.

– Czy mamy wysiąść? – zapytała się.

– Nie, Kornelio, – odrzekł p. Kaskabel. – Tobie i dziewczętom najlepiej tam, gdzie jesteście. Zostańcie!

– Ale jeżeli psy zwęszyły jakiego zwierza, naprzykład niedźwiedzia….

– To nam dadzą znać. Zresztą możecie mieć strzelby w pogotowiu. Ale na razie nie wychodźcie bez pozwolenia!

– Niech pni zamknie okno, pani Kaskabel, – rzekł p. Sergiusz. – Nie mamy minuty do stracenia. Ruszamy natychmiast.

Konie też, które się zatrzymały na szczekanie psów, rozpoczęły na nowo mozolną swą pracę.

Przez pół godziny „Piękny Wędrowiec” był w stanie poruszać się szybciej, gdyż powierzchnia lodu była równiejszą. Zmęczone konie, chociaż z łbamni spuszczonemi i drzącemi nogami, ciągnęły jednakowoż wytrwale. Ale był to już widocznie znaczny wysiłek z ich strony i niezawodnie upadłyby, gdyby o wiele dłużej miały się tak natężać.

Już prawie noc zapadła. Resztki światła rozrzuconego po przestrzeni pochodziły, jak się zdawało, raczej z powierzchni lodowej, aniżeli z jaśniejszych sfer wyższych.

Psy zaś ciągle jeszcze szczekały, wybiegłszy naprzód, wietrzyły wznosząc pyski do góry i jeżąc sierść, a potem wracały do swych panów.

– Coś w tem jednak jest nadzwyczajnego! – zauważył p. Kaskabel.

– Otóż i wyspa Dyomeda! – zawołał Jan.

Mówiąc to, wskazał na kupę skał, których zaokrąglone wierzchołki można było niejasno dojrzeć.

Prawdopodobną wydawała się uwaga Jana dla tego, że kupa ta bezładna odznaczała się czarnemi plamami odbijającemi od białości lodu.

– Czy mi się wydaje, czy tez te czarne punkta się poruszają? – zawołał pan Kaskabel.

– Poruszają się?

– Naturalnie!

w odległości paręset kroków na zachód.

– Tak, to musi być wyspa, – rzekł p. Sergiusz.

– Zdaje się zatem, że parę tysięcy fok schroniło się na wyspę….

– Parę tysięcy fok! powtórzył Kaskabel.

– Ależ, ale, boss! – zawołał Clovy, – gdyby to je schwytać i wytresować!

– I nauczyć je mówić: „papa”! – dodał Sander.

Otóż wykrzyk godny syna sztukmistrza!

 

ROZDZIAŁ II

Pomiędzy dwoma prądami.

 

akoniec „Piękny Wędrowiec” znalazł się na stałym gruncie; nie potrzeba było więcej obawiać się załamania lodu pod jego kołami; łatwo wyobrazić sobie, jak zadowoleni z tego byli Kaskabelowie.

Było już całkiem ciemno o tej porze. Zrobiono te same przygotowania do odpoczynku, co wieczora poprzedzającego, kilkaset kroków od brzegu na wyspie; poczem postarano się o zaspokojenie potrzeb „istot inteligentnych i innych” jak się wyrażał Kaskabel.

Istotnie, względnie biorąc, nie było zimno. Termometr wskazywał tylko cztery stopnie niżej zera. Zresztą o to już nie chodziło. Dopóki tu pozostawali, nie potrzeba było obawiać się niczego w skutek wzniesienia się temperatury. Jeżeliby zaszło, to czekać będą, dopóki jej znaczniejsze obniżenie nie utrwali powłoki lodowej. Do ostrej zimy na każdy sposób nie było daleko.

Ponieważ było ciemno, przeto p. Sergiusz odłożył do dnia następnego zbadanie wyspy, które miał w planie. Najważniejszą rzeczą było teraz postarać się o wygodny nocleg dla koni, które potrzebowały dobrej wieczerzy i dobrego odpoczynku, gdyż literalnie były wyczerpane. Potem, gdy stół nakryto, wszyscy śpiesznie głód zaspokoili, bo każdy pragnął udać się na spoczynek po dniu takiego znoju i umęczenia.

Wkrótce wszyscy w „Pięknym Wędrowcu” zapadli w sen głęboki i owej nocy Kornelii nie śniło się ani o nagłej odwilży, ani o ogromnych szczelina, w które zapada się ich dom na kołach.

Dnia następnego, 26 października, skoro tylko światło dzienne się pokazało, p. Sergiusz, Cezar Kaskabel i obaj tegoż synowie wyszli ażeby obadać wyspę.

cas_(49).jpg (150323 bytes)

Zastanowiło ich przedewszystkiem niezmierna liczba płetwowców, które się n niej schroniły.

Rzeczywiście w tej części Morza Berynga odgraniczonej na południe pięćdziesiątym stopniem północnej szerokości, zwierzęta te w największych pojawiają się gromadach.

Patrząc na wyspę, każdy niezawodnie zauważy szczególnie linie odznaczające wybrzeża Amryki i Azyi, a zwłaszcza ich podobieństwo do siebie. Po obu stronach kształty tych linij są prawie jednakowe: Przylądek księcia Walii odpowiada półwyspowi Czukczów, Zatoka Norton wgłębia się w ląd podobnie jak zatoka Anadyr, kończyna półwyspu Alaski wygina się w podobny sposób jak półwysep Kamczatki, a wszystko to zamyka łańcuch wysp Aleut. Z tego jednakowoż nie można wnosić, jakoby Ameryka nagle oderwała się od Azyi, A cieśnina Berynga powstała w skutek jakiegoś wstrząśnienia w czasach prehistorycznych, gdyż wystające kąty jednego wybrzeża nie znajdują się naprzeciw wgłębiających się kątów wybrzeża drugiego.

Liczne też wyspy znajdują się w tych stronach: wyspa św. Wawrzyńca, już wzmiankowana; wyspa Nunivak po stronie amerykańskiej; Karahińska po stronie azyatyckiej; wyspa Berynga z wyspą Miedzianą tuż obok, a w niewielkiej odległości, w pobliżu Alaski, wyspy Przybyłowa. Podobieństwo wybrzeży zwiększa się przez symetryczne ugrupowania archipelagu.

Otóż wyspy Przybyłowa i Berynga szczególniej ulubionem są miejscem pobytu dla kolonij fok tak licznych w tych okolicach. Można ich tam naliczyć miliony i oczywiście zawodowi łowcy płetwowców najczęściej zaglądają w owe strony.

Zdaje się jednak, że liczba tych płetwowców jest niewyczerpaną, pomimo że w porze ciepłej niesłychanie zawzięcie je się tępi. Bez litości ścigają je łowcy aż do ich „gniazd”, rodzaju parków, w których gromadzą się ich rodziny. Szczególnie zaś poluje się niewątpliwie na płetwowce dorosłe i zwierzęta te niezawodnie zostałyby wytępione, gdyby nie mnożyły się tak szybko.

Faktem jest, że od 1867 do 1880 roku ubito 388,082 płetwowców w samych rezerwowanych parkach wyspy Berynga. Na wyspach Przybyłowa w ciągu stulecia nie mniej niż 8,000,000 skór zdobyli rybacy z Alaski, a obecnie corocznie po sto tysięcy dostarcza się do handlu.

Ile ich zaś znajduje się na innych wyspach Morza Berynga, p. Sergiusz i jego towarzysze mogli osądzić z tego, co widzieli na wyspie Dyomeda. Ziemi dostrzedz nie można było pod rojami fok nagromadzonemi w ścisłych grupach, i nie można było też dostrzedz powłoki śniegu, na której leżały tak jednolitą masą.

Tymczasem, podczas gdy one były przedmiotem ciekawego oglądania, spoglądały ze swej strony na niespodziewanych gości wyspy. Nie zatrwożone bynajmniej, ale widocznie zdumione, a może rozgniewane, że ośmielono się najść ich siedziby, bynajmniej nie próbowały uciekać i od czasu do czasu odzywało się między niemi przedłużone szczekanie, w którem można było zauważyć ton gniewliwy. Potem wznosząc się górną połową cielsk, machały swemi łapami, a raczej płetwami rozpostartemi jak wachlarze.

O, gdyby te tysiące fok były obdarzone darem mowy, jak tego sobie życzył młody Sander, jakiż grzmot „papów” strzeliłby z ich pysków!

Rozumie się, że ani p. Sergiusz, ani Jan nie myśleli o strzelaniu do tych tysięcy zwierząt. Był tam nieprzebrany majątek w „futrach ruchomych”, jak Kaskabel się wyraził. Ale byłaby to rzeź równie bezużyteczna, jak niebezpieczna. Sama straszna ich liczba stanowiła groźne niebezpieczeństwo dla „Pięknego Wędrowca”; p. Sergiusz przeto zalecił największą ostrożność.

A przytem nagromadzenie się tych fok na wyspie Dyomeda niezawodnie było znakiem, którego nie należało lekceważyć. Roztropność nakazywała zastanowić się na tem, dlaczego szukały schronienia na tej kupie skał, gdzie nie znajdowały zaspokojenia swych potrzeb.

Stało się to przedmiotem bardzo poważnej dyskusyi, w której wzięli udział p. Sergiusz, Cezar Kaskabel i najstarszy syn jego. Poszli ku środkowi wyspy, podczas gdy kobiety zajęły się gospodarstwem, a Clovy i Sander krzątali się około „zwierzęcego żywiołu” trupy.

Pan Sergiusz pierwszy wystąpił z kwestyą:

– Moi przyjaciele, – powiedział, – musimy się zastanowić, czyli nie lepiej byłoby opuścić wyspę Dyomeda, skoro konie wypoczną, aniżeli bawić tu dłużej.

– Panie Sergiuszu, – skwapliwie odrzekł Kaskabel, – moje zdanie jest, abyśmy na tej skale nie zabawiali się w „szwajcarskich Robinsonów”! Przyznam się, że radbym jak najprędzej uczuć sybiryjski grunt pod mojemi stopami.

– Rozumiem to dobrze, ojcze, – odpowiedział Jan, – a przecież nie byłoby dobrze wyruszać i narażać się na nowo tak, jak to uczyniliśmy wybrawszy się tak niecierpliwie w drogę przez cieśninę. Gdyby nie ta wyspa, to co z nami byłoby się stało? Numana jeszcze oddalona o jakich trzydzieści mil….

– Widzisz, Janie, tę przestrzeń moglibyśmy, wysiliwszy się, przebyć w dwóch albo trzech etapach….

– Nie byłoby to tak łatwo nawet gdyby stan pola lodowego na to pozwalał.

– Myślę, że Jan ma słuszność, – zauważył p. Sergiusz. – Że nam śpieszno dostać się na drugą stronę cieśniny, to rzecz naturalna. Ale ponieważ temperatura o tyle stała się łagodniejszą, przeto zdaje mi się, że nie byłoby rzeczą rozsądną opuszczać grunt stały. Wyruszyliśmy z Portu Clarence za wcześnie; starajmy się nie opuszczać tej wyspy nadto pośpiesznie. Jest teraz rzeczą niemal pewną, że cieśnina nie jest zamarzniętą na całej swojej powierzchni.

– Skądże pochodził to trzeszczenie, które jeszcze wczoraj słyszałem? – dodał Jan. – Widocznie bryły lodu jeszcze nie są należycie spojone.

– To jest dowód, – powiedział p. Sergiusz. – A jest inny.

– Jaki? – zapytał się Jan.

– Równie ważnym jak tamten; obecność tych tysięcy fok, które instynktownie schroniły się na wyspę. Nie ma wątpliwości, że zwierzęta te wybrawszy się z wyższch części morza dążyły ku wyspie Beringa lub wysp Aleut, kiedy przeczuły atmosferyczną tę zmianę i czuły, że nie powinny pozostać na polu lodowem. Czy nastąpi pękanie lodu pod wpływem temperatury lub w skutek jakiegoś podmorskiego wstrąśnienia? Ja nie wiem. Ale jeśli nam śpieszno dostać się do wybrzeży syberyjskich, to niemniej spieszno tym stworzeniom dostać się do swoich legowisk na wyspie Berynga lub na wyspach Przybyłowa, a ponieważ tu się zatrzymały, przeto niezawodnie ważne miały powody.

– A zatem jak pan radzi, panie Sergiuszu? – zapytał się p. Kaskabel.

– Radzę, ażebyśmy się tu zatrzymali, dopóki foki nam swem własnem wyruszeniem nie wskażą, że możemy się bez niebezpieczeństwa w dalszą puścić podróż.

– Niemiła to jednak historya!

– Nie jest jeszcze tak źle, jakby być mogło, ojcze, – rzekł Jan. – Byleby nas nie spotkało kiedy co gorszego.

– Zresztą trwać to długo nie może, – mówił dalej p. Sergiusz. – Choćby najpóźniej zimą nadeszła, mamy już koniec października, a jakkolwiek termometr teraz wskazuje tylko zero, może spaść o dwadzieścia stopni każdego dnia. Skoro wiatr zwróci się ku północy, to lód tak stanie się twardy, jak ląd stały. Proponuję tedy po należytej rozwadze, ażebyśmy czekali, dopóki nic nas nie zmusi wyruszyć.

Na każdy sposób było rzeczą rozsądną tak postąpić. Uchwalono tedy, by „Piękny Wędrowiec” pozostał na wyspie Dyomeda, dopóki bezpieczeństwa ich przeprawy przez cieśninę nie zagwarantuje mróz ostry.

W ciągu dnie tego, p. Sergiusz i Jan częściowo wymierzyli ten blok granitowy, który im dawał takie schronienie. Wysepka miała obwodu ledwie trzy milki. Nawet w lecie musiała być zupełnie nagą. Byłaby to kupa skał, nic więcej. Pomimo tego mogłaby tworzyć oparcie dla słupa sławnego mostu Berynga, tak upragnionego przez panią Kaskabel, na wypadek gdyby amerykańscy i rosyjscy inżynierzy myśleli kiedy o połączeniu obu lądów,– w przeciwieństwie do tego, co tak lubi robić pan Lesseps.

Przechadzając się, przybysze uważali, aby nie przestraszyć fok. A przecież widać było, że obecność istot ludzkich wywołuje jakieś rozdrażnienie u tych zwierząt. Były tam duże samce, których chrapliwe krzyki brzmiały jak ostrzeżenia dla członków ich rodzin i w jednej chwili około takiego ojca rodziny gromadziło się czterdzieści do pięćdziesięciu dorosłych potomków.

Nieprzyjazne te objawy musiały nieco niepokoić p. Sergiusza, zwłaszcza gdy zauważył, że foki coraz to bardziej zbliżają się do obozowiska. Rozumie się, że jednostki, wzięte pojedyńczo, nie były niebezpieczne; ale byłoby rzeczą trudną, a nawet niemożliwą stawić opór takim olbrzymim gromadom, jeżeliby im przyszło do głowy napędzić intruzów, którzy nie pozostawiali ich w wyłącznem posiadaniu wyspy Dyomeda. Jan również zauważył to ich zachowanie się i wraz z p. Sergiuszem się zaniepokoił.

Dzień przeszedł bez wypadków; zauważono tylko że wiatr południowo wschodni chwilami dął gwałtowniej. Widocznie nadchodziła burza; może jaka z arktycznych zawieruch trwających po kilka dni; z arktycznych zawieruch trwających po kilka dni; nadzwyczajne opadnięcie barometru nie pozostawiało co do tego wątpliwości; spadł do 72 centymetrów.

Z zapadnięciem nocy mnożyły się złe oznaki. Oprócz tego jeszcze, skoro tylko podróżni zajęli miejsca wewnątrz „Pięknego Wędrowca.” ryki, których znacznie łatwo było zrozumieć, mieszały się do głosów żywiołów. Foki przypełzały w pobliże rydwanu; mogły go obalić lada chwila. Konie drżały przerażone, obawiając się napaści ze strony nieznanego nieprzyjaciela, na którego nadaremnie naszczekiwały Wagram i Marengo. Mężczyźni musieli wyskoczyć z łóżek, wyjść na dwór i podprowadzić bliżej do wozu Vermonta i Gladiatora, aby czuwać nad nimi. Rewolwery i strzelby nabito. P. Sergiusz jednakowoż zalecił nie robić z nich użytku, chyba w ostatecznej potrzebie.

Noc była ciemna. Ponieważ pośród ciemności nie można było nic rozróżnić, przeto trzeba było zapalić pochodnie. Przy jasnym ich płomieniu można było dojrzeć tysiące fok zgromadzonych w około „Pięknego Wędrowca,” i niewątpliwie oczekujących światła dziennego, ażeby przypuścić atak.

cas_(50).jpg (167204 bytes)

– Skoro nas zaatakują, opór będzie niemożliwy, – rzekł p. Sergiusz, – i narazilibyśmy się na zduszenie!

– Cóż mamy czynić? – zapytał się Jan.

– Musimy wyruszyć!

– Kiedy? – zapytał się Kaskabel.

– W tej chwili!

Czy p. Sergiusz słusznie zadecydował, ażeby opuścić wyspę w obec wielkiego niebezpieczeństwa grożącego w dalszej podróży? Jednakowoż nie było innej rady. Bardzo prawdopodobną było rzeczą, że foki zamierzały jedynie wyprzeć intruzów, którzy wkroczyli w ich dziedziny i nie zadadzą sobie trudu dalszego ich ścigania na polu lodowem. Próba rozpędzenia tych zwierząt siła byłaby zapewne nierozsądną. Cóż mogły strzelby i rewolwery pomódz w obec tych tysięcy?

Założono konie, kobiety weszły do swych apartamentów, mężczyźni gotowi do obrony szli tuż przy wozie i puszczono się w dalszą podróż w kierunku zachodnim.

cas_(51).jpg (165779 bytes)

Noc była tak mglistą, że pochodnie rzucały światło zaledwie na odległość dwudziestu kroków. Równocześnie zerwała się burza z większą gwałtownością. Śnieg nie padał, płatki wirujące w powietrzu pochodziły z powłoki śnieżnej, do której wicher je odrywał.

Gdyby przynajmniej przy tem wszystkiem lód należycie był utrwalony! Na nieszczęście, tak wcale nie było. Można było czuć odrywania się brył od siebie z wydłużonem trzeszczeniem. Od czasu do czasu pojawiały się szczeliny i w górę chlastała woda morska…

Pan Sergiusz i jego towarzysze wędrowali tak z godzinę w ciągłej obawie, że lód się załamie pod ich stopami. Trzymać się stałego kierunku nie było można, ale Jan przecież usiłował iść za wskazówką igły kompasu. Na szczęście ta podróż na zachód różniła się od dążenia do wyspy Dyomeda, która mogli łatwo ominąć skierowawszy się zanadto na północ lub na południe, nie dostrzegłszy tego; wybrzeże Syberyi rozciągało się w odległości trzydziestu mil na trzy czwarte części horyzontu i niepodobna było nie trafić.

Ale chodziło o to, aby istotnie tam nie dostać i przedewszystkiem troszczyć się musieli, ażeby „Piękny Wędrowiec” nie dostał się na dno morza.

Równocześnie zaś, podczas gdy to niebezpieczeństwo było najstraszniejsze, nie było ono jedyne. Rydwan party z boku podmuchem wichru południowo wschodniego, narażał się na obalenie. Dla ostrożności polecono Kornelii. Napoleonie i Kajecie wyjść z wozu i potrzeba było całego natężenia p. Sergiusza, Kaskabela, Jana, Sandera i Clovy’ego, by podpieraniem „Pięknego Wędrowca” utrzymać go w równowadze i nie dopuścić do obalenia go przez wicher. Łatwo pojąć, jak małe postępy też robiły konie pośród tych okoliczności, skoro co chwila uczuwały grunt usuwający się pod ich kopytami.

Około godziny pół do szóstej rano d. 27 października, pośród najzupełniejszych ciemności rydwan był zmuszony zatrzymać się; konie nie mogły postąpić krokiem naprzód. Powierzchnia lodu powznoszona falami spędzonemi z niższych okolic Morza Berynga przedstawiał teraz szereg wypukłości.

– Cóż zrobimy teraz? – rzekł Jan.

– Musimy wracać na wyspę! – zawołała Kornelia, która nie była w stanie uspokoić przestraszonej Napoleony.

– O tem już nie może być mowy! – odrzekł p. Sergiusz.

– Dlaczegoż? zapytał się p. Kaskabel. – Z dwojga złego wolałbym walczyć z fokami, aniżeli…

– Powtarza wam, że o powrocie na wyspę mowy być nie może! – rzekł p. Sergiusz. – Musielibyśmy iść naprzeciw wichru, a wóz tego nie wytrzyma. Albo zostałby zdruzgotany, albo przez wiatr wstecz zagnany.

– Dopóki nie będziemy zmuszeni go porzucić! – westchnął Jan.

– Porzucić go! – zawołał Kaskabel. – A cóżby z nami się stało bez „Pięknego Wędrowca?”

– Uczynimy, co zdołamy, ażeby nie dopuścić do tej ostateczności, – odrzekł p. Sergiusz. – Musimy. Ten wóz, to nasza deska ratunku i będziemy się starali zatrzymać go za wszelką cenę.

– A zatem nie możemy wracać? – nalegał Kaskabel.

– Stanowczo niepodobna, i musimy dalej iść naprzód! – brzmiała odpowiedź. – Tylko odwagi: zachowajmy zimna krew, a na pewno dostaniemy się do Numany!

Słowa te jednak dodały sił podróżnym. Było rzeczą zanadto widoczną, że wicher nie dozwoliłby im powrócić na wyspę Dyomeda. Dął z południowego wschodu tak gwałtownie, że ani zwierzęta ani ludzie nie byliby w stanie iść naprzeciw niego. „Piękny Wędrowiec” nie utrzymałby się na kołach. Gdyby tylko spróbował obrócić się, to podmuch wiatru byłby go przewrócił.

Około godziny dziesiątej, światło dzienne nieco cię pokazało, – blade, mgliste światło. Chmury niskie a poszarpane jakoby ciągnęły za sobą szmaty wyziewców i w gniewie niemi machały po cieśninie. W zawierusze śnieżnej drobne ziarnka lodu wzniesione z powierzchni przez wicher, przelatywały jak prawdziwy grad drobnego śrótu.

Pośród takich okoliczności w przeciągu półtorej godziny przebyło nie wiele więcej niż milę drogi, gdyż nadto musiano wymijać kałuże wody i okrążać wzgórki lodu nagromadzone na ich drodze. Pod spodem zaś falowanie otwartego morza powodowało nagłe wstrząsania i rodzaj kołysania, któremu towarzyszyło ustawiczne trzeszczenie.

Nagle, około trzy kwadranse na pierwszą, dało się uczuć gwałtowne wstrząśnienie. Sieć rozpęknięć w lodzie zarysowała się promieniami w około wozu. Rozpadlina o średnicy trzydziestu stóp otworzyła się pod nogami koni.

Na krzyk p. Sergiusza, jego towarzysz powstrzymali wóz parę stóp od przepaści.

– Nasze konie! nasze konie! – zawołał Jan. – Ojcze, ratujmy konie!

cas_(52).jpg (167216 bytes)

Było za późno. Lód się załamał. Oba nieszczęśliwe konie właśnie znikły pod wodą. Gdyby szory nie były się zerwały, „Piękny Wędrowiec” również wpadłby był do głębi.

– Biedne nasze konie! – zawołał z rozpaczą Kaskabel.

– Niestety! starzy ci przyjaciele sztukmistrza, którzy dzielili trudy jego życia, na zawsze go opuścili. Łzy trysnęły z oczu Kaskabela, jego żony i dzieci.

– Prędko! w tył z wozem! – zawołał p. Sergiusz.

Natężywszy wszystkie siły, zdołali wreszcie nie bez trudu zatoczyć wóz wstecz, na pewne oddalenie od rozpadliny, która się rozszerzała w miarę chwiania się pola lodowego i usunęli go na odległość jakich dwudziestu stóp od miejsca pęknięcia lodu.

Położenie jednakowoż było niezmiernie przykre. Cóż teraz mieli uczynić? Porzucić „Pięknego Wędrowca” w środku cieśniny, a potem powrócić i zabrać go zaprzęgiem reniferów z Numany? Zdawało się, że nie było innego wyjścia.

Nagle Jan zawołał:

– Panie Sergiuszu! Panie Sergiuszu! Woda nas unosi!

– Woda unosi?

Na nieszczęście było to prawdą! Nie było już najmniejszej wątpliwości; oderwany w różnych stronach, wszystek lód został w ruch wprawiony pomiędzy obydwoma brzegami cieśniny.

Ciągłe wstrząśnienia przez burzę, w połączeniu ze wzniesieniem się temperatury, przerwały pole lodowe niedostatecznie spojone w części środkowej. Szerokie szczeliny utworzyły się od strony północnej przez odrywanie się brył, z których jedne prześliznęły się na lodzie, na której rydwan się znajdował, oddaną była na łaskę huraganu. Kilka gór lodowych pozostało nieruchomych, a pan Sergiusz, oryentując się ich położeniem, zdołał rozpoznać kierunek płynięcia.

Czytelnik łatwo osądzi, jak niepokojącem teraz stało się położenie, i tak utrudnione przez utratę koni. Niepodobieństwem teraz było dostać się do Numany chociażby się nawet opuściło rydwan. Teraz już nie napotykali szczelin, które można było ominąć nakładając drogę, ale za to liczne wielkie wyłomy, których przebyć nie było sposobu, i których kierunek zmieniał się wedle kaprysu falowania morza. Co zaś do bryły unoszącej „Pięknego Wędrowca” i której biegu kontrolować nie było można, to jak jeszcze długo oprze się uderzeniom bałwanów ustawicznie rozbijających się o jej boki?

Nie! Nic zrobić się nie dało! Marzyć o kierowaniu lodowcem, ażeby doprowadzić go do wybrzeża sybiryjskiego, przechodziło ludzkie siły. Musi on tak pędzić, dopóki jaka przeszkoda go nie zatrzyma; a któż wie, czyli tą przeszkodą nie będzie zamarznięte wybrzeże Morza Lodowatego!

Osłaniając się, jak mogli, i zwróceni ku północy, p. Sergiusz i jego towarzysze stali w ponurem milczeniu. O czemże miano mówić, kiedy nic nie dało się nawet próbować? Kornelia, Kajeta i Napoleona, okryte derami, stały przy sobie ściśnięty. Mały Sander, więcej ździwiony, niż zatrwożony, coś cicho gwizdał. Clovy zajmował się przymocowaniem różnych drobnych rzeczy oderwanych od rydwanu w chwili wstrząśnienia.

Podczas gdy p. Sergiusz i Jan zachowali zimną krew, nie możnaby było tego powiedzieć o p. Kaskabelu, który sobie robił wyrzuty, że wprowadził swych ludzi w tak przykre położenie.

Było jednakowoż ważną rzeczą zdać jasno sprawę z właściwego położenia.

Nie zapomniano, że dwa prądy płyną w przeciwnych kierunkach przez cieśninę Berynga. Gdyby lodowiec unoszący „Pięknego Wędrowca” z jego mieszkańcami i frachtem dostał się do prądu pierwszego, to płynąc z nim mógłby może się dostać do wybrzeża sybiryjskiego. Jeżeli zaś przeciwnie dostanie się do prądu Berynga, to popłynie ku Morzu Lodowatemu, gdzie nie oprze się o żaden ląd stały luba jakie wyspy.

Na nieszczęście, w miarę zwiększania się huraganu, skierowywał się coraz to bardziej ku południowi. Do głębin lejku utworzonego przez zatokę, wciskało się powietrze z gwałtownością trudną do pojęcia i stopniowo wiatr zmieniał swój kierunek.

Pan Sergiusz i Jan byli w stanie to rozeznać i ujrzeli, iż stracili wszelką szansę do dostania się do prądu Kamczatki. Gdy obserwowano kompas, dostrzeżono, że unoszenie zwracało się ku północy. Czy mogli się spodziewać, ze lodowiec zostanie zapędzony do półwyspu Księcia Walii na wybrzeżu Alaski, w niewielkiej odległości Portu Clarence? Byłoby to jeszcze opatrznościowe zakończenie tego beznadziejnego błąkania się. Ale cieśnina rozwiera się tak szerokim kątem pomiędzy Przylądkiem Wschodnim a Przylądkiem Księcia Walii, że rozsądny człowiek nie mógł łudzić się taką nadzieją.

Tymczasem zaś stan rzeczy na powierzchni lodowca stawał się nie do zniesienia. Nikt nie mógł się utrzymać na nogach, tak gwałtownie szalał wicher. Jan próbował pójść, ażeby spojrzeć na morze z przedniej części bryły, i upadł; nawet, gdyby nie pan Sergiusz, zostałby rzucony w bałwany.

Okropną noc spędzili nieszczęśliwi ci ludzie, – ci rozbitki, można było powiedzieć, gdyż los ich równał się losowi ludzi ocalonych z rozbicia okrętu. I w ustawicznej spędzili ją trwodze. Od chwili do chwili nadpływały olbrzymie lodowce i uderzały o ich wysepkę pływającą z takiem trzeszczeniem i takiem wstrząśnieniem, iż zagrażały rozbiciem jej w kawałki. To znowu ogromne bałwany ją zalewały i zanurzały tak, jakoby morze pochłonąć ją miało. Wszyscy przemokli do nitki pod tymi tuszami, które wicher rozpylał nad ich głowami. Jedynym środkiem ich uniknięcia byłoby schronić się do rydwanu, ale ten tak się wstrząsał pod wichrem, że ani p. Sergiusz, ani Kaskabel, nie śmieli radzić swym towarzyszom, by to uczynili.

cas_(53).jpg (161770 bytes)

Nieskończone godziny upływały w ten sposób. Wyłomy stawały się coraz to szersze, płynięcie wolniejsze, wstrząśnienia zaś rzadsze. Czy bryła dostała się do wązkiej części cieśniny, która przechodzi parę mil dalej w Morze Lodowate? Czy dopłynęła do okolic leżących na północ od koła biegunowego? Czy prąd Berynga tu już okrążył prą Kamczatki? A w takim wypadku, jeżeli wybrzeże amerykańskie nie powstrzyma lodowca, to czyż nie należało się obawiać, że płynąć będzie, dopóki nie dostanie się do pola lodowatego biegunowego?

Jakże powoli zbliżało się światło dzienne! Owe światło, które im dozwoli rozejrzeć się po swem otoczeniu. Biedne kobiety ustawicznie szeptały pacierze. Wybawić ich mógł tylko Bóg.

Nareszcie zaświtał dzień; był to dzień 28 października. Nie było oznak uspokajania się burzy; przeciwnie, zdawało się, że ze wschodem słońca gwałtowność jej się zwiększa.

Pan Sergiusz i Jan z kompasem w ręku rozglądali się po widnokręgu. Nadaremnie usiłowali rozeznać jaką wyniosłość lądu na wschodniej lub zachodniej stronie.

Widoczną było rzeczą, że wysepka ich pędzi w kierunku północnym pod wpływem prądu Berynga.

Można sobie wyobrazić, że burza ta wywołała u mieszkańców Portu Clarence wielkie zaniepokojenie o los Kaskabelów. Lecz w jakiż sposób zdołanoby pośpieszyć im z pomocą, skoro pękanie lodu zrywało wszelką komunikacyą pomiędzy obu wybrzeżami zatoki?

Także i w Numanie panowało zaniepokojenie, gdyż obaj agenci rosyjscy oznajmili tam o wyruszeniu „Pięknego Wędrowca”, chociaż uczucia ich odnoszące się do cudzoziemców, nic ze sympatyą nie miały wspólnego. Oczekiwali oni hrabiego Narkina na wybrzeżu sybiryjskiem, jak powiedzieliśmy, w uzasadnionej nadziei, że go schwytają, a teraz wszelkie były oznaki, że pośród tej katastrofy zginął wraz z całą rodziną Kaskabelów.

Wszelka pod tym względem wątpliwość u nich znikła, kiedy trzy później prąd wyrzucił na brzeg trupy obu koni nad małym strumykiem. Poznali oni Vermonta i Gladiator, jedyne konie należące do francuzkich artystów.

– Na honor, – rzekł jeden z agentów, – dobrze się stało, że przedostaliśmy się tu przed naszymi znajomymi!

– Tak, – odrzekł drugi, – ale szkoda, że nam się wymknął z przed nosa doskonały interes!

 

 

ROZDZIAŁ III

Na łasce morskich bałwanów.

 

zytelnik wie teraz, jakie było położenie rozbitków d. 28 października. Czy mogli jeszcze łudzić się co do oczekującego ich losu, lub mieć jakąkolwiek  nadzieję? Płynąć przez cieśninę Berynga, mogli widzieć w dostaniu się do południowego prądu jedyną nadzieję dostania się do wybrzeży azyatyckich; tymczasem teraz prąd północny unosił ich na otwarte morze.

Skoro ich lodowiec skierowywał się ku Oceanowi Lodowatemu, to co z nim się stanie, jeżeli się nie roztopi i oprze się wstrząśnieniom, jakie go jeszcze czekają ? Czy dostanie się do brzegów jakiego lądy biegunowego ? Pędzony kilkaset mil przez wiatry wschodnie wówczas panujące, czy nie zatrzyma się aż u wybrzeży Spitzbergów lub Nowaja Zemla ? A w tym wypadku, nawet po niewypowiedzianych trudach, czy wędrowcy dostaną się do lądy stałego ?

Pan Sergiusz zastanawiał się nad następstwami takich przypuszczeń i rozmawiał o nich z p. Kaskabelem i Janem, rozglądając się po mglistym widnokręgu.

– Moi przyjaciele, – powiedział, – jesteśmy niewątpliwie we wielkiem niebezpieczeństwie, gdyż lodowiec ten każdej chwili może popękać; z drugiej zaś strony nie ma sposobu opuszczenia go.

– Czy to największe niebezpieczeństwo, jakie nam grozi ? – zapytał się p. Kaskabel.

– Na razie tak. Ale kiedy temperatura się obniży, to niebezpieczeństwo się zmniejszy może i zniknie zupełnie. O tej zaś porze roku i na tej szerokości geograficznej, wysoki obecne stan temperatury nie może potrwać dłużej niż parę dni.

– Masz pan słuszność, p. Sergiusz, – rzekł Jan. – Ale jeżeli ta bryła lodu się ostoi, to dokąd popłynie ?

– Wedle mego zdania daleko popłynąć nie może i przyczepi się do jakiegoś pola lodowego. Wtedy, skoro tylko morze należycie zamarznie, starać się będziemy dostać na ląd stały i dalej wędrować.

– A cóż uczynimy, nie mając już koni? – zawołał p. Kaskabel. – Ach, biedne moje konie, biedne moje konie! Panie Sergiuszu, szlachetne te zwierzta! To jakoby istoty z naszego kółka; a wszystko to stało się z mojej winy!

Nie można było pocieszyć Kaskabela. Serce jego było przepełnione boleścią. Robił sobie wyty, że sprowadził te katastrofę. Kazać koniom pieszo przebywać cieśninę! Czy słyszał kto kiedy o czemś podobnem! I więcej myślał o starych rumakach, aniżeli o przykrem położeniu, w jakie popadnięto w skutek ich utraty.

– Tak, pośród okoliczności w jakich się znajdujemy w skutek tej odwilży, szkoda to niepowetowana, – rzekł p. Sergiusz. – Mniejsza o to, że my mężczyźni narażeni będziemy na przykrości i trudy wynikające z tej utraty. ale co uczyni pani Kaskabel, co uczynią Kajeta i Napoleona, które przecież dziećmi są jeszcze, kiedy porzucimy „Pięknego Wędrowca”…

– Porzucić go! – zawołał Kaskabel.

– Będziemy musieli, ojcze!

– Rzeczywiście, – zawołał p. Kaskabel, grożąc własną pięścią sobie samemu, – było to kuszenie Opatrzności wybierać się w taką podróż! Obierać taka drogę, aby powrócić do Europy!

– Nie popadaj pan w taką rozpacz, mój przyjacielu, – perswadował p. Sergiusz. – Spojrzyjmy śmiało w oczy niebezpieczeństwu. To jedyna droga do przezwyciężenia go.

– Tak, ojcze, – dodał Jan: – co się stało, to już się nie odstanie, a my wszyscy przecie zgodziliśmy się, aby się stało. Niechże ojciec nie robi sobie wyrzutów za brak przezorności i odzyska dawne swe zaufanie w gwiazdę pomyślną!

Ale wszelkie te pocieszenia nie pomogły wiele; p. Kaskabel był przygnębiony; jego pewność siebie, wrodzone jego filozoficzne usposobienie doznały groźnego ciosu.

Tymczasem p. Sergiusz używał wszelkich środków, jakimi rozporządzał, swego kompasu marynarskiego różnych punktów stałych, które sobie zapamiętał i co tylko się dało, ażeby oznaczyć kierunek prądu. Na tych obserwacyach spędził wszystkie godziny, w czasie których światło dzienne nieco rozjaśnia widnokrąg w tej szerokości geograficznej. A nie było to łatwe tam, gdzie różne oznaki ciągle się zmieniały.

Po za cieśniną morze wydawało się otwarte na daleką przestrzeń. Widocznie podczas tej temperatury anormalnej podbiegunowe pole lodowe wcale się jeszcze nie utworzyło. Jeżeli tak się wydawało przez parę dni, to stało się to dlatego, że bryły lodowe płynące na północ i na południe pod wpływem obu prądów, napotkały się wązkiej tej części morza pomiędzy obu stałymi lądami.

Na podstawie rozlicznych swych obliczeń, p. Sergiusz sądził, iż może stwierdzić stanowczo, że płyną wyraźnie w kierunku północno zachodnim. Niewątpliwie stało się to dlatego, że prąd Berynga, otarłszy się o wybrzeże sybiryjskie po odparciu prądu Kamczatki, zakreślał, opuszczając cieśninę Berynga, obszerną krzywiznę wzdłuż równoleżnika koła biegunowego.

Równocześnie p. Sergiusz mógł skonstatować, że wiatr, jeszcze ciągle bardzo gwałtowny, dął wprost z południowego wschodu. Tylko na chwilę zakręcił się na południe; pochodziło to z położenia obu lądów; teraz zaś, na morzu otwartem, odzyskał dawne kierunek.

Skoro stwierdzono ten stan rzeczy, p. Sergiusz powrócił do Cezara Kaskabela i powiedział mu wprost, że pośród takich okoliczności nic pomyślniejszego ich spotkać nie mogło. Pomyślna ta stosunkowo wieść przywróciła nieco spokój umysłowi głowy rodziny.

– Tak, – powiedział, – to szczęście jeszcze, że poruszamy się w kierunku, w którym pragnęliśmy podróż odbywać. Ale jakie to kołowanie nas oczekuje! Mój Boże, jakie kołowanie!

Przyjaciel nasi wzięli się do jak najlepszego urządzenia się na wypadek, gdyby ich pobyt na pływającej wysepce długo miał potrwać. Przedewszystkiem postanowiono, że zamieszkają nadal w „Pięknym Wędrowcu”, mniej już narażonym na przewrócenie się na bok, gdy z wiatrem podróżowali.

Kornelia, Kajeta i Napoleona mogły teraz powrócić do zajęć gospodarskich i zajrzeć do kuchni, zupełnie zaniedbanej od dwudziestu czterech godzin. Wkrótce tez przygotowano posiłek, wszyscy usiedli przy stole, a chociaż tym razem nie rozmawiano przy jedzeniu tak wesoło, jak w dawnych czasach, to przecież wszyscy nieco przyszli do siebie po przykrych przejściach od chwili wyjazdu z wyspy Dyomeda.

Tak się dzień zakończył. Gwałtowność wichru nie ustawała. Powietrze roiło się teraz od ptaków. petrelów, ptarmiganów i innych, zwanych słusznie kuryerami burz.

Nie zmieniło się też położenie w dniach 29, 30 i 31 października. Wiatr zatrzymując swój kierunek, nie zmieniał stanu atmosfery.

Pan Sergiusz starannie zbadał wielkość i kształt lodowca. Miał on postać nieregularnego trapezoidu, trzysta pięćdziesiąt do czterechset stóp długiego i około stu stóp szerokiego.

Trapezoid ten, wznoszący się na dobre pół sążnia ponad wodę, ku środkowi nieco był wypuklejszy. Na jego powierzchni nie można było dostrzedz żadnego zarysowania, chociaż niekiedy dawało się słyszeć jakieś stłumione trzeszczenie. Zdawało się przeto, że przynajmniej dotychczas bałwany i wicher wcale go nie uszkodziły.

Nie bez znacznych trudności zaciągnięto „Pięknego Wędrowca” ku środkowi. Tam przy pomocy palców i sznurów używanych do rozbijania namiotów popodpierano go tak, ażeby nie groziło mu przewrócenie.

Najwięcej niepokojącemi jeszcze były wstrząśnienia, którym podlegali przy spotkaniach z olbrzymimi lodowcami, które pędziły z różną szybkością, dostając się do różnych prądów, lub obracały się w około własnej osi, kiedy się dostawały do wirów. Niektóre z nich, piętnaście do dwudziestu stóp wysokie, pędziły wprost na nich, jakoby chciały się wedrzeć na okręt nieprzyjacielski. Widziano je zdaleka, spostrzegano ich zbliżanie się, – ale nie było sposobu ich wyminięcia. Niektóre z nich przewracały się z głośnym pluskiem, kiedy zmiana ich punktu ciężkości naruszał ich równowagę; kiedy zaś następowało spotkanie, to zwykle było przerażające. Wstrząśnienie nieraz tak było gwałtowne, że gdyby temu ile możności nie zapobiegano, to wewnątrz rydwanu wszystkoby się pogruchotało. Ustawicznie groziło im nagle rozbicie się bryły. Dlatego ilekrotnie oznajmiono zbliżanie się wielkiej bryły, p. Sergiusz i jego towarzysze gromadzili się w około „Pięknego Wędrowca” i trzymali się za ręce. Jan starał się stanąć zawsze przy Kajecie. Ze wszystkich niebezpieczeństw najgorszem im się wydawało prawdopodobieństwo uniesienia przez dwa różne odłamy bryły w strony przeciwne; rozumie się też, że bezpieczniejszymi byli w środkowej części lodowca, gdzie lód był grubszy, aniżeli bliżej brzegów.

cas_(54).jpg (152757 bytes)

Nocą p. Sergiusz i Kaskabel, Jan i Clovy, na przemian straż utrzymywali i natężali wszystkie zmysły, ażeby czuwać nad swoją wysepką pośród tych ciemności, niekiedy przerywanych ukazywaniem się olbrzymich białych postaci przesuwających się jak gigantyczne duchy.

Chociaż powietrze zapełnione bywało mgłą, spędzaną ustawicznie przez wicher nieustający, to przecież księżyc, krążący nisko po widnokręgu, przebijał ja bladymi swymi promieniami i można było góry lodowe dostrzedz w pewnej odległości. Na pierwszy krzyk stojącego na straży, wszyscy zrywali się na nogi i oczekiwali rezultatu spotkania. Często kierunek zbliżania się nieprzyjaciela zmieniał się i przepływał on obok; czasem jednakowoż wydarzało się spotkanie, a wstrząśnienie naprężało lipy i osuwało żerdzie podtrzymujące „Pięknego Wędrowca”. Wtedy wydawało się, jakoby wszystko druzgotało się w kawałki; za ocalenie z niebezpieczeństwa zawsze dziękowania Bogu.

Temperatura zaś utrzymywała się wbrew wszelkim rekordom. Morze to, nie zamarznięte jeszcze w pierwszym tygodniu listopada! Żegluga możliwa jeszcze w tych okolicach kilka stopni ponad kołem biegunowem! Szczególna to istotnie była fatalność! Gdybyż to jeszcze jaki opóźniony statek wracający z połowu wielorybów ukazał się niezbyt daleko! Danoby jakieś sygnały, zwróconoby jego uwagę kilku wystrzałami. Zebrawszy rozbitków, mógłby ich zawieźć do jakiego portu na wybrzeżu amerykańskiem, do Victorii, San Francisco, San Diego, lub też na wybrzeże azyatyckie do Petropawłowska lub Ochocka. Ale nie pojawił się żaden żagiel! Nic prócz pływających gór lodowych! Nic, prócz niezmierzonego pustego morza, zagrodzonego od północy nieprzebytym wałem ludu!

Na szczęście jeszcze nie trzeba było obawiać się, – chyba w wielce nieprawdopodobnym wypadku, że niezwykła ta temperatura dłużej potrwa, – iż zabraknie żywności, chociażby mieli tak płynąć przez kilka tygodni. W oczekiwaniu długiej podróży przez rozległe obszary Azyi, gdzie niełatwo byłoby zaopatrywać się we wiktuały, zaopatrzyli się obficie w prezerwy, mąkę, ryż, tłuszcz itp. Nie potrzebowali też już troszczyć się o paszę dla koni, niestety!

Istotnie, gdyby Vermont i Gladiator dotychczas pozostały przy życiu, to jakież dawanoby im teraz pożywienie?

W dniach 2, 3, 4, 5 i 6 listopada nie zaszło nic nowego, tylko wiatr nieco zwolniał i zwracał się cokolwiek na północ. Światło dzienne trwało tylko dwie godziny, co zwiększało grozę położenia.

Pomimo bezustannych obserwacyi p. Sergiusza, stawało się rzeczą bardzo trudną oznaczać kierunek płynięcia; a że nie można było śledzić go na mapie, przeto już nie wiedziano, gdzie się znajdowano. Dnia 7 listopada jednakowoż odkryto pewien punkt stały, rozpoznano go i z niejaką dokładnością oznaczono.

Dnia tego, około godziny 11, właśnie kiedy blade promienie świtu rozjaśniły okolicę, p. Sergiusz i Jan, w towarzystwie Kajety, udali się na przednią część lodowca. Pomiędzy przyrządami sztukmistrza znajdował się także przypadkowo wcale niezły teleskop, przez który Clovy wieśniakom zwykł był pokazywać równik, odznaczony nitką przeciągniętą w poprzek soczewki albo mieszkańców księżyca, których przedstawiały owady włożone do lunety, zabrał go ze sobą i próbował teraz przezeń odkryć jaki kawałek lądu w przestrzeni ich otaczającej.

Przez kilka minut rozglądał się po widnokręgu bardzo starannie, kiedy Kajeta, wskazując na północ, rzekła:

– Zdaje mi się, panie Sergiuszu, że tam coś spostrzegam! Czy to nie góra jaka?

– Góra? – odrzekł Jan. – O nie, to prawdopodobnie tylko góra lodowa!

Zwrócił teleskop w kierunku wskazywanym przez dziewczynę.

– Kajeta ma jednak słuszność! – rzekł prawie w tejże chwili.

Podał lunetę p. Sergiuszowi, który w tymże kierunku ją zwrócił.

– Rzeczywiście tak jest, – powiedział, – a nawet góra wcale wysoka. Kajeta wcale się nie omyliła.

Przy dalszem rozglądaniu się, przekonano się, że jest jakiś ląd na północ w odległości jakich szesnastu do ośmnastu mil.

Był to fakt nadzwyczaj ważny.

– Ażeby mieć na sobie wyniosłość tak znaczną, ląd musi być znacznej rozciągłości, – zauważył Jan.

– Zapewne, Janie, – odrzekł p. Sergiusz, – a kiedy powrócimy do „Pięknego Wędrowca:, to musimy poszukać go na mapie. To nam dozwoli oznaczyć nasze położenie.

– Janie, mnie się wydaje, że dym wychodzi z góry, – powiedziała Kajeta.

– Być może zatem, że to wulkan! – rzekł p. Sergiusz.

– Tak jest, nie ma wątpliwości! – zawołał Jan, przyglądając się uważnie przez teleskop, – dym można widzieć dokładnie!

Ale światło dzienne już bladło i nawet przy pomocy szkieł powiększających, wkrótce niepodobna było rozeznać kształtów góry.

Godzinę później jednakowoż, kiedy już całkiem było ciemno, pobłyski światła dały się dostrzedz w kierunku, który zaznaczono rysą na powierzchni lodowca.

– Pójdźmy teraz rozpatrzeć się na mapie, – rzekł p. Sergiusz.

Wszyscy troje wrócili do obozu.

Jan wyszukał w atlasie mapę okolic podbiegunowych poza cieśniną Berynga i można było dojść do wniosków następujących.

Jak już p. Sergiusz przedtem był zauważył, prąd płynąc najprzód w kierunku północnym, skierowywał się na północny zachód około sto pięćdziesiąt mil poza cieśniną, a ich lodowiec płynąc w tym kierunku przez kilka dni znaczną już przebył przestrzeń i chodziło o przekonanie się, czyli są jakie lądy na północny zachód od niego.

I istotnie, w odległości jakich dwudziestu mil od lądu stałego, na mapie odznaczoną była wielka wyspa, której geografowie nadali nazwę wyspy Wrangla, a której północne brzegi bardzo niejasno tylko są odznaczone. Było istotnie rzeczą bardzo prawdopodobną, że lodowiec z nią się zetknie, jeżeli prąd unosić go będzie dalej przez szeroki kanał oddzielający wyspę od wybrzeża Syberyi.

Pan Sergiusz nie wątpił, że była to istotnie Wrangla, którą dostrzegli. Pomiędzy dwoma jej przylądkami na południowem wybrzeżu, tj. przylądkiem Hawan a przylądkiem Tomasza, znajduje się wulkan czynny, już odznaczony na nowszych mapach. Był to niewątpliwie wulkan odkryty przez Kajetę, którego wybuch dostrzeżono przy schyłku dnia.

Łatwo teraz było rozpoznać drogę przebytą przez lodowiec od chwili opuszczenia cieśniny Berynga. Zakreśliwszy łuk odpowiedni do kształtu lądu stałego, przepłynął koło przylądka Serdze Kamen, zatoki Kolinczyna, cyplu Wankarem, przylądka północnego, potem dostał się do cieśniny Długiej, oddzielającej wyspę Wrangla od kraju Czukczów.

Niepodobna było przewidzieć, dokąd jeszcze lodowiec się dostanie, kiedy przepłynie Cieśninę Długą. Niepokoiło p. Sergiusza bardzo, że ku północy na mapie już innego lądu nie było widać; lód tylko pokrywał olbrzymią tę przestrzeń, której punktem środkowym jest biegun północny.

Jedyną nadzieją, jaka im pozostawała, było, że morze przecież zupełnie zamarznie na nadejściem większego mrozy, – co przecież musiało już wkrótce nastąpić już przed kilku tygodniami. Wtedy nasi wędrowcy osiedliby na polu lodowem, a idąc na południe, mogliby próbować dostać się do wybrzeży sybiryjskich. Jednakowoż będą przymuszeni opuścić „Pięknego Wędrowca”, nie posiadając zaprzęgu; a co z nimi się stanie, jeżeli będą mieli do przebycia wielką bardzo przestrzeń?

Tymczasem wiatr jeszcze dął gwałtownie od wschodu, chociaż już nie miał charakteru huraganu dni ubiegłych. Morze jeszcze było bardzo wzburzone, a olbrzymie bałwany z głośnym rykiem rozbijały się o boki płynącego lodowca; nieraz zaś rozcięte krańcem bryły rozlewały się po jej powierzchni, lub tak nią wstrząsały, że drżała cała, jakoby miała się rozpęknąć.

Nadto olbrzymie te bałwany, dochodząc niekiedy aż do rydwanu, zagrażały porwaniem każdego, który nie był wewnątrz. Dlatego zarządzono stosowne środki ostrożności na radę p. Sergiusza.

cas_(55).jpg (148143 bytes)

Ponieważ w ciągu pierwszego tygodnia listopada śnieg padał dosyć obficie, przeto łatwo było usypać rodzaj wału, w tylnej części lodowca, ażeby go ubezpieczyć przeciw bałwanom, które najczęściej oń uderzały z tyłu. Każdy wziął udział w robocie, a kiedy śnieg należycie udeptany i ubity nagromadził się na wysokość i grubość pięciu do sześciu stóp i stał się dosyć twa, to stanowił przeszkodę dla gwałtowności fal, które rozbiwszy się, opryskiwały tylko szczyt jego. Był to rodzaj barykady ustawionej na rufie uszkodzonego okrętu.

Kiedy oddawano się tej pracy, Sander i Napoleona nie mogli się powstrzymać od obrzucania się śnieżnemi kulami, i często też grzbiet Clovy’ego za cel obierali. A chociaż niebardzo to odpowiednia była pora do takiej zabawy, p. Kaskabel nie łajał zbyt ostro, z wyjątkiem jednego wypadku, kiedy kula, chybiwszy celu, padła na kapelusz p. Sergiusza.

– Który to nicpoń…? – nie miał czasu skończyć.

– To ja, tatusiu… – rzekła Napoleona mocno skonfundowana.

– Ach, ty dziewczyno niegodziwa! – zawołał Kaskabel. – Czy pan jej wybaczy, p. Sergiuszu?

– Daj pan dziecku pokój, panie Kaskabel. – rzekł p. Sergiusz. – Niechże tu przyjdzie i mnie pocałuje za karę.

I na tem się skończyło.

Nie tylko w tylnej części lodowca wał taki usypano, ale wkrótce także samego „Pięknego Wędrowca” otoczono wałem lodu dla ochrony podczas gdy koła jego, zapełnione lodem aż do osi, zupełnie uczyniły go nieruchomym. Wewnątrz tego wału dochodzącego do wysokości galeryjki, pozostawiono wązkie przejście, dozwalające obchodzić rydwan w około. Można było sądzić, że był to okręt zimujący pośród lodowców, którego tułów ubezpieczono kirasem śniegu dla ochrony przed śniegiem i falami. Jeżeli tylko sama bryła się ostoi, to nasi rozbitkowie nie potrzebowali już niczego obawiać się ze strony bałwanów i pośród takich warunków mogli może czekać, dopókiby zima podbiegunowa zupełnie nie zapanowała nad temi okolicami północnemi.

Ale wtedy, gdy czas ten nadejdzie, będą musieli wybrać się ku lądowi stałemu! Będą musieli wybrać się ku lądowi stałemu! Będą musieli opuścić ten dom na kołach, który woził ich wzdłuż i wszerz Nowego Świata i w którym znajdowali schronienie tak wygodne i bezpieczne! Pozostawiony pomiędzy lodowcami Morza Lodowatego, „Piękny Wędrowiec” kiedyś zniknie, gdy roztopią się lody za nadejściem pory letniej.

Myśląc o tem Cezar Kaskabel, który zazwyczaj na wszystko zapatrywał się różowo, wznosił ramiona ku niebu, narzekał na swe nieszczęście, robił sobie wyrzuty za wszystkie te przypadki, i zapominał, że spowodowali je właściwie owi łotrzy, którzy go obrabowali w wąwozach Sierry Nevady i mieli na sumieniu wszystko, co go potem spotkało.

Nadaremnie wtedy starała się Kornelia rozpraszać jego myśli ponure, co czyniła najprzód łagodnem przekonywaniem , a potem surowszemi upomnieniami. Nadaremnie dzieci jego i Clovy brali na siebie współwinę za konsekwencye fatalnego postanowienia powziętego. Nadaremnie ustawicznie dowodziły, że drogę tę jednogłośnie obrała cała rodzina. Nadaremnie też p. Sergiusz i „Kajetka” starali się pocieszać niepocieszonego Cezara. Nie chciał uznawać żadnych racyj.

– A zatem przestałeś być mężczyzną? – rzekła pewnego razu do niego Kornelia, wstrząsając nim energicznie.

– Ty nim więcej jesteś, żonusiu! – odrzekł, starając się odzyskać równowagę naruszoną nieco przez muszkularne upomnienie żony.

Właściwie pani Kaskabel bardzo się trwożyła o przyszłość. A przecież odczuwała potrzebę ratowania od przygnębienia swego męża, który dotychczas tak dzielnie stawiał czoło wszelkim przeciwnościom.

Teraz też kwestya pożywienia zaczęła niepokoić p. Sergiusza. Było niezmiernie ważną rzeczą, ażeby prowizye wystarczyły nie tylko do czasu, kiedy wybiorą się na pole lodowe, ale aż do chwili, w której dostaną się do zamieszkanych okolic Syberyi. Nie na wiele przydadzą im się strzelby w porze roku, kiedy ptaki morskie rzadko we mgłach się ukazują. Roztropność przeto nakazywała zmniejszać porcye w oczekiwaniu podróży mogącej potrwać czas bardzo długi.

Pośród takich okoliczności lodowiec wiozący naszych podróżnych, unoszony ciągle przez prądy, dostał się do szerokości wysp Ajon, położonych na północ od wybrzeża azyatyckiego.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć