Jules Verne
Gwiazda południa
Powieść z ilustracjami
(Rozdział I-V)
60 ilustracji L. Benetta
Nakład księgarni Juljana Guranowskiego
Warszawa 1895
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
Narwani Francuzi.
roszę mówić, słucham pana!
– Panie, mam zaszczyt prosić o rękę córki pańskiej.
– O rękę Alicji?
– Tak, panie.
– Moja prośba dziwi pana? Czy wolno mi wiedzieć, co w niej widzisz tak nadzwyczajnego? Mam lat 26 i nazywam się Cyprjan Méré. Skończyłem politechnikę i otrzymałem dyplom inżyniera-górniczego. Rodzina moja cieszy się ogólnym szacunkiem, pomimo że niezalicza się do bogatych. Konsul francuski w Kapsztadzie może, jeżeli pan tego zażąda, potwierdzić prawdziwość słów moich, jak również, znany panu i całej okolicy nieustraszony strzelec, a mój przyjaciel, Pharamond Barthes.
Przyjechałem tutaj, będąc delegowanym przez Akademję Nauk i rząd francuski.
W roku zeszłym zdobyłem nagrodę imienia Hudarta za pracę o składzie chemicznym skał wulkanicznych Owernji. Rozprawa o polach djamentowych w Waalu, którą kończę, prawdopodobnie będzie dobrze przyjęta przez świat naukowy; gdy wrócę do Paryża czeka mnie stanowisko docenta przy szkole górniczej, zamówiłem już nawet mieszkanie przy ulicy Uniwersyteckiej pod No 104, na trzeciem piętrze. Dochody moje wynoszą 4,800 franków, nie jest to bogactwem, mogę jednakże łatwo sumę tę podwoić: przez lekcje prywatne, nagrody konkursowe i współpracownictwo w czasopismach naukowych. Dodaję jeszcze, iż mając małe potrzeby, będę się czuł w tych warunkach zupełnie szczęśliwym.
Powtarzam więc prośbę o rękę córki pańskiej.
Stanowczość z jaką przemawiał, dowodziła, iż Cyprjan Méré zawsze zwykł zmierzać prosto do celu, nie przebierając w środkach.
Wyraz twarzy młodego człowieka nieprzeczył jego słowom. Była to poważna fizjonomja, uczonego nawykła do abstrakcyjnej myśli a błahostkom tego świata nie wiele czasu poświęcają.
Włosy ciemne, krótko ostrzyżone, mała, jasna bródka; proste ubranie podróżne z szarego sukna, kapelusz słomkowy za 10 sousów; wszystko to świadczyło o poważnym nastroju inżyniera, który widocznie niedbał o elegancję swego wyglądu, jasne zaś jego spojrzenie kazało się domyślać czystego serca i sumienia.
Dodać jeszcze musimy, iż młody francuz mówił tak poprawnie po angielsku, jak gdyby przez czas dłuższy przemieszkiwał w połączonem Królestwie Wielkiej Brytanji.
Puszczając kłęby dymu z dużej fajki pan Watkins ze spokojem przysłuchiwał się mowie inżyniera. Siedząc na drewnianym fotelu, z lewą nogą wyciągniętą na słomianem krześle z łokciem opartym na prostym stole, miał przed sobą pan Watkins dzbanek z dżynem, z którego nalewał dość często do obok stojącej szklanki, rozkoszując się mocnym napojem.
Był on ubrany w białe spodnie, kamizelkę z grubego niebieskiego płótna, i w koszulę flanelową bez kołnierza. Z pod ogromnego filcowego kapelusza, który zdawał się być przyrośniętym do szpakowatej czupryny, wyglądała twarz nabrzmiała, czerwona, pokryta naroślami i kępkami zarostu, a rysy jej bynajmniej nie zdradzały dobroci ani wyrozumiałości. Na usprawiedliwienie p. Watkinsa dodać trzeba, że właśnie męczy go w tej chwili podagra i zmusza do trzymania nogi w pozycji nieruchomej, a ataki podagry, zarówno w południowej Afryce, jak w innych krajach, nie przyczyniają się bynajmniej do złagodzenia charakteru swych ofiar. Scena powyższa odgrywała się w parterowym pokoju, domu fermera p. Watkinsa. Ferma jego znajdowała się pod 29° szerokości południowej i 25° wschodniej długości od Greenwich, t. j. w środku południowej holendersko-angielskiej Afryki.
Kraj ten, który na południu graniczy z wielką pustynią Kalakari, oraz prawym brzegiem rzeki Orange, oznaczony jest na starych mapach nazwą Griqualandu, lecz od lat dziesięciu więcej jest znany pod nazwą „Diamonts-Field” t. j. Pól Djamentowych.
Pokój, w którym toczyła się wyżej opisana rozmowa, zastawiony był dziwną mieszaniną kosztownych zagranicznych sprzętów z ordynaryjnemi stołami i krzesłami miejscowego wyrobu.
Podłoga pokryta była tu i ówdzie pięknym dywanem lub kosztownym futrem. Na gołej ścianie, która nieznała nigdy obicia, błyszczał ozdobny zegar z polerowanej miedzi, oraz droga broń różnych systemów; nie brakowało też cennych sztychów angielskich w bogatych ramach.
Aksamitna kanapa stała obok stołu ze zwyczajnych desek, który zdawał się być przeznaczonym do użytku kuchennego. Z Europy sprowadzone wygodne fotele wyciągały daremnie ramiona, bo p. Watkins oddawał pierwszeństwo drewnianemu stołkowi, niegdyś własnoręcznie zrobionemu.
Forma sufitu wskazywała wyraźnie, że dom ten piętra nie posiada i tak samo jak wszystkie w tym kraju parterowe budynki wzniesiony był z prostych desek, poczęści z gliny, a pokryty cynkowym dachem. Łatwo również poznać, iż dom ten od niedawna dopiero był zamieszkiwany. Wyjrzawszy oknem, spostrzedz można pięć do sześciu okopconych budynków jednakowo zbudowanych, lecz nie równych wiekiem. Budynki te opustoszeniem swojem wskazywały dobitnie że skazane zostały na zagładę. Wzrastający dobrobyt p. Watkinsa, który je kolejno zamieszkiwał również nadawał im charakterystyczne cechy. Pierwszy z kolei budynek, postawiony z darniny, zasługiwał zaledwie na nazwę chatki, następny też z gliny, trzeci już z gliny i desek; czwarty z gliny i blachy.
Jak widzimy wzrastająca zamożność p. Watkinsa pozwalała mu na stopniowe ulepszenie swoich mieszkań. Wszystkie te budowle zajmowały pagórek, znajdujący się przy zbiegu rzek Waali i Moddery, głównych dopływów rzeki Orange.
Okolica tak w stronie północnej jak południowej, przedstawiała się jako smutna równina, ogołocona z roślinności. Pole, jak się tam wyrażają, jest to grunt suchy, czerwony, bezpłodny, gdzie niegdzie tylko pokryty chudą trawą lub krzakami tarniny.
Zupełny brak drzew jest charakterystyczną cechą tej okolicy. Doliczywszy jeszcze brak węgla kamiennego oraz trudność przewozu, nie zdziwi nas, iż niedostatek opału zmusza ludność tamtejszą do używania nawozu bydlęcego, jako paliwa.
Na tej to jednostajnej, melancholją wiejącej, płaszczyźnie, ciągnęły się łożyska dwóch rzek, tak płytkie, iż trudno pojąć czemu nie zalewały całej równiny. Tylko w stronie północnej przecinają horyzont szczyty dwóch gór Platbergu i Paaderbergu, u stóp ich zaś człowiek obdarzony wyjątkowo silnym wzrokiem, mógłby rozpoznać kurzawę, słupy dymu, niewielkie szałasy i mrowisko pracujących ludzi.
Na tem to polu mieszczą się eksploatowane właśnie kopalnie djamentów: Du Tois Pan, New-Rush i najbogatsza z nich kopalnia Wandergaart-Kopja.
Kopalnie dostarczyły od roku 1870 djamentów i innych drogich kamieni na sumę około 4 milionów.
Kopalnie są rozmieszczone w niewielkiej od siebie odległości, a z okien fermy p. Watkinsa, która oddalona jest od nich o cztery mile angielskie, łatwo je można rozróżnić za pomocą dobrej lunety.
Nazwa fermy w tym kraju jest niewłaściwą w naszem rozumieniu, gdyż fermerzy nie zajmują się uprawą roli. Wszyscy, tak zwani fermerzy południowej Afryki, są to właściwie hodowcy i właściciele licznych stad wołów, kóz i owiec.
Pan Watkins nie spieszył się z odpowiedzią na prośbę grzeczną lecz stanowczą Cyprjana.
Nareszcie, po długim namyśle, wyjąwszy fajkę z ust, wypowiedział zdanie, bardzo mało związku mające z poruszoną kwestją.
– Zdaje się, że będzie zmiana pogody, kochany panie, bo nigdy mi jeszcze podagra tak nie dokuczała, jak dzisiaj od rana.
Rozczarowanie na chwilę odjęło mowę młodemu człowiekowi, lecz wnet stłumił wzruszenie, rozmarszczył ściągnięte mimowoli brwi i po chwili nikt by nie poznał po nim niespodzianie otrzymanego ciosu.
– Dobrze byś pan zrobił wyrzekając się dżynu, odparł Cyprjan krótko, wskazując przytem na dzbanek z palonej gliny, którego zawartość szybko się zmniejszała.
Wyrzec się dżynu? Na Boga! piękną radę mi dajesz! – zawołał fermer. Czyż dżyn kiedykolwiek zaszkodził porządnemu człowiekowi? aha, już wiem do czego pan zmierzasz, chcesz mi przypomnieć przepis dany jednemu lordowi majorowi przez słynnego doktora Abernethy, czy jak tam się nazywał.
Chcesz pan wyzdrowieć, mawiała ta znakomitość do cierpiącego na podagrę lorda, to nie wydawaj więcej nad jednego szylinga dziennie a tego zdobądź pracą fizyczną. Tak, bezwątpienia, jest to piękna maksyma, lecz gdy mi niema być wolno wydatkować nad szylinga dziennie, pocóż u licha trudzę się życie całe nad gromadzeniem majątku? Nie, takie brednie niegodne są inteligentnego człowieka, panie Méré. Proszę, nie wspominaj mi pan więcej o wstrzemięźliwości, bo wolałbym zaraz w grób się położyć niż nakładać sobie takie więzy, innych przyjemności niemam, jak dobrze jeść, dobrze pić i palić, ile mi się podoba, a pan chcesz mnie i tych jeszcze pozbawić?
– Niemam wcale tego zamiaru, zapewniam pana, odparł Cyprjan, wspomniałem tylko o warunkach hygieny, które zdają mi się uzasadnione, jeżeli jednak pan sobie życzysz, możemy więcej o tem nie mówić, wróćmy lepiej do przedmiotu, który mnie dziś do pana sprowadził.
Tak wielomówny przed chwilą pan Watkins, usłyszawszy te słowa, zamilkł od razu i, przymknąwszy oczy, oddał się cały swej fajce. Wtem otwarły się drzwi i młode dziewczę weszło przez nie, niosąc na srebrnej tacy pełną szklankę jakiegoś napoju.
Nadobne dziewczę, liczące najwyżej lat 19, ubrane było z wielką prostotą w sukienkę płócienną w drobne kwiatki, a duży czepek, noszony powszechnie w tej okolicy, ukrywał piękne jej blond włosy. Z pod czepka wyzierały figlarne duże niebieskie oczy, a twarzyczka biała, o regularnych rysach, tchnęła pełnią życia i wdziękiem młodości.
– Dzień dobry, panie Méré, przemówiła po francusku, z lekkim angielskim akcentem.
– Dzień dobry, panno Alicjo, odpowiedział z ukłonem Cyprjan, który powstał przy jej wejściu.
– Widziałam pana nadchodzącego panie Méré – ciągnęła dalej panna Watkins, a że wiem, iż pan nie podziela gustu mojego ojczulka do tego obrzydliwego dżynu, przyrządziłam dlań szklankę oranżady.
– Dziękuję za pamięć, panno Alicjo!
– Wyobraź pan sobie, co mój struś, moja Dada, dziś zrana zrobiła. Ni mniej ni więcej połknęła kulę z kości słoniowej, której używałam przy cerowaniu pończoch. A kula to nie mała, jak panu wiadomo, dostałam ją prosto z bilardu w New-Rush. A ta żarłoczna Dada połknęła ją jak pigułkę. Istotnie, nieznośne to stworzenie wpędzi mnie jeszcze kiedyś do grobu. Wypowiadając tę przepowiednię, oczy panny Watkins zachowały cały swój wesoły blask, bynajmniej nie licujący z poważnym tonem jej mowy i smutną treścią przepowiedni.
Z delikatną intuicją kobiety wnet jednakże zauważyła milczenie i zmieszane miny obydwóch panów.
– Zdaje mi się, że jestem tu zbyteczna, przemówiła Alicja, jeżeli tak jest, wyjdę w tej chwili, nie ciekawam tajemnic, nie dla moich uszu przeznaczonych. A zresztą, niemam czasu do stracenia, muszę jeszcze popracować nad sonatą, a później zabrać się do przyrządzenia obiadu. Ach, jacy panowie dziś milczący, adieu, uciekam, zostawiam was z waszymi czarnymi zamiarami.
Z temi słowy Alicja wyszła, po chwili jednakże wróciła, wesoło mówiąc do Cyprjana.
– Panie Méré jestem na pańskie usługi, jeżeli mnie zechcesz egzaminować co do tlenu. Przepowiedziałam sobie również trzy razy zadany rozdział z chemji i owe ciało gazowe, bez zapachu, smaku i koloru, niema dla mnie więcej tajemnic.
Jeszcze jeden powabny ukłon i panna Watkins zniknęła jak meteor. Po chwili rozległy się w jednym z dalszych pokojów dźwięki wybornego pianina, dowodzące, że panna Alicja zabrała się z całym zapałem do swoich muzycznych ćwiczeń.
– A więc, panie Watkins, poruszył znów kwestję Cyprjan, któremu miłe zjawisko dodało nowego bodźca, bądź pan łaskaw odpowiedzieć mi na pytanie, poprzednio postawione.
Pan Watkins wyjął uroczyście fajkę z ust, splunął na podłogę i, odrzuciwszy głowę w tył, z pod oka przyglądał się badawczo młodemu człowiekowi.
– Czy przypadkiem nie mówiłeś już pan z nią o tem, panie Méré?
– Z kim? o czem?
– Ależ o tem, o czem pan przed chwilą wspominałeś, a z kim? Ano, z moją córką!
– Za kogóż mnie pan bierzesz, panie Watkins, – odparł żywo inżynier. Jestem Francuzem, mój panie, i nigdy bym sobie nie pozwolił bez uprzedniego zezwolenia ze strony ojca mówić z córką o małżeństwie.
Wzrok pana Watkinsa złagodniał, usłyszawszy te słowa i rysy jego twarzy straciły nieco ze swego niemiłego wyrazu.
Tak, to dobrze! postąpiłeś pan uczciwie.
Mam teraz zaufanie do niego i proszę, abyś mi dał słowo honoru, że i nadal z moją córką o tej kwestji mówić nie będziesz.
– A to dlaczego? – mój panie!
– Dlatego, że projekt ten jest niemożliwy do urzeczywistnienia, i najlepiej pan zrobisz, starając się o nim zapomnieć. Nie ujmując panu zupełnie, wiem, iż jesteś honorowym człowiekiem, skończonym dżentelmenem, doskonałym chemikiem, masz dużą przyszłość przed sobą, – ale pomimo tych zalet, córki mojej nie dostaniesz, z tej prostej przyczyny, iż postanowiłem już inaczej względem jej przyszłości.
– Jednakże, panie Watkins.
– Nie mów pan więcej o tem, to daremnie, żywo przerwał fermer. Gdybyś pan nawet był parem angielskim, i wówczas byłbyś dla moich planów nieodpowiednim.
A tymczasem nie jesteś nawet angielskim poddanym, a jak się naiwnie przyznałeś, majątku także nie posiadasz.
Mówmy szczerze, czy się panu zdaje, że ja po to tak świetnie wychowałem moją córkę, sprowadzając drogich nauczycieli z Wiktorji, i Bloemfontainu, żeby ją jeszcze przed ukończeniem lat dwudziestu wysłać z domu do Paryża, na ulicę Uniwersytecką, na trzecie piętro, aby tam żyła z człowiekiem, którego języka ja nawet nie rozumiem. Pomyśl pan nad tem i postaw się, proszę, w mojem położeniu.
Przypuść pan, iż jesteś sam tym fermerem, Johnem Watkinsem, właścicielem Wandergaart-Kopji, a ja jestem Cyprjanem Méré, młodym uczonym francuskim, przysłanym dla badań na Przylądek Dobrej Nadziei. Wyobraź pan sobie, iż siedzisz w tym oto pokoju, na fotelu, popijając dżyn i paląc doskonałą hamburską tabakę i czy byś pan wówczas mógł choćby na chwilę pomyśleć o wydaniu córki swej za mąż w podobnych warunkach?
– Z pewnością, panie Watkins, – odpowiedział Cyprjan, nie wahałbym się ani chwili, gdyby mi charakter młodego człowieka dawał rękojmię uszczęśliwienia dziecka.
– Tak, no proszę, nie mądrze byś postąpił, kochany panie, – rzekł p. Watkins. Postąpiłbyś wówczas, jak człowiek niegodny posiadania Wandergaart-Kopji, a prawdopodobnie nie posiadałbyś jej pan wcale. Bo czyż przypuszczasz, że kopalnia jak pieczony gołąbek sama do ust mi wpadła? Czyż myślisz, że nie trzeba było dużej inteligencji i żelaznej wytrwałości przy założeniu kopalni, a przedewszystkiem w zatrzymaniu jej dla siebie wyłącznie?
Otóż temi czynnikami kieruję się zawsze i będę umiał zastosować je co do przyszłości mojej córki. Dlatego powtarzam panu, wykreśl ten planik z swego życia, moja córka nie dla niego!
Po tych trjumfującym tonem wypowiedzianych słowach, pan Watkins pochwycił szklankę z dżynem i mocno z niej pociągnął.
Młody inżynier, oszołomiony jakby od uderzenia pioruna, stał nieruchomy, nie mogąc znaleść żadnej odpowiedzi.
Zauważył to p. Watkins i w dalszym ciągu natarł na niego.
– Dziwni marzyciele, ci francuzi, – prowadził rzecz swoją, wszystko im się wydaje możliwem. Przyjeżdżają tutaj, jakby z księżyca spadli, ukazują się w samym środku Griqualandu, przedstawiają się człowiekowi, który przed trzema miesiącami jeszcze ani słóweczka o nich nie słyszał, a przez ciąg tych 90 dni, może 10 razy z nimi mówił. Bez ceremonji stają przed nim i odzywają się doń w ten sposób:
– John Stapleton Watkinsie masz pan prześliczną córeczkę, dobrze wychowaną, uważaną w ogóle za perłę okolicy. Nieszkodzi jej to również, iż jest jedyną spadkobierczynią najbogatszej kopalni djamentów na obu półkulach. Co do mnie jestem Cyprjan Méré, inżynier z Paryża, mam 4,800 franków dochodu. Będziesz pan łaskaw oddać mi córeczkę, abym ją jako małżonkę uprowadził do Paryża, a pan możesz się pocieszyć korespondencją z nią pocztą lub telegrafem. I to znajdujesz pan naturalnym i w porządku? Ja to zazywam czystem szaleństwem.
Słuchając tej mowy, Cyprjan zbladł jak kreda, zerwał się z krzesła i chwycił za kapelusz.
– Tak, czystem szaleństwem, – powtórzył fermer. Nie osładzam pigułki, mój młody przyjacielu, jestem bowiem starym, szorstkim anglikiem. Jak mnie pan tu widzisz, i ja byłem ubogim, uboższym jeszcze od niego i czegóż ja nie próbowałem? Byłem chłopcem okrętowym, strzelcem bawołów w Dakocie, kopaczem w Arizonie, owczarzem w Transwaalu. Zaznałem zimna i upałów, głodu i trudów; w pocie czoła pracowałem lat dwadzieścia na marne suchary, które stanowiły moje pożywienie. Wcza-sie, gdy poznałem moją nieboszczkę żonę, a matkę Alicji, córkę boera,1 – nie posiadaliśmy razem tyle, aby módz wyżywić marną kozę, lecz ja pracowałem i nigdy nie traciłem nadziei. Obecnie jestem bogaty i myślę w spokoju używać owoców mojej pracy.
Córkę w każdym razie zatrzymam przy sobie, niech mnie pielęgnuje podczas ataków podagry i rozwesela muzyką wieczorami. Jeśli ją kiedykolwiek zamąż wydam, to tu na miejscu, za krajowca, fermera i kopacza djamentów, takiego samego jak ja, a który nie uprowadzi jej gdzieś, na trzecie piętro, aby głód cierpiała i do kraju, gdzie noga moja nigdy nie postanie. Może iść np. za Jamesa Hiltona, lub jemu podobnego. Na wielbicielach jej nie zbraknie, daję słowo. Niech idzie za anglika, który przed szklanką dżynu nie ucieknie i towarzyszyć mi będzie, gdy przyjdzie mi ochota wypalić fajkę knastru.
Cyprjana dusiła atmosfera tego pokoju, nacisnął przeto klamkę u drzwi w zamiarze wyjścia.
– No, bez obrazy, wołał za nim p. Watkins, wierzaj mi pan, iż niemam nic przeciw niemu. Zawsze będę pana chętnie widywał w moim domu. jako lokatora i przyjaciela. Czekaj – no! Dziś wieczorem zejdzie się parę osób na kolację, proszę należeć do naszego grona.
– Nie mogę, – dziękuję panu – odparł chłodno Cyprjan, muszę załatwić korespondencję przed odejściem poczty. To rzekłszy, opuścił podagrycznego fermera.
– Ci francuzi, to istni warjaci – mruczał p. Watkins, – szukając zapałki, aby zgasłą podczas rozmowy fajkę zapalić.
Pole Djamentowe.
ozważając szczegółowo otrzymaną odmowę, najbardziej gniewała Cyprjana część prawdy niewątpliwie zawartej w szorstkich słowach p. Watkinsa. Dziwiło go teraz, jak mało był przewidującym, jak wogóle mógł się na podobną odprawę narazić. W rzeczy samej nie myślał wcale o przepaści, dzielącej go od młodej dziewczyny, różnica bowiem majątkowa, wychowania, rasy i otoczenia, dotychczas bynajmniej nie psuła mu humoru.
W dodatku rodzina Cyprjana zajmowała we Francji stanowisko o tyle wyższe od nieokrzesanego fermera, iż gdyby Cyprjan kiedykolwiek pomyślał o różnicy, zachodzącej pomiędzy nim a właścicielem Wandergaart-Kopji, sądziłby zapewne, iż robi zaszczyt temu ostatniemu, prosząc go o rękę córki. Ostre kazanie pana Watkinsa rozproszyło te iluzje, a Cyprjan posiadał dość zdrowego rozsądku, aby uznać słuszność uwag fermera, i nie czuć się obrażonym odmową, którą obecnie uważał za uzasadnioną.
Rozmyślania te naturalnie nie zmniejszyły doniosłości ciosu. Teraz, gdy miał postradać Alicję, uczuł z podwójną siłą, jak drogą mu się ona stała przez owe trzy miesiące znajomości.
Jakże ten czas wydawał mu się odległym. Widział siebie, jak po uciążliwej drodze wśród kurzu i upału, przybył do celu długiej podróży z jednej półkuli świata na drugą. Aż do Kapsztadu jechał Cyprjan w towarzystwie przyjaciela i kolegi Pharamonda Barthesa, który obecnie już poraz trzeci udawał się do Afryki na wycieczkę myśliwską.
Z Kapsztadu Barthes wyruszył do kraju Bassutos, gdzie zamierzał zwerbować oddział murzynów, mający mu towarzyszyć w wyprawie myśliwskiej, Cyprjan zaś ulokował się w omnibusie zaprzężonym w siedem par koni, aby odbyć w nim drogę, prowadzącą do właściwej krainy djamentów.
Woził on ze sobą sześć kufrów zawierających kompletne labolatorjum chemiczne.
Z powodu, że do omnibusu nie wolno było zabierać ciężaru przewyższającego 50 kilo, musiał Cyprjan powierzyć swoje cenne pakunki właścicielowi zaprzęgu bawołów, który z przedpotopową powolnością miał je dostawić do miejsca przeznaczenia.
Poczta, albo raczej omnibus, którym jechał, była to na czterech wysokich kołach spoczywająca prosta, drewniana buda, pokryta płótnem. Zaprzężonemi po parze końmi kierowali bardzo zręcznie dwaj stangreci; jeden z nich trzymał lejce, podczas gdy drugi długim bambusowym batem, podobnym do wędki, nie tylko skutecznie poganiał, lecz zarazem pomagał pierwszemu kierować końmi.
Droga prowadzi przez Beaufort, ładne miasto zbudowane u stóp łańcucha gór Nieuweld, przez szczyty tychże do Wiktorji, następnie przez Kapetown, miasto nadziei, położone nad brzegiem rzeki Orange, do Kimberley, a skąd już tylko kilka mil drogi do głównych pól djamentowych.
Podróż przez smutny, pusty Weld (pole) trwa od 8-10 dni. Krajobraz przedstawia prawie wszędzie ponury, jednostajny widok; czerwonawe płaszczyzny, grupy szarych skał, chuda, żółtawa trawa i nawpół uschłe krzewy, oto wszystko. Ani śladu jakiejkolwiek kultury lub naturalnego powabu. Jedyne ludzkie siedziby tu spotykane, są to w znacznej odległości od siebie leżące fermy, których właściciele, otrzymawszy od rządu koncesję, – zobowiązali się dawać przytułek podróżnym.
O wygodach na takiej fermie marzyć naturalnie nie można. Niema tam łóżek dla ludzi, ani stajni dla koni. Do wyboru są tylko kilka puszek konserwów, które prawdopodobnie odbyły już nieraz podróż na około świata, a właściciel każe sobie za nie słono płacić.
Niema tam też zapasu paszy, woźnica więc puszcza konie na płaszczyznę, aby sobie same szukały pożywienia. Rozchodzą się biedne koniska za paszą dość daleko, tak, że dużo czasu tracić później trzeba, ażeby je odszukać i zgromadzić do dalszej drogi.
A jak trzęsie taki pierwotny wehikuł na tej jeszcze pierwotniejszej drodze! Za siedzenia służą po prostu kuferki podróżnych, na których przez długie dni nieszczęśliwy pasażer tłucze się z kąta w kąt, jak tłuczek w moździerzu.
O spaniu, podczas takiej podróży, nawet mowy być nie może.
Towarzyszami Cyprjana, byli różni przedstawiciele owej wędrownej ludności, napływającej ze wszystkich krańców świata do miejsc, które świeżo zasłynęły pokładami złota lub djamentów.
Na pierwszy plan wysuwał się kulawy, neapolitańczyk, o kruczych włosach i chytrem spojrzeniu, nazwiskiem Annibal Pantalacci. W kąciku cicho siedział żyd portugalski, Natan, handlarz djamentów; trzecim był górnik z Lancashiru, Tomasz Steele, duży chłop z rudą brodą, który opuścił kopalnie węgla, aby szukać szczęścia, jako kopacz djamentów. Następnie niemiec Fridel, udający wielkiego znawcę drogich kamieni, choć zdaje się, iż niewidział dotąd ani razu djamentu w stanie naturalnym, piątym podróżnym był amerykanin, który z nikim, prócz ze swą butelką nie rozmawiał i prawdopodobnie dążył w te strony, aby zbudować kantynę, (szynk) gdzie kopacze większą część swej zdobyczy zwykli przepijać. Resztę podróżnych stanowili fermer z nad brzegu rzeki Hard, boer z Wolnego Związku Orange, handlarz kości słoniowej, dwóch pionerów z Transwaalu, na koniec chińczyk, nazwiskiem Lî.
Z początku różnorodna ta hałaśliwa zbieranina bawiła Cyprjana, lecz nie długo.
Sympatycznym był Tomasz Steele ze swą potężną postacią i mały chińczyk. Neapolitańczyk zaś ze swemi akrobatycznemi sztukami i zbójecką fizjonomją budził w nim wstręt.
Najgłupszym konceptem Pantalacciego było przyczepianie przeróżnych przedmiotów, jak wiązek trawy, kości, ogonów krowich, do długiego warkocza, który chińczykowi podług zwyczaju spadał na plecy.
Ten, nie irytując się wcale, odczepiał nie potrzebne dodatki, udając, iż tych żartów nie spostrzega.
Żółta jego twarz i kose oczy pozostawały nadal nieruchome. Zdawało się również, iż słowa nie rozumie z tego, co się w tej arce Noego mówiło.
Annibal Pantalacci nie przestawał jednak wygłaszać swoich konceptów, wyrażając się nie zbyt poprawnie po angielsku.
– Jak się panu zdaje, – pytał głośno swego sąsiada, czy żółta cera tego chińczyka, nie jest przypadkiem zaraźliwą? albo: gdybym tu miał nożyczki, uciąłbym mu warkocz, a wówczas widziałbyś pan jaką śmieszną zrobi minę.
Większa część towarzystwa śmiała się z tych dowcipów do rozpuku, nareszcie Cyprjan, którego to gniewało, że z chińczyka tak drwiono, zwrócił uwagę Pantalacciemu, iż postępowanie jego jest zupełnie niewłaściwem, naco tenże byłby niezawodnie po grubijańsku odpowiedział, gdyby mu Steele ust nie zamknął.
– Tak, to niewłaściwe jest kpić z biedaka, nierozumiejącego naszej mowy, przyświadczył Cyprjanowi poczciwy Steele, którego już sumienie trapiło, że śmiał się z chińczyka razem z innymi. Sprawa się natem zakończyła i chińczykowi dano spokój.
Wkrótce potem zdziwiło Cyprjana ironiczne spojrzenie, rzucone nań przez Lîego. Zastanowiwszy się, wpadł na domysł, że prawdopodobnie chińczyk rozumie po angielsku, tylko się z tem ukrywa.
Daremną jednakże okazała się próba zawiązania z nim rozmowy, Lî pozostał niemy i obojętny.
Tajemniczy ten człowiek interesował Cyprjana coraz bardziej, jak każda zagadka, której rozwiązać nie możemy. Skutkiem też tego często zatrzymywał wzrok swój na tej żółtej płaskiej twarzy, cienkich wargach, z poza których błyszczały dwa rzędy białych zębów, na krótkim nosie i kosych oczach, zawsze spuszczonych na dół, jakby dla ukrycia złośliwego wyrazu.
Ile lat mógł sobie liczyć Lî?
Piętnaście, czy sześćdziesiąt?
Trudno było orzec. Czarne włosy, żywe spojrzenie i lśniące zęby, kazały się domyślać młodzieńca, lecz przeczyły temu zmarszczki, pokrywające jego czoło i policzki. Postać mała, nędzna, pomimo żwawych ruchów, przypominała staruszka.
Czy był biedny, czy bogaty? znowuż zagadka.
Miał na sobie spodnie z szarego płótna, żółty jedwabny kaftan, czapkę splecioną ze sznurów, białe pończochy i pantofle filcowe. Ubranie to mogło służyć zarówno mandarynowi pierwszej klasy, jak człowiekowi z gminu. Pakunki jego składały się z czerwonego drewnianego kuferka, na którym czarnym atramentem wypisane były słowa:
H. Lî.
from Canton to the Cape,
t. j. H. Lî z Kantonu w podróży do Kapsztadu.
W dodatku chińczyk odznaczał się nadzwyczajną czystością, nie palił, pił tylko wodę i golił sobie głowę na każdym postoju.
Więcej nie mógł się Cyprjan o nim dowiedzieć, dał więc pokój tej żyjącej zagadce. W ten sposób upływał naszym podróżnym dzień za dniem i mila za milą ubywała im z drogi. Konie szły raźno, to znów dreptały krokiem, coraz jednak byli bliżej celu i pewnego dnia dosięgli Hope-town. Jeszcze jedna stacja, a dojechali do Kimberley. Niedaleko za miastem ukazały się na skraju horyzontu drewniane chatki, było to New-Rush.
Obozowisko kopaczów nie różniło się wiele od innych miast tego samego pokroju. Domy w niem były z prostych desek, po większej części maleńkie, podobne do chatek flisaków, napotykanych wzdłuż rzek europejskich. Tuzin kawiarni i szynków, sala bilardowa, Alhambra, albo sala do tańca, kilka „Stores” t. j. sklepów; oto wszystko, co zwracało uwagę przybysza. W tych sklepach można wszystkiego dostać: ubrania i statków domowych, trzewików i szyb, książek i siodeł, broni i materji, mioteł i amunicji, kołder i cygar, świeżych jarzyn i lekarstw, znajdziesz tam także pługi i mydła pachnące, pilniki do paznokci i skondensowane mleko, piece i obrazy, – jednem słowem wszystko, brak tylko na razie kupujących.
Mieszkańcy obozowiska znajdowali się chwilowo w kopalniach, oddalonych o 300-400 metrów od New-Rusch.
I Cyprjanowi jak wszystkim nowo-przybylym pilno było tam się znaleść; wybrał się też zaraz w drogę, podczas gdy w szumnie zatytułowanym hotelu „Continental,” a w rzeczywistości prostej chacie, przygotowywano wieczerzą.
Była szósta wieczór, słońce pokrywało się już lekką, złotawą mgłą, a Cyprjan podziwiał duży rozmiar średnicy, jaki posiadają na Południu słońce i księżyc; naukowej przyczyny tego zjawiska dotąd jeszcze nie wytłumaczono. Średnica kręgu słonecznego i księżyca jest tam prawie podwójnej wielkości, jak widziana w Europie.
Ciekawsze jeszcze zjawisko oczekiwało inżyniera w kopji t. j. we właściwem Polu Djamentowem. Przy rozpoczynaniu robót, teren przedstawiał się tutaj jako płaskowzgórze, nie różniące się niczem od innych; obecnie wyglądało jak olbrzymia jama ze stromemi ścianami, rodzaj cyrku, podłużnego kształtu, wielkości 400 metrów kwadratowych. Na płaskowzgórzu mieści się około 400 „Claims”, czyli koncesji. Każdy ma 31 stóp szerokości i może być dowolnie eksploatowany.
Praca jest dość prostą; wybiera się grunt łopatą i szpadlem i przenosi się go na kraniec kopalni. Tam rozsypuje się ziemię na stołach sortowniczych, drobi się ją, płucze i przesiewa starannie, aby sprawdzić, czy zawiera coś cennego.
Ponieważ każdy „Claims” jest od drugiego zupełnie niezależnym, pozostają też jeszcze na różnym stopniu eksploatacji, przytem jamy są różnej głębokości – jedne dosięgają 15, inne 30 metrów.
Rząd, ze względu na komunikację, zobowiązuje każdego właściciela „claimsa” do pozostawienia na skraju swej kopalni 7 metrów gruntu w stanie pierwotnym; przestrzeń ta w połączeniu z takąż, którą musi zostawić sąsiednia kopalnia, stanowi drogę okolicy.
Bezpieczeństwo zmiejsza się jednak skutkiem chciwości kopaczy, którzy w głębi swych jam coraz bardziej zwężają urzędownie oznaczoną przestrzeń, tak, że drogi te podobne są do piramidy, ostrym końcem zwróconej ku dołowi. Następstwem nieporządków jest zawalanie się dróg, zasypywanie kopalń i nieszczęśliwe wypadki z ludźmi, – wszystko to jednak nie powstrzymuje kopaczów od robienia nadużyć.
Przybliżając się do kopalni, nie widział początkowo Cyprjan nic, prócz taczek pełnych lub pustych, posuwanych po niknących drogach, później mógł już zajrzeć do głębi tych osobliwych kamieniołomów, gdzie tłum ludzi różnych ras, kolorów i ubrań, pilnie pracował na dnie claimsów.
Rozróżnić można tam było murzynów i białych, europejczyków i afrykanów, mongołów i celtów; większość prawie naga lub odziana we flanelowe koszule, płócienne sandały i wełniane fartuchy. Na głowach mieli słomkowe kapelusze, ozdobione strusiemi piórami.
Kopacze napełniali ziemią skórzane wiadra, które za pomocą rzemieni i drucianych lin wyciągano na powierzchnię, poczem wysypywano zawartość do taczek i spuszczano wiadra z powrotem na dno kopalni.
Cyprjan czas jakiś przyglądał się z zajęciem temu ludzkiemu mrowisku, a następnie wrócił do New-Rush, gdzie wkrótce rozległ się dzwonek obiadowy. Wieczorem przysłuchiwał się rozmowie kopaczy, opowiadaniom o znalezieniu cennych kamieni, które biedaków w jednej chwili robiły bogaczami; o bezskutecznych poszukiwaniach, o chciwości pośredników i niesumienności kafrów, kradnących znalezione kamienie. Rozmowa toczyła się tylko o djamentach, ilościach karatów i funt. szterl.
W ogóle zbiorowisko to wyglądało marnie, a na jednego szczęśliwca, który głośno wołał o butelkę szampana, aby swoją zdobycz oblać godnie, widziano dwadzieścia smutnych postaci, zmuszonych zadowolnić się cienkiem piwem.
Zajmowano się również oglądaniem świeżo znalezionego kamienia, podawano go sobie z rąk do rąk, ważono i naznaczano możliwą cenę. Szary, bez blasku kamyk, nie różniący się niczem od zwykłego, polowego krzemienia, – oto djament w stanie naturalnym.
Z nadejściem nocy zapełniają się kawiarnie, następują te same rozmowy, które krasiły obiad, z tą tylko różnicą, że tu opowieści zakrapiają się szklankami brandy lub dżynu.
Cyprjan wcześnie udał się na spoczynek do jednego z szałasów, stojących obok hotelu, i niebawem zasnął, pomimo balujących pod otwartem niebem kafrów i hałaśliwej muzyki na trąbce, przygrywającej tańcom białych panów.
Nieco nauki nie zaszkodzi przyjaźni.
łody inżynier nie przybył do Gryqualandu bynajmniej, aby czas tracić na bezsensowne gawędy i zabawy w gronie nieokrzesanych kopaczy. Zadaniem jego było gromadzenie danych topograficznych i geologicznych, próbek kamieniołomów i ziemi z pod pokładów pól djamentowych oraz poddanie ich analizie zaraz na miejscu.
Pierwszem też staraniem Cyprjana było wyszukanie spokojnego mieszkania, gdzieby mógł ustawić przywiezione laboratorjum.
Wzgórek, na którym stał dom pana Watkinsa, zwrócił najpierw jego uwagę. Było to dla niego najdogodniejsze miejsce, dość oddalone od gwaru kopaczy a jednak tylko o godzinę drogi od kopalni, gdzie z konieczności często miał przebywać.
Nie wiele czasu potrzeba było na obejrzenie i wynajęcie lokalu. Fermer dość grzecznie przyjął propozycję inżyniera, bo, nudząc się w swoim samotnym domu, rad był, iż będzie miał towarzysza.
Pan Watkins wkrótce jednak rozczarował się zupełnie względem swego sąsiada, gdyż ten nie lubiał gawędy, ani fajki, ani też butelki z dżynem.
Zaledwie Cyprjan ustawił część swego laboratorjum, retorty i piecyki, puścił się już na naukowe wycieczki, a wracając wieczorem zmęczony i obładowany próbkami ziemi i skał, uczuwał większą ochotę do spoczynku niż do słuchania nieciekawych bajek starego fermera.
Swoją drogą był bardzo uprzejmy i skromny, pomimo głębokiej wiedzy, i niemożna było go nie polubić, obcując z nim przez czas dłuższy.
Pan Watkins też lubił i szanował go, nie zdając sobie z tego sprawy. Żałował tylko często, że inżynier nie pije.
Mój Boże, cóż począć z człowiekiem, który nigdy nie odwilżą gardła kropelką dżynu, – zwykle kończył sąd swój o Cyprjanie.
Z panną Watkins Cyprjan wkrótce się zaprzyjaźnił. Panna Alicja była to panienka, miła i z dość dużym zasobem wiadomości naukowych, która chętnie skorzystała ze sposobności. aby popracować nad chemią doświadczalną. Laboratorjum inżyniera ogromnie zainteresowało Alicję, zwłaszcza dane, dotyczące djamentu, który był sprężyną pracy i celem pożądań ludności Gryqualandu.
Od dawna lekceważyła ona ten kamień, nie ceniąc go więcej nad zwykły kamyk, i w tem zupełnie się zgadzała ze swym nowym przyjacielem.
– Djament, mówił pewnego dnia Cyprjan jest-to właściwie czysty węgiel, t. z. skrystalizowany i pali się jak każdy węgiel.
Ta jego właściwość, iż jest ciałem palnem, nasunęła myśl badaczom na rzeczywisty skład i pochodzenie jego. Newton pierwszy zauważył, iż oszlifowany djament odbija silniej światło niż wszystkie inne przezroczyste ciała, a że tą własnością odznaczają się wszystkie ciała palne, orzekł ze zwykłą mu bystrością, że i djament palić się powinien. Doświadczenia w tym kierunku prowadzone potwierdziły jego domysł.
– Jednakże panie Méré, – pytała Alicja, jeżeli djament nie jest niczem innem, jak zwyczajnym kawałkiem węgla, czemu ma tak wysoką cenę?
– Dla tego, odpowiedział Cyprjan, iż w przyrodzie znajduje się tylko w bardzo małej ilości. Przez czas dłuższy znajdowano go tylko w Indjach, Brazylji i na wyspie Borneo. Zapewne pamięta pani, bo było to zaledwie przed dziesięciu laty, kiedy poraz pierwszy rozeszła się wieść o pokładach djamentowych w południowej Afryce.
– Pamiętam, – żywo potwierdziła Alicja,– tu w Gryqualandzie ludzie po prostu oszaleli. Młodzi i starzy z motyką i łopatą ryli się w ziemi. Odprowadzali oni rzeki w inne łożyska, aby na dnie ich szukać djamentów, o których we dnie mówili, a w nocy śnili. Choć byłam jeszcze dzieckiem, przejęłam się także ogólną gorączką poszukiwań, i o niczem innem nie marzyłam, jak o znalezieniu dużego, olbrzymiego kamienia! A więc, czyż to tylko nadaje wartość djamentom, iż tak rzadko się je znajduje?
– Nie, nie tylko to. Jego przezroczystość, ogień, blask promienisty, który rzuca, gdy jest artystycznie oszlifowany, a szczególniej nieporównana jego twardość, czyni go zajmującym nawet dla świata naukowego.
Jak pani wiadomo polerować go można tylko własnym jego pyłem, dla swej twardości używanym jest przy wierceniu skał. Bez pomocy tego kamienia trudnem byłoby krajać szkło i obrabiać inne twarde ciała, przebijać tunele i wiercić artezyjskie i kopalniane studnie.
– Zaczynam nabierać nieco szacunku dla tego kamyczka, objaśnij mnie pan jeszcze, dobry panie Méré, – prosiła Alicja, czem jest ten węgiel będący w stanie krystalizacji, – czy dobrze się wyrażam? czem że on jest w rzeczywistości?
– Węgiel, albo węglan, jest to ciało nie metaliczne, bardzo rozpowszechnione w przyrodzie, prowadził swój wykład Cyprjan, odnajdujemy je we wszystkich związkach organicznych bez wyjątku, zarówno w drzewie, jak chlebie i mięsie.
– Jakież to dziwne, zawołała Alicja. A więc w tym oto krzewie i w trawce na pastwisku, w drzewie, pod którem siedzimy, w ciele mojej Dady, nareszcie ja i pan także, wszystko i wszyscy, zawdzięczamy istnienie węglanowi, tak samo jak djament. A może świat cały stworzony jest z węglanu?
– Być może. Od dawna stawiano już podobne hipotezy, a nauka odkrywa prawie codziennie nowe szczegóły, potwierdzające to przypuszczenie. Jednem słowem zmniejsza się ciągle ilość pierwiastków prostych, które uważano dotąd za niepodzielne.
Zdobycze zawdzięczane analizie spektralnej rzuciły nowe zupełnie światło na naukę chemji i prawdopodobnie będzie można owe 62 pierwiastki proste, (w których niezłożoność dotychczas tak wierzono), – sprowadzić do jednego np. wodoru, przedstawiającego się nam pod różnemi postaciami wskutek elektrycznych, dynamicznych i cieplikowych czynników.
– Oszałamiasz mnie pan temi szumnemi przepowiedniami, opowiadaj pan, proszę, jeszcze o węglanie. Czy nie mogliby panowie chemicy skrystalizować sztucznie np. węglan, aby wytworzyć djamenty, jak się to dzieje z fosforem; byłoby to daleko wygodniej, niż kopać niezgłębione jamy w ziemi celem znalezienia ich.
– Owszem, robiono już próby w tym kierunku, a mianowicie starano się przez krystalizację czystego węglanu otrzymać djamenty, i do pewnego stopnia usiłowania te uwieńczone zostały pomyślnym skutkiem.
W roku 1858 Despretz, a niedawno pewien uczony angielski, zdołali zrobić rzeczywisty pył djamentowy. Używali oni w tym celu czystego węglanu, pozbawionego wszelkich mineralnych domieszek, (dobywali go z cukru) a później w przestrzeni, pozbawionej powietrza poddawali działaniom silnego prądu elektrycznego.
Zadanie to nie jest jeszcze tak dalece rozwiązane, aby módz prowadzić produkcję djamentów na wielką skalę, w celach przemysłowych, lecz bądź pani pewną, iż jest to już tylko kwestją czasu. Dziś, jutro, a może w tej chwili, gdy o tem mówimy, gdzieś jakiś uczony doszedł do pozytywnych w tym kierunku rezultatów.
Podobne rozmowy często toczyły się pomiędzy Alicją i Cyprjanem, podczas popołudniowej przechadzki po piaszczystym tarasie lub wieczorem, gdy podziwiali razem silny blask gwiazd południowej kuli nieba.
Alicja, rozstawszy się z Cyprjanem, udawała się zwykle do małego ogrodzenia, gdzie hodowała stadko strusi.
Hodowla strusi w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei dosięga znacznych rozmiarów. Olbrzymie ptaki, cenione dla wartości swych piór, całemi gromadami bywają zamykane do obszernych ogrodzeń, aby swą niewolę jak najmniej uczuwały. Zdolność ich do lotu jest bardzo małą, wysokie płoty z mosiężnego drutu zupełnie więc wystarczają do pozbawienia ich możności ucieczki. Żyją one nadal w stanie dzikim, same sobie szukają pożywienia i cienistych miejsc na gniazda, gdzie składają olbrzymie swe jaja. Niszczenie gniazd strusich jest przez władze surowo wzbronione. Hodowca strusi, nie ponosząc prawie żadnych wydatków, ma z każdego ptaka 200 fr. rocznego dochodu.
Panna Alicja hodowała swoje stadko tylko dla własnej przyjemności; bawiło ją wylęganie się młodych strusiątek, przybiegających na jej wołanie, jak małe kurczątka. Szczególną zaś faworytką była Dada, wyjątkowo piękny okaz z czerwonym łebkiem i ze złocistemi ślepkami. Ta właśnie niegodziwa Dada, która połknęła kulę bilardową, używaną przez pannę Alicję do cerowania.
Oprócz tej zabawy panna Watkins była doskonałą gospodynią, która nie wahała się własnoręcznie zagnieść ciasta na pudding, nadzorować obiadu i utrzymywać bieliznę we wzorowym porządku. Nie przeszkadzało jej to wcale z prawdziwym artyzmem i zamiłowaniem grywać sonaty Bethowena, władać poprawnie trzema obcemi językami, zajmować się wyborową lekturą, a podczas wieczorków w domu, z prawdziwym wdziękiem czynić honory gospodyni.
Wszyscy podróżni zazwyczaj zdziwieni są, widząc, iż w Transwaalu, Ameryce i Australji żony i córki nieokrzesanych kopaczy złota posiadają ogładę i wykształcenie wszechstronniejsze niż kobiety europejskie.
W Wolnym Związku Orange, gdzie wychowanie chłopcowi dziewcząt jest zupełnie równouprawnione, różnica pomiędzy stopniem wykształcenia obu płci jest znaczną z powodu, iż chłopcy wcześniej opuszczają ławki szkolne. Mężczyzna skutkiem ciężkiej pracy ma wygląd dziki, wyraża się rubasznie i posiada nawyknienia prostackie, kobiety zaś w zaciszu domowem pielęgnują nauki i talenty, naco mężowie i bracia czasu, ani ochoty niemają. Zdarza się też często że w śród pustyni wyrasta piękny kwiat, w rodzaju córki pana Watkins.
Pożegnawszy Alicję Cyprjan, aby zagłuszyć smutek, zabrał się do pisania listu do byłego swojego profesora przy szkole górniczej w Paryżu.
…”W mojem urzędowem sprawozdaniu niechciałem wspomnieć o hipotezie, która mi się nasunęła przy ostatnich badaniach geologicznych, a mianowicie, o przypuszczeniu co do powstawania djamentów. Hipoteza, przypisująca tworzenie ich siłom wulkanicznym lub prądom wodnym, zarówno mnie jak i panu nie trafia do przekonania. Bo czemuż, jeżeli ogień wulkaniczny utworzył djament, nie zamienił na djamenty wszystkie kamienie wapienne, śród których się maleńka ta cząsteczka zwykle znajduje?
Jednem możliwem objaśnieniem historji powstawania djamentu, wydaje mi się hipoteza nagromadzenia pierwiastków wchodzących w skład djamentu przez wodę i krystalizacji tychże w pokładach, mających prawie zawsze jednostajną formę.
Badając tu niejednokrotnie pola djamentowe, zdziwiony byłem tą jednostajnością zarysów, miejsc, gdzie najwięcej kamieni znajdowano. Zarysy owe przypominały olbrzymią, leżącą na boku, płaską butelkę, jakiej zwykle używają myśliwi. Każdy rezerwoar owej butelkowej formy zawiera 30–40 tysięcy kubicznych metrów mieszaniny piasku, gliny, w ogóle warstwę aluwialną.
Jeżeli wrzucimy do naczynia z wodą ciała różnej ciężkości, co nastąpi?
Ciała te osadzą się na dnie i po bokach naczynia. Otóż w tych rezerwoarach okazuje się ten sam przebieg.
Djamenty znajdują się przeważnie na dnie i na krańcu kopalń, następnie po bokach. Kopacze tak dobrze wiedzą o tem rozmieszczeniu, że kopalnie położone na dnie rezerwoarów dochodzą ceny olbrzymiej, o ile tylko zarys pokładów jest wiadomy.
Przeciw zaś teorji powstawania djamentów przez działanie prądów, przemawia jednostajny gatunek, kolor i ugrupowanie ich w poszczególnych pokładach, coby miejsca mieć nie mogło przy silnem tarciu i wirze wodnym.
Dochodzę do wniosku mej hipotezy. Przypuszczam, że woda naniosła pierwiastki djamentów do onych łożysk, a tam, sprzyjające warunki cieplikowe, dopomogły tymże do skrystalizowania się. Nawet widzimy, że większe djamenty leżą zwykle odosobnione, tak, jak gdyby wszystkie pierwiastki danego pokładu skupiły się razem, krystalizując się w jednym okazie.
W jaki zaś sposób prądy wodne wniknęły w te pokłady, wyjawić nie mogę i na tem prawdopodobnie misję moją zakończę.
Z większem powodzeniem dokonałem badania skał”…
O północy Cyprjan zakończył swój długi list i, zgasiwszy lampę, zasnął snem sprawiedliwego człowieka.
Praca łagodzi wszelkie smutki; a do snów Cyprjana zakradły się urocze wróżki, które kazały mu nierozpaczać nad dzisiejszym zawodem i nie tracić nadziei w pomyślną przyszłość…
Wandergaart-Kopja.
uszę stanowczo wyjechać stąd, – mówił do siebie następnego ranka Cyprjan. Misja moja skończona i po odprawie danej mi przez tego gburowatego fermera, straciłem nadzieję pozyskania ręki Alicji. Odwagi zatem, trzeba być mężczyzną i niedać się poniżać.
Bez wahania zabrał się Cyprjan do zapakowania swoich aparatów w kufry i skrzynie, które mu służyły za stoły i szafki.
Pracował pilnie dwie godziny, gdy w tem przez otwarte okno doleciał go dźwięczny głos Alicji, śpiewającej jedną z najpiękniejszych piosenek Moora p. t. „Ostatnia Róża”
Cyprjan pospieszył do okna i zobaczył Alicję, która śpiewała, idąc do swoich ulubionych strusi.
Zabawnie było patrzeć jak strusie, nie czekając aż wejdzie do nich, już po przez ogrodzenie wyciągały długie szyje, dziobiąc ją po twarzy i rękach. Niedługo zabawiwszy, Alicja wraca, śpiewając znów swą piosenkę z tak przejmującem uczuciem, że Cyprjan, który do tej pory z okna jej się przyglądał, pobiegł za nią wzruszony, wołając: panno Alicjo!
– Ach, to pan, panie Méré? Masz mi pan coś do powiedzenia? przemówiło dziewczę, widząc, że Cyprjan milczy.
– Chciałem się z panią pożegnać, panno Alicjo, mówił drżącym głosem Cyprjan.
Alicja zbladła.
– Pan wyjeżdżasz, tak nagle, i dokąd to? – pytała zmieszana.
– Do ojczyzny, do Francyi, odpowiedział Cyprjan. Zadanie moje już skończone, niemam więcej co robić w Gryqualandzie, obowiązkiem moim przeto jest wrócić do kraju.
– Ach – tak, w samej rzeczy, inaczej być nie może, urywanym głosem – odpowiadała. Alicja, nie wiedząc dobrze, co mówi.
Młode dziewczę było tą wieścią, jakby rażone gromem; duże łzy zawisły w jego oczach, zapanowało jednak wkrótce nad sobą i uśmiechając się, przemówiło:
– A więc pan wyjeżdżasz i porzucasz swoją grzeczną uczennicę, zanim ta zdołała ukończyć kurs chemji? Chcesz pan, abym poznawszy własności tlenu, nigdy nie dowiedziała się czem jest azot? to nieładnie, panie Méré.
Pod temi, żartobliwym tonem wypowiedzianemi słowami, ukrywał się żal tak widoczny z powodu jego wyjazdu, że Cyprjan o mało nie zawołał: Prosiłem ojca o rękę twoją i właśnie odmowa jego wypędza mnie stąd. W porę przypomniał sobie przyrzeczenie, dane Watkinsowi i powstrzymał się od wyznania. W każdym razie uważał, iż powzięty zrana projekt natychmiastowego wyjazdu jest obecnie niemożliwym do wykonania. Postanowił zostać.
– Jeżeli mówiłem o wyjeździe, nie nastąpi on jeszcze tak prędko. Mam niektóre notatki do uzupełnienia i będę miał jeszcze zaszczyt widzenia pani; pomówimy wówczas o lekcjach chemji, które ją tak zajęły.
Wypowiedziawszy te słowa, odszedł nagle i jak szalony pomknął do swego mieszkania. Rzuciwszy się na krzesło, pogrążył się w rozmyślaniach.
Wyrzec się tej miłej, pięknej istoty, dla braku marnego kruszcu, mówił sam do siebie i porzucić walkę przy pierwszej przeszkodzie, nie dowodzi wcale wielkiej odwagi. Czyż nie lepiej pokusić się o przełamanie przeszkód? Iluż to ludzi, jako kopacze zdobywa od razu majątek. Czyż nie mogę znaleść djamentu wagi stu karatów lub odkryć zupełnie nowe pokłady? Bezwątpienia posiadam więcej wiedzy teoretycznej od większości kopaczy, czemu więc wiedza niema pomódz do osiągnięcia tego, co inni zdobywają za pomocą ciężkiej pracy i ślepego trafu?
A zresztą cóż ryzykuję?
Nawet dla misji mojej, sądzę, nie będzie bez pożytku, gdy sam chwycę za motykę i spróbuję rzemiosła kopacza. A jeżeli mi się uda zdobyć majątek, zobaczymy, czy Watkins nie zmieni wówczas zdania i nie cofnie swej odmowy. W każdym razie zdobycz warta trudu.
Powziąwszy to postanowienie, Cyprjan chwycił za kapelusz i udał się do Wandergaart-Kopji. W godzinę był już na miejscu. W tej chwili właśnie kopacze zbierali się gromadnie na drugie śniadanie. Cyprjan przyglądał się uważnie postaciom o cerze spalonej od słońca i zapytywał się w duchu, która z nich mogłaby mu udzielić pożądanej wiadomości. W tem spostrzegł Tomasza Steele, poczciwego górnika z Lancashiru, z którym już parę razy spotkał się od czasu wspólnej podróży. Dzielnemu chłopcu powodziło się widocznie dobrze, poznać to można było po nowym zupełnie ubiorze i dużym skórzanym pasie.
Cyprjan postanowił z nim pomówić o swych zamiarach i objaśnił go w kilku słowach, o co mu chodziło.
– Wziąć w dzierżawę claim bardzo łatwo, o ile posiadasz pan odpowiedni fundusz, odpowiedział poczciwy górnik. Właśnie obok mojego jest jeden wolny. Wart około 400 funt. szter. (4000 rs.) a ręczę, że przy pomocy sześciu murzynów możesz pan w ciągu tygodnia zarobić 700 – 800 franków.
– Kiedy nie posiadam 400 funtów ani murzynów.
– W takim razie kup pan ósmą albo dziesiątą część claimu i pracuj w nim sam, na to wystarczy 1000 franków.
– Projekt ten jest możliwy do wykonania, ale pozwól się zapytać jakieś pan sobie poczynał, bo o ile wiem, nie posiadałeś gotówki, gdyś tu przyjechał.
– Tak, przybyłem tu tylko z dziesięcioma palcami i trzema miedziakami w kieszeni. Ale poszczęściło mi się!
Z początku pracowałem jako wspólnik na ósemce, której właściciel wolał siedzieć w szynku niż pracować. Umówiliśmy się dzielić zdobyczą i znalazłem kilka większych kamieni, zwłaszcza jeden, wagi 5 karatów, za który nam zapłacono 200 funt. szter. Później znudziło mi się pracować za tego próżniaka i kupiłem szesnastkę na własny rachunek. Ponieważ w niej znajdowałem tylko kamienie drobne, niewielkiej wartości, porzuciłem ją po 10 dniach i obecnie pracuję znowuż do współki z pewnym australczykiem w jego udziale. W pierwszych tygodniach nie zarobiliśmy dużo, ledwie 5 f. szt.
– Gdyby mi się udało kupić niedrogo część dobrej kopalni, czy chciałbyś pan pracować wspólnie zemną?
– Chętnie, ale z zastrzeżeniem, że każdy z nas zatrzyma dla siebie, co znajdzie. Stawiam ten warunek bynajmniej nie zbraku zaufania do pana, panie Méré, lecz zauważyłem, że zawsze tracę przy podziale. Jako były górnik znam się na robocie i dwa razy więcej kamieni odbije aniżeli inni.
– Słusznie, zgadzam się na to.
– Ach, zawołał nagle Tomasz, a możebyśmy wydzierżawili jeden z claimów p. Watkinsa, bo on skutkiem podagry nie może wszystkich sam nadzorować i sądzę, że panu wydzierżawiłby na dogodnych warunkach.
– Nie mam ochoty z nim o tem mówić, wolę, abyś pan spisał umowę odparł Cyprjan.
– I owszem, jeżeli pan sobie tego życzysz.
Po upływie trzech godzin umowa była zawartą, mocą której za cenę 90 funtów szter. pół claimu N° 942 przechodził w dzierżawę p.p. Méré i Steele.
Oprócz opłaty, nowonabywcy zobowiązali się jeszcze dzielić swą zdobycz z p. Watkinsem, i oddawać mu podług zwyczajowego prawa, zwanego „Royalty”, pierwsze trzy kamienie, wagi przewyższającej 10 karatów. Nie liczono wcale na znalezienie takich kamieni, ale czy wiadomo, co ślepy traf zdziałać może. W każdym razie był to dobry interes i p. Watkins, popijając dżyn, mówił do Cyprjana ze zwykłą swą szczerością:
– Miałeś pan szczęśliwą myśl, biorąc się do tej pracy.
Rozdział V
Pierwsza próba.
rana następnego dnia udali się obaj wspólnicy do pracy. Udział ich znajdował się na samym brzegu kopji i z tej przyczyny, podług teorji Cyprjana, powinien mieć bogatą zawartość. Szkoda tylko, że był już wyeksploatowany prawie do 50 metrów głębokości.
Zatrudnienie kopacza jest bardzo proste. Odbija on okutym drągiem i motyką nie wielką przestrzeń kamienistego gruntu i następnie przy pomocy drucianej liny wyciąga na górę skórzane wiadra, napełnione ziemią.
Wykopany piasek, wspólnicy ładowali na taczki i zwozili do chatki Tomasza, gdzie oczyściwszy z większych kamieni, sypano go na sita o drobnych otworach.
Gdy kurz i piasek zostały odłączone, drobne kamyczki wysypywano na stół, przy którym zasiedli obaj wspólnicy i przeglądali je starannie. Przysuwali do siebie kamyki blaszaną grabką, po zbadaniu rzucali je pod stół, skąd po nagromadzeniu większej ilości, wynosili gdziekolwiek.
Staranny ten przegląd miał na celu niepominięcie djamentu, chociażby najmniejszych rozmiarów.
Jakże czuli się szczęśliwi, gdy całodzienna ich praca uwieńczoną została choć małym rezultatem, bo ileż razy spotkał ich zawód!
Cyprjana zwłaszcza prześladowała fatalność.
Jeżeli pomiędzy przebieranymi kamykami trafił się djament, to zawsze prawie Tomasz wpierw go spostrzegł i na własność zabierał. Pierwszą zdobyczą Cyprjana był mały kamień wagi 1/2 karata (karat = 4 granom i odpowiada wadze 1/5 gramma).
Djament czysty bez koloru, wagi 1 karata ceni się po oszlifowaniu 200 franków, a im większy jest kamień, tem wartość jego wzmaga się w stosunku dziesięciokrotnego powiększenia ceny. Jeżeli zatem kamień jednokaratowy wart jest 200 fr., to 10 karatowy 20,000 fr. czyli sto razy więcej.
Kryształki 10 karatowe, a nawet jedno karatowe, trafiają się bardzo rzadko, dlatego też są tak cenione. Dodać jeszcze należy, że djamenty znalezione w Gryqualandzie mają odcień żółtawy, co zmniejsza znacznie ich wartość.
Znalezienie kamyka, wagi 1/6 karata, jest zaprawdę zbyt małem wynagrodzeniem za całotygodniową pracę, oburzał się w duchu Cyprjan; tyleż bym zarobił, uprawiając rolę lub pasąc trzodę. Jednakże nie tracił jeszcze nadziei, tej nieodłącznej towarzyszki każdego kopacza, że dziś, jutro, wreszcie w ciągu miesiąca, znajdzie cenny, duży kamień. Tomasz na nic uwagi nie zwracał i pracował wytrwale jak maszyna raz w ruch puszczona.
Wspólnicy śniadali razem pod gołem niebem, racząc się chlebem i piwem; do obiadu zasiadali ze wszystkimi kopaczami, a wieczorem, gdy Tomasz udawał się do sali bilardowej, Cyprjan odwiedzał p. Watkinsa.
Na fermie Cyprjan często zastawał Jamesa Hilton, dużego chłopca z rudą czupryną i bardzo białą cerą, usianą piegami. Młodzieniec ten cieszył się widocznie względami pana Watkinsa, bo dzielnie mu dotrzymywał placu, pijąc z nim dżyn i paląc ordynaryjny knaster.
Pannie Alicji musiał się Hilton mniej podobać, bo z widoczną niechęcią słuchała płaskich komplimentów, jakie jej prawił i płytką gawędę, którą prowadził z jej ojcem.
Cyprjan zaś wprost znosić nie mógł jego obecności w tem miejscu i, często powstrzymując się od wybuchu, uciekał, żegnając się spiesznie.
Francuz jakoś dziś nie w humorze, mawiał wówczas p. Watkins, mrugając na Hiltona, widocznie mu djamenty same do kieszeni wejść nie chcą.
Hilton na ten dowcip wybuchał hałaśliwym, ordynaryjnym śmiechem. Cyprjan uciekał wówczas zwykłe do starego poczciwego boera. imieniem Jacobus Wandergaart, mieszkającego w pobliżu kopalni.
Starzec ten, którego nazwiskiem ochrzczoną była kopalnia, posiadał niegdyś koncesję na grunta zajmowane teraz przez kopalnie Watkinsa, który mu je wydarł przemocą.
Wandergaart zrujnowany obecnie, zamieszkał w glinianej lepiance i zarabiał na życie szlifowaniem kamieni, którego to rzemiosła nauczył się w swojem rodzinnem mieście, Amsterdamie.
Kopacze często przynosili doń djamenty do oszlifowania, a staremu, który poprzednio był bardzo wprawny w swem rzemiośle, obecnie coraz trudniej przychodziło wywiązywać się godnie ze swego zadania.
Cyprjan poznał go wtedy, gdy mu szlifował pierwszy znaleziony djament dla osadzenia w pierścionek i od razu bardzo go polubił. Chętnie zachodził do staruszka, aby z nim godzinę pogawędzić albo przyglądać się pracy szlifierza.
W swej skromnej pracowni z siwą brodą i łysą czaszką, przykrytą aksamitną czapeczką, wielkiemi okularami na długim nosie, pośród dziwacznych narzędzi i flaszeczek o tajemniczych płynach, wyglądał jak alchemik z XV wieku. W przytwierdzonej do okna kopance leżały powierzone mu djamenty, często znacznej wartości.
Djamenty podług kształtu, jakiego nabierają po obrobieniu noszą nazwy: djamentu, rozety, brylantu pojedynczego, podwójnego, brioletty i pendeloque.
Podczas roboty Wandergaart był bardzo rozmowny i opowiadał zajmujące historje o południowej Afryce, w której już od lat 40 przemieszkiwał. Najczęstszym tematem opowiadań starego były patriotyczne i osobiste krzywdy przez niego doznane. Anglicy byli w jego oczach największymi złodziejami. Nie można się temu dziwić, powtarzał chętnie, iż amerykanie oderwali się od nich, tak też wkrótce uczynią Indje i Australja.
Bo też który naród chciałby się poddać podobnej tyranji?
– O panie Méré, gdyby świat znał wszystkie bezprawia, które, dumni ze swej morskiej potęgi i bogactw, anglicy popełnili i popełniają, nie miałaby ludzka mowa dość obelżywych wyrazów, aby nimi cisnąć im w oczy!
Czy chcesz pan dowiedzieć się, co oni mnie zrobili?
Posłuchaj i wówczas osądzisz, jaką jest ich sprawiedliwość!
Po zapewnieniu Cyprjana, że chętnie słuchać będzie, stary rozpoczął następującą opowieść:
Urodziłem się w Amsterdamie w roku 1806; tam też uczyłem się mego rzemiosła. Dziecinne lata przepędziłem na Przylądku Dobrej Nadziei, dokąd rodzice moi wyemigrowali już od dłuższego czasu. Byliśmy holendrami, dumnymi ze swego pochodzenia, gdy w tem Anglja prowizorycznie, jak to się zdawało, nas zaanektowała!
John Bull jednakże nie puszcza, co raz chwycił w paszczę i kongres, obradujący w 1815 r. w Europie, uznał nas urzędownie jako poddanych Wielkiej Brytanji.
Pytam się pana, jakiem prawem Europa miesza się do naszych siedzib w Afryce?
Niech się kłopocze o swych poddanych angielskich, ale my anglikami być nie chcemy!
W przekonaniu, iż Afryka jest dość dużą, aby nam niepodległą zapewnić ojczyznę, opuściliśmy Przylądek i powędrowaliśmy na północ, w głąb dzikiego kraju. Nazwano nas boerami, czyli chłopami, Voortrekkerami t. j. pionerami.
Zaledwieśmy, ciężko pracując, zapewnili sobie niezależne istnienie, już rząd angielski rości pretensje do nas, jakbyśmy byli angielskimi poddanymi.
To było przyczyną wielkiej naszej emigracji w 1833 r. Na nowo opuściliśmy wszyscy kraj przez nas uprawiany i, zabrawszy na wozy naczynia domowe i narzędzia, puściliśmy się w głąb pustyni.
W owym czasie przestrzeń kraju Natal była prawie bezludną, bo krwiożerczy król tamtejszy Tchaka, prawdziwy Attyla zuluski, wymordował około miljona ludzi. Działo się to pomiędzy rokiem 1812 a 1828. Dziki następca jego Dingaan pozwolił nam jednakże założyć w swym kraju siedziby, w miejscowości, gdzie obecnie wznoszą się miasto Durban i port Natal.
Wiadomo jednak było, że podły Dingaan zamyślał nas złupić, gdy praca nasza przyniesie owoce. Każdy też uzbrajał się jak mógł i tylko dzięki nadludzkiej odwadze, odpierając setki napaści, przy których żony i dzieci biły się przy naszym boku, zostaliśmy w posiadaniu ziemi, zroszonej krwawym potem.
Zaledwie jednak czarny despota został przez nas obezwładniony, a już gubernator Kapsztadu przysyła wojsko, aby w imieniu królowej angielskiej objąć w posiadanie kraj Natal!
Nie chciano nas wypuścić z angielskiej opieki! działo się to w roku 1842.
Inni nasi rodacy w tym czasie zdobyli Transwaal, nad rzeką Orange, gdzie po zaciętej walce pokonali despotę, imieniem Moselekatze. I im też anglicy bez ceremonji, na mocy zwykłego rozkazu dziennego, zabrali nową ojczyznę, kosztem tylu ofiar zdobytą.
Opuszczę wszelkie szczegóły. Walka trwała lat 20. Cofaliśmy się wciąż na północ, a Anglja systematycznie wyciągała za nami swą chciwą łapę, jakby za niewolnikami, którzy zostają własnością swego pana, chociaż zmienią miejsce pobytu.
Nareszcie, po krwawych utarczkach i niewypowiedzianych trudach, udało nam się pozyskać uznanie niepodległości dla Wolnego Związku Orange. Przez królową Wiktorję dnia 8 Kwietnia roku 1854 podpisana proklamacja zapewniła nam niepodległość naszego kraju i prawo samorządu. Ustanowiliśmy formę rządu republikańską.
Doskonała nauka szkolna, dostępna dla wszystkich warstw ludności, ściśle przestrzegana sprawiedliwość, mogły służyć za wzór dla krajów, które się pod względem cywilizacji miały za daleko wyższe od naszego małego państewka, w południowej Afryce.
Gryqualand był częścią naszego kraju.
Tutaj osiedliłem się z żoną i dwojgiem dzieci. Mój kraal, albo obejście, zajmował przestrzeń kopalni, w której pan obecnie pracujesz. W dziesięć lat później osiedlił się tu John Watkins. Wówczas nikt nie podejrzywał jeszcze istnienia djamentów pod naszemi stopami, dopiero w 1867 r. rozeszła się wieść o tem.
Pewien boer z nad brzegów rzeki Hart znalazł djamenty w glinianej ścianie swej chaty, a nawet w nawozie strusi2.
Wówczas wierny swemu zwyczajowi, nie szanując umów, ani praw, rząd angielski oświadczył, że Gryqualand jest jego własnością.
Daremnie republika protestowała, chcieliśmy spór nasz oddać pod sąd mocarstw europejskich, – Anglja odrzuciła wszelkie pośrednictwo i po prosta obsadziła kraj nasz wojskiem.
Można było przypuścić, że szlachetni lordowie nie naruszą przynajmniej mienia osób prywatnych, ale i to zawiodło.
W tym czasie zostałem osierocony; straszna epidemja pozbawiła mnie żony i dzieci. Byłem tak złamany tym ciosem, iż, brakło mi sił do szukania nowej ojczyzny, siódmej już z rzędu, zostałem tedy w Gryqualandzie. Prawie jedyny byłem, który się nie poddał gorączce poszukiwania djamentów. Uprawiałem nadal ogród warzywny, jakby nie wiedząc o istnieniu kopalni, Du Toits Pan, oddalonej o parę set kroków od mojej posiadłości.
Wyobraź pan sobie zdziwienie moje, gdy pewnego ranka ujrzałem mur z kamieni, otaczający obejście, rozwalony podczas nocy i odsunięty na 300 metrów dalej na wschód. Na tem zaś miejscu stał płot świeżo postawiony przez Watkinsa, obejmujący moje grunty i łącząc je w ten sposób z gruntami jego.
Na moją skargę, rabuś ten odpowiedział śmiechem, a gdy mu zagroziłem sądem, radził, abym się do niego jak najprędzej udał.
W tydzień potem zagadka stała się dla mnie zrozumiałą. Grunt wydarty mi przez Watkinsa zawierał pokłady djamentowe, gdy anglik to zmiarkował, udał się do Kimberley, aby kopalnię zapisać urzędownie na swoje imię.
Zaskarżyłem go więc. Obyś się panie Méré nigdy nie dowiedział, co to kosztuje skarżyć kogo w Anglji. Powoli traciłem konie, woły, owce, narzędzia i statki; nareszcie ubranie, aby tuczyć te pijawki, które pełnią obowiązki solicytorów, attornejów, szeryfów i t. d. Nakoniec, po roku wszelakich matactw, próżnych oczekiwań, sprawa została uregulowaną. Proces przegrałem i zrujnowany byłem doszczętnie!
Wyrok opiewał, że pretensje moje są nieuzasadnione, szczegółowego zaś rozgraniczenia naszych posiadłości sąd na razie nie jest w stanie dokonać; ustanawia zaś na przyszłość linję graniczną pod 25° na zachód od Greenwich.
Przestrzeń położona na zachód tej linji ma należeć do Johna Watkins, a wschodnia do Jakobusa Wandergaart. Kopalnia tem samem przyznaną została Watkinsowi! Jednakże, jakby przez sprawiedliwość Boską, na przekór wyrokom sądów, kopalnię do dnia dzisiejszego zwą Wandergaart-Kopją!
No, przyznaj pan teraz, czyż nie mam słuszności, utrzymując, iż wszyscy anglicy są złodziejami? – kończył swoje niestety, aż nazbyt prawdziwe opowiadanie stary boer.
1 Znaczna liczba boerów, albo t. z. chłopów afrykańsko-holenderskich jest pochodzenia francuskiego; po zniesieniu edyktu Nantejskiego wyemigrowała ona do Holandji, a następnie do Przylądka Dobrej Nadziei.
2 Boer ten nazywał się Jakobs. Niejaki Niekirk, kupiec z towarzyszem swym O. Reilly, odpoczywając podczas wędrówki w chacie Jakobsa, zauważył szczególnego rodzaju kamień, którym dzieci się bawiły. Kupił go za kilka sousów, a następnie sprzedał za 12,500 fr. sir Philipowi Wodehouse, gubernatorowi Kapsztadu. Kamień ten po obrobieniu posłany został przez właściciela na wystawę paryzką, w r. 1867, gdzie znalazł poczesne miejsce wśród innych drogich kamieni, od tej pory wydobywa się z pól Gryqualandu djamentów rocznie za 82000,000 fr.