Jules Verne
Gwiazda południa
Powieść z ilustracjami
(Rozdział XXI-XXIV)
60 ilustracji L. Benetta
Nakład księgarni Juljana Guranowskiego
Warszawa 1895
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXI
Sprawiedliwość Wenecka.
odczas następnych dni Cyprjan całą swą uwagę poświęcił śledzeniu postępów przedsięwziętej próby. Spodziewał się, że tym razem powinna się krystalizacja prędzej dokonać, gdyż piec był lepiej zrobiony.
Rozumie się, że zarówno Alicja, jak i p. Watkins z ciekawością, choć z różnych pobudek, oczekiwali rezultatu próby. Jeżeli jednak p. Watkins i jego córka pobudzali Cyprjana do próby tworzenia djamentów, ludność Gryqualandu nie była z tego zadowoloną.
Brakło wprawdzie dawnych przywódców w osobach Pantalacciego i Hiltona, lecz zostali towarzysze ich z równą siłą nienawidzący Cyprjana za jego próby. Widywano często gromady kopaczy, żywo rozprawiających i grożących podniesionemi pięściami przechodzącemu Cyprjanowi.
– Nie damy się tobie zrujnować, odstąp od swych bezsensownych doświadczeń, wołano za nim.
Gdy jednakże Cyprjan nie uląkł się tych pogróżek, postanowiono użyć silniejszych środków. Pewnego dnia, podczas chwilowej nieobecności Bardika, gromada ludzi w przeciągu chwil kilku zagasiła ognisko, zburzyła piec, rozniosła mur i połamała narzędzia.
Całe urządzenie z takim trudem ustawione zburzonem zostało.
Choćbym miał zginąć, zacznę wszystko jeszcze raz na nowo, a nie ustąpię! – wołał z uporem Cyprjan, a łotrów tych zaskarżę o zniszczenie mojej własności.
Zobaczę, czy niema sprawiedliwości w Gryqualandzie!
Była sprawiedliwość, ale nie taka, jakiej się spodziewał inżynier.
Nie opowiadając nikomu, nawet p. Alicji, przestraszonej już poprzedniemi pogróżkami, o zaszłym wypadku, usiadł Cyprjan przy biurku i jednym tchem napisał skargę, którą nazajutrz miał wręczyć gubernatorowi Kapsztadu, poczem położył się uspokojony już zupełnie i zasnął niebawem. Spał już z jakie trzy godziny, gdy nagle przebudziło go otwarcie drzwi w pokoju.
Pięciu ludzi zamaskowanych i uzbrojonych w rewolwery, trzymając w rękach latarki, stanęło rzędem przy jego łóżku.
Jeden z nich położył rękę na ramieniu Cyprjana i ochrypłym głosem zaczął czytać papier zapisany, który trzymał w ręku:
Cyprjan Méré
„Zawiadamiamy cię niniejszem, iż rada tajna złożona z 22 właścicieli Wandergaart-kopji skazuje cię jednogłośnie w imię dobra ogólnego na śmierć, mającą nastąpić dziś, o 25 minut po północy.
Jesteś oskarżony, jako bezprawnie usiłujesz zrobić wynalazek, mający zniszczyć pracującą ludność w całym Gryqualandzie.
Sędziowie w swej nieomylnej mądrości uradzili, że wynalazek ten powinien być zniszczony, a jedyny człowiek o nim wiedzący, zabity; lepiej zgubić jednostkę, niż zniszczyć tysiące rodzin.
Dalej postanowiono udzielić ci dziesięciu minut czasu na przygotowanie się na śmierć; zostawić ci wybór rodzaju jej, a papiery twoje mają być spalone, wyjąwszy listów otwartych do rodziny; domostwo zaś zrównane z ziemią.
Tak niech się dzieje wszystkim zdrajcom”
Cyprjan początkowo uważał całe to zajście za niemądry żart, słysząc jednak groźne słowa wyroku, zadał sobie pytanie, czy ta ponura komedja, tak licująca z dzikiemi tutejszemi obyczajami, nie jest czasem prawdziwą?
Człowiek trzymający go za ramię usunął wszelkie powątpiewania.
– Wstań pan natychmiast, mówił ostro, nie masz czasu do stracenia!
– To jest mord bezprawny, – odrzekł Cyprjan, ubierając się.
Był więcej oburzony niż wzruszony i z całym spokojem wytężał swoją uwagę, chcąc po głosie poznać ludzi mu grożących.
– Czy zrobiłeś już wybór rodzaju śmierci? nalegał znowuż zamaskowany.
– Niemam potrzeby robić takiego wyboru, tylko protestuję przeciw podłej zdradzie, jakiej się chcecie dopuścić, odrzekł pewnym głosem Cyprjan.
– Możesz protestować, niemniej powieszonym będziesz.
– Czy masz jeszcze jakie rozporządzenie?
– Żadnego, któregobym moim zabójcom chciał powierzyć.
– A więc dalej, naprzód! zakomenderował przywódca.
Dwóch ludzi stanęło po bokach Cyprjana i mały orszak skierował się ku drzwiom, gdy zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Pomiędzy zbójów z Wandergaart-kopji rzucił się jakiś człowiek.
Był to Matakit. Młody kafr krążył czasami po nocy około obozowiska i dziś instynktownie poszedł za zamaskowanymi. Stojąc pod drzwiami wysłuchał rozmowy i zrozumiał co grozi Cyprjanowi. Nie pomyślawszy o następstwach swego czynu, rzucił się do nóg Cyprjanowi i, obejmując go, zawołał:
– Ojczulku, czemu ci ludzie chcą cię zabić?
– Dlatego, że zrobiłem sztuczny djament, odrzekł Cyprjan.
– Ach ojczulku, jakże się teraz wstydzę i żałuję mego postępowania, płacząc rzewnie, rzekł Matakit.
– Co to znaczy? pytał Cyprjan.
Powiem wszystko, mówił urywanym głosem Matakit, niech cię na śmierć nie prowadzą, to ja jestem winowajcą, to ja włożyłem w piec ten duży djament.
– Wyrzućcie tego gadułę, rozkazał przywódca bandy.
– Ależ powtarzam, że to ja włożyłem djament w aparat, objaśniał dalej Matakit. Tak, tak, chciałem ojczulka oszukać, że mu się doświadczenie udało.
– Czy prawdę mówisz? pytał Cyprjan rozczarowany i zdziwiony.
– Ależ tak, sto razy tak, mówię szczerą prawdę.
Wyprostował się i, widząc skierowaną na siebie uwagę wszystkich, mówił prędko:
Podczas wielkiego obrywu ziemi, gdy leżałem zagrzebany w głębi, znalazłem olbrzymi djament. Myślałem właśnie, jak go najlepiej ukryć, gdy ściana mnie przywaliła, zapewne za karę. Gdy odzyskałem przytomność, leżąc w łóżku ojczulka, trzymałem jeszcze kamień w zaciśniętej dłoni. W pierwszej chwili chciałem go oddać, wstydziłem się jednak przyznać, że jestem złodziejem i postanowiłem czekać sposobności.
Niedługo później posadził mnie ojczulek do pilnowania pieca, w którym miał się djament zrobić. Drugiego dnia pozostałem sam przy nim, gdy pękła rura.
Wiedziałem, że ojczulek zmartwi się tem nieudanem doświadczeniem, owinąłem więc czemprędzej djament garścią gliny, wsunąłem w rurę i przyprowadziłem piec do porządku.
Ach, jaka była radość, gdy ojczulek znalazł djament!
Szalony śmiech pięciu zamaskowanych towarzyszył ostatnim słowom Matakita.
Cyprjan naturalnie nie podzielał tej wesołości i ze zmartwienia przygryzł wargi. Nuta prawdy, brzmiąca w opowiadaniu młodego kafra, nie ulegała zaprzeczeniu. Daremnie wysilał się inżynier na wyszukiwanie faktów, mogących zbić to twierdzenie, daremnie mówił do siebie:
Naturalny djament roztopiłby się od gorąca panującego w piecu. Zdrowy rozsądek kazał przyznać, że osłona z gliny, która go otaczała, ochroniła go od żaru. A może też przebywaniu przez czas dłuższy w tem gorącu zawdzięcza on swój czarny kolor. Może rozpłynął się od żaru i później na nowo skrystalizował.
Przypuszczenia te, jak błyskawica przemknęły przez umysł inżyniera, nie mógł jednak znaleść ostatniego słowa zagadki.
– Przypominam sobie dokładnie, rzekł jeden z mężczyzn, że widziałem istotnie w tym pamiętnym dniu grudkę ziemi w ręku kafra, trzymał ją tak mocno, iż nie można było mu jej wyjąć.
– Tak, nie można dłużej wątpić, rzekł drugi, bo czyż to możliwe robić djamenty, doprawdy byliśmy głupcami, wierząc w to! zupełnie byłoby to tak, jakby kto chciał robić gwiazdy!
Znowuż zaczęli się śmiać.
Cyprjan widocznie więcej cierpiał z ich obecnej wesołości, niż z poprzedniej surowości.
Po krótkim namyśle przywódca podjął na nowo:
– Jesteśmy zdania, panie Méré, że co do wyroku śmierci na ciebie wydanego, musimy się jeszcze zastanowić. Nie zapominaj jednakże, że wyrok ten wisi nad tobą! słowo lub znak, którym uwiadomisz policję, a będziesz zgubionym bez ratunku!
Rozumnym cześć i chwała!
Wyrzekłszy te słowa wyszedł, a zanim jego towarzysze.
Ciemność zaległa na nowo pokój. Cyprjan miał ochotę zadać sobie pytanie, czy to co przeżył, nie było przypadkiem igraszką fantazji? łkanie Matakita, który przykucnął na podłodze, nie pozwalały wątpić o prawdziwości faktów.
A więc, było to prawdą! uniknął śmierci, lecz za cenę jakiego upokorzenia! On, inżynier, wychowaniec politechniki,, wybitny chemik i znany już geolog, dał się oszukać przez figiel ograniczonego kafra!
Lecz nie, to jego próżność, zarozumiałość bez granic, spłatały mu tego figla! Był pewny, że odkrył teorję krystalizacji? Czy może być coś bardziej śmiesznego! Czyż to nie rzecz natury wyłącznie, aby przy pomocy całych stuleci uskunieczniała podobne przetwory?
A jednak, trudno było nie dać się złudzić taką oczywistością! przygotował doświadczenie tak logicznie, spodziewał się udania tegoż. Wyjątkowe rozmiary kamienia przyczyniły się do utwierdzenia w ułudzie.
Nawet taki Deprez podzielałby niechybnie to złudzenie. Czyż takie omyłki nie zdarzają się codziennie? Czyż nie widzimy doświadczonych numizmatyków, jak przyjmują liczmany za dobrą monetę. Cyprjan drogą powyższych porównań starał się nieco uspokoić, nigdy więcej nic podobnego nie popełni.
Tak się skończyło to nocne zajście, które groziło przyjąć smutny obrót.
Naturalne pochodzenie „Gwiazdy Południa”, znalezionej i ukrytej po prostu przez kafra, odnowiło rany po stracie jej w sercu p. Watkinsa.
Na nowo rozległy się jego narzekania, i posądzenia, że tylko Matakit mógł djament skraść podczas uczty.
Daremnie bronił Cyprjan swego sługi, nie mógł przekonać fermera.
Znudzony powtarzanemi napaściami, rzekł nareszcie:
– Wierzę w uczciwość kafra, a zresztą rzecz ta mnie tylko ochodzić może i powinna, bo wszakże klejnot był moją własnością, zanim go ofiarowałem p. Alicji.
– Tak, niewątpliwie? rzekł ironicznie fermer.
– Naturalnie, odrzekł Cyprjan, czyż go Matakit nie znalazł w moim klaimie?
– Prawda, lecz niemniej djament jest moją własnością na mocy koncesji, która brzmi: pierwsze trzy djamenty większe oddane być winny właścicielowi kopalni.
Na to Cyprjan nie miał odpowiedzi.
– A co, czy mam rację? zapytał Watkins.
– Zupełną, wyjąkał zmieszany Cyprjan.
Byłbym panu wdzięczny za poświadczenie tych słów na piśmie, bo może odnajdzie się kamień, tak bezwstydnie skradziony.
Cyprjan wziął papier i napisał:
„Przyznaję niniejszem, że znaleziony w mojej kopalni przez służącego u mnie kafra djament, stosownie do umowy jest własnością pana Johna Watkinsa”.
Cyprjan Méré.
Okoliczność ta za jednym zamachem unicestwiła marzenia Cyprjana.
Jeżeli djament się odnajdzie, będzie on prawną, a nie podarowaną przez niego, własnością Watkinsa, a jego milionowa wartość nie wypełni przepaści, dzielącej go od Alicji.
Również źle stała sprawa Matakita, bo fermer kradzieży nie przebaczy.
Biedaka związano, uwięziono i po upływie 12 niespełna godzin osądzono, skazując go na powieszenie, jeżeli przed upływem 24 godzin kamienia nie wróci.
Staranie Cyprjana nic mu nie pomogą, bo djamentu oddać nie może, ponieważ go faktycznie nie wziął. Cyprjan daremnie myślał nad sposobem uratowania nieszczęśliwego, w którego winę uwierzyć nie mógł.
Nowy Rodzaj Kopalni.
ypadki zaszłe ubiegłej nocy doszły także do wiadomości miss Watkins.
– Ach, panie Cyprjanie, mówiła do niego dobra dziewczyna, martwisz się pan nie potrzebnie. Czyż życie pańskie nie warte tyle, co djament?
– Droga panno Alicjo… ale
– Nie myślmy już o tem i proszę nie wracaj pan więcej do doświadczeń.
– Rozkazuje mi to pani? pytał Cyprjan.
– Tak, tak, zabraniam panu teraz zajmować się niemi, jak poprzednio kazałam, jeżeli już mam prawo rozkazywać panu.
– Wykonam wszelkie rozkazy od pani pochodzące, zapewniał Cyprjan, ściskając podaną sobie rączkę.
Dowiedziawszy się potem o wyroku zapadłym na Matakita, była nie pocieszoną, szczególniej martwił ją w tem udział jej ojca. W winę kafra również, jak Cyprjan nie wierzyła i chętnie by się przyczyniła do uwolnienia biedaka.
Lecz jak się wziąć do tego? jak wzbudzić litość w jego oskarżycielu, p. Watkinsie.
Dodać musimy, że fermer nie mógł uzyskać żadnych zeznań od Matakita, ani groźbą wyroku, ani obietnicą uwolnienia.
Pozbawiony nadziei odzyskania kiedykolwiek „Gwiazdy Południa”, humor jego stał się niemożliwym, obawiano się mówić z nim. Pomimo to córka zdecydowała się udać do niego.
Nazajutrz po wyroku mniej trapiony przez podagrę chciał zyżytkować wolną chwilę, aby uporządkować swe papiery.
Siedząc w fotelu przed pięknem biurkiem, przeglądał kolejno liczne dokumenty własności i kontrakty. Obok niego Alicja była pochyloną nad haftem i mało zwracała uwagi na Dadę, która podług zwyczaju stąpała dumnie po pokoju i rozumnemi oczami śledziła czynności p. Watkinsa i jego córki.
Naraz głośny okrzyk p. Watkinsa zmusił Alicję do obejrzenia się.
– To zwierzę staje się codzień nieznośniejszem, porwało mi ważny pergamin.
Dada!… tu!… oddaj mi to zaraz!
Po chwili wymyślał w dalszym ciągu:
Ach, to wstrętne zwierzę połknęło go, dokument tak ważny, oryginał dekretu, nadającego mi prawo własności na eksplatowanie kopji! to nie do wytrzymania! Ale ty mi to oddasz, choćbym miał cię udusić. Czerwony z gniewu puścił się fermer w pościg za Dadą.
Ta, okrążywszy dwa razy pokój, wydostała się przez otwarte okno na dwór.
– Drogi ojcze, prosiła Alicja, uspokój się, zachorujesz znowu ze zmartwienia!
Wściekłość p. Watkinsa dosięgła szczytu. Ucieczka Dady dopełniła miary.
– Nie, zawołał na wpół zduszonym głosem, tego już zawiele! trzeba to raz zakończyć! Nie dam się pazbawić najważniejszego dokumentu.
Pigułką ołowianą nauczę rozumu tę złodziejkę? Odbiorę mój pergamin, moje słowo na to!
Alicja płacząc postępowała za nim. Prośby nie pomogły, fermer wziął broń nabitą i, spostrzegłszy Dadę, idącą w kierunku domku, zamieszkanego przez Cyprjana, dał ognia.
Ptak, jakby domyślając się czarnych zamiarów fermera, schronił się po za domem.
Czekaj, czekaj, już ja cię dostanę, przebrzydłe zwierzę, wymyślał p. Watkins, idąc za nią.
Naturalnie Alicja nie odstępowała ojca, prosząc go o zmiłowanie się nad ulubionym ptakiem. Doszli tak do domku, lecz Dada znikła, Watkins zapukał do drzwi, domyślając się, że tam się schroniła.
Cyprjan we własnej osobie drzwi otworzył,
– Ach p. Watkins… p. Alicja… jakże mi przyjemnie powitać u siebie, rzekł zdziwiony nieoczekiwaną wizytą.
Bez tchu opowiedział mu fermer cel ich przybycia.
W takim razie pomogę panu szukać winowajczyni, rzekł, zapraszając do wejścia.
– Wnet ja tę sprawę zakończę, wołał fermer, wywijając groźnie bronią.
Jednocześnie błagalne spojrzenie Alicji objaśniło Cyprjana, jak dziewczę boi się zapowiedzianej egzekucji.
– Lî, rzekł Cyprjan do chińczyka, który wszedł właśnie, po francusku, struś pewnie się schował do twego pokoju, zwiąż go, lecz w ten sposób, aby mógł umknąć, podczas gdy ja poprowadzę p. Watkinsa w przeciwną stronę.
Piękny ten plan niestety nie mógł być wykonanym, bo Dada schroniła się do pierwszego pokoju, do którego właśnie weszli.
Skurczyło się biedactwo w poczuciu swej winy, schowało głowę po za krzesło, myśląc, że tem staje się niewidzialną.
P. Watkins rzucił się na nią.
Pomimo wściekłości, która nim miotała, zastanowił się, jednak nad niewłaściwością strzelania w cudzym domu.
Alicja płacząc, odwróciła się, aby nic nie widzieć.
Jej żal natchnął Cyprjana zbawczą myślą.
– Panie Watkins, rzekł nagle, chodzi panu tylko o zwrot dokumentu, wszak prawda? otóż dostaniesz go bez zabicia Dady. Wystarczy rozcięcie żołądka lub gardzieli. Pozwoli mi pan podjąć się tej operacji? przechodziłem niegdyś kurs w zoologicznem muzeum i spodziewam się, iż dobrze się wywiążę z tej roboty chirurgicznej.
Watkins zgodził się.
Przy pomocy Bardika i Lîego związano silnie Dadę, poczem Cyprjan, aby jej oszczędzić bólu i, aby się podczas operacji nie broniła, obwiązał jej głowę chustką napojoną chloroformem.
Prowadząc palcem po szyi, doszedł do wydatnego gardziela, ostrym scyzorykiem przeciął luźno wiszącą zwierzchnią skórę, usunął na bok arterje i przeciął tkanki białe jak masa perłowa.
Gardziel Dady wyglądała jak mocno wydęta kieszeń, gdzie mieściła się pasza i przedmioty połykane przez nią poprzedniego dnia, a może i dawniej.
Pierwsze spojrzenie na silny i zdrowy ten organ pozwalał przypuszczać, że mechaniczne zagłębienia w nim nic mu nie zaszkodzą.
Otwór dość duży pozwolił Cyprjanowi wsunąć rękę do środka. Zaraz też wydostał zwinięty w kulę, lecz nieuszkodzony dokument p. Watkinsa.
Ale tu jeszcze różne różności się znajdują, rzekł Cyprjan, wsuwając rękę powtórnie i wydobył kulę z kości słoniowej.
Kulę tę połknęła przed pięciu miesiącami, lecz widocznie nie mogła przejść ona przez dolny otwór gardzieli.
Odkładając kulę na bok, czynił dalsze poszukiwania, jak archeolog w obozowisku rzymskiem.
Mosiężny lichtarzyk, meldował zdziwiony, pokazując zgnieciony i podrapany sprzęt domowy!
Bardika i Lîego ogarnął tak wesoły śmiech, że zwabił do pokoju Alicję.
Złota moneta, klucz, grzebień, wywoływał Cyprjan, wyjmując po kolei rzeczone przedmioty.
Nagle zbladł.
Palce jego ujęły przedmiot dziwnych kształtów, nie… czyż to być może?
Nareszcie podniósł rękę wraz z trzymanym przedmiotem.
Pan Watkins głośno krzyknął: „Gwiazda Południa”.
Tak, sławny djament, nieuszkodzony wcale odnalazł się i promieniał w blasku dziennym, jak świetna gwiazda!
Tylko rzecz dziwna zmienił kolor, – zauważono to ogólnie.
O ile poprzednio była hebanowe czarną, „Gwiazda Południa” świeciła teraz różowo, tak pięknym różowym kolorem, że powiększało to jeszcze jej przejrzystość i podnosiło blask.
– Sądzisz pan, że przez to djament straci na cenie? pytał fermer po pierwszych wybuchach radości.
– Wcale nie, zapewniał go Cyprjan, przeciwnie, zyskuje na tem, bo zaliczyć go teraz można do rodziny Kameleon-djamentów. Widocznie mu w podgardlu Dady zimno nie było; tem wytłomaczyć można zmianę koloru.
Szczegół ten już nieraz rozpatrywały uczone towarzystwa i zgodzono się, że zjawisko wywołać można nagłą zmianą temperatury.
– Dzięki niebu, odnalazłem cię zatem ty skarbie mej duszy, powtarzał p. Watkins, ściskając w ręku klejnot, aby się upewnić, że to nie sen.
Tyle mi wyrządziłeś przykrości swem zniknięciem, że cię więcej z rąk nie wypuszczę.
Podniósł go w górę, pieszcząc się nim i zdawało się, że na wzór Dady gotów jest go połknąć.
Cyprjan tymczasem igłą, nawleczoną mocną nitką, zaszył starannie otwór w gardzieli, następnie skórę szyi i uwolnił Dadę z więzów.
Bardzo zmęczona, jakby zawstydzona, leżała Dada spokojnie, nie okazując chęci do ucieczki.
– Czy ona wyzdrowieje? pytała Alicja, widocznie więcej zmartwiona stanem ulubienicy, niż odnalezionym kamieniem.
– Z pewnością wyzdrowieje, zapewniał Cyprjan, nie byłbym się podjął operacji, gdybym nie wierzył w udanie się jej. Ręczę pani, że po trzech dniach śladu rany nie będzie i, że Dada przed upływem dwóch godzin, nie zaniedba nanowo napełnić dziwacznej kieszeni, którą właśnie opróżniliśmy.
Alicja, uspokojona temi słowy, podziękowała Cyprjanowi wdzięcznem spojrzeniem.
Pan Watkins dość już nacieszył się swym kamieniem i, zwracając się do Cyprjana, rzekł wyniośle tonem majestatycznym.
– Panie Méré, oddałeś mi wielką usługę i niewiem czem się za nią wywdzięczę.
Serce Cyprjana poczęło bić mocno.
Czem wywdzięczyć? O, p. Watkins posiadał na to dobry środek. Czy mu tak trudno przypomnieć sobie przyrzeczenie dane przed wyjazdem, że kto mu wróci klejnot, temu odda rękę córki swej, a czyż mu go nie wrócił, chociaż nie w Transwaalu go znalazł?
Cyprjan mówił do siebie, za dumny wypowiedzieć słowa te głośno. Zresztą, pewnym był, że p. Watkins o przyrzeczeniu sam sobie przypomni.
Tymczasem fermer sprawy tej wcale nie poruszył, tylko pożegnał zimno Cyprjana i dał znak córce, aby za nim udała się do domu.
Matakita naturalnie zaraz uwolniono. Nie wiele jednakże brakło, aby biedak przepłacił życiem szczególny apetyt strusia.
Dzięki szczęśliwemu trafowi ocalał w ostatniej chwili.
Przerwana Uczta.
zczęśliwy, odnalezieniem „Gwiazdy Południa”, Watkins postanowił wyprawić z okazji tej wspaniałą ucztę. Przedsięwzięto możliwe środki zabezpieczenia klejnotu i Dady na ucztę nie zaproszono.
Następnego dnia, po południu, przygotowania były w pełnym biegu.
Rzeźnicy zwozili zapasy mięsa, mogące nakarmić pułk piechoty i p. Watkins nie spoczął, póki wszelkie likiery, wina owoce i jarzyny wszystkich kantyn w okolicy nie przeniosły się do jego kuchni.
O godzinie 4-ej stół był nakryty. Baterja butelek stała we wzorowym porządku na bocznym stole, a pieczenie wołowe i jagnięce pachniały z pieców.
O 6-ej zaczęli się schodzić goście. O 7-ej gwar był tak wielki, że kapeli muzycznej nie udało by się go przygłuszyć.
Obecnym był także Mathys Pretorius, znacznie spokojniejszy od czasu jak nie miał potrzeby obawiać się konceptów Pantalacciego, Tomasz Steele, kupiec Natan, fermerzy, kopacze, kupcy i urzędnicy.
Na prośby Alicji zjawił się też Cyprjan i zajął miejsce obok niej. Oboje nie byli w zbyt dobrym humorze, bo 50 krotny miljoner p. Watkins ani myślał o oddaniu ręki córki zwyczajnemu inżynierowi, który nawet nie umiał „robić djamentów”. Egoista nie pomny, że z ręki jego otrzymał bogactwo, lekceważył obecnie młodego człowieka i dawał mu to uczuć.
Przed szczęśliwym fermerem, a więc nie za nim, jak podczas poprzedniej uczty, błyszczała „Gwiazda Południa”, leżąc na niebieskiej aksamitnej poduszce pod szklannem kloszem. Nadto dla zabezpieczenia jej klosz otoczony był siatką z mocnych drutów.
Spełniono już kilkanaście toastów na cześć Gwiazdy.
W sali stawało się gorąco nie dowytrzymania.
Nagle, trzy silne uderzenia we drzwi przerwały gwar rozmowy.
– Proszę wejść, wołał p. Watkins, kto by to nie był, będę mu rad, o ile tylko jest spragniony.
Na progu zjawiła się wysoka, chuda postać J. Wandergaarta.
Goście byli zdziwieni, znano ogólnie nieprzyjaźń, dzielącą dwóch sąsiadów i w zjawieniu się nieoczekiwanem Wandergaarta, przeczuwano przykre zajście.
Cisza zaległa obszerną salę. Wszystkie spojrzenia skierowały się na siwowłosego, starego szlifierza, ten zaś stał milcząc ze skrzyżowanemi ramionami, w wysokim kapeluszu na głowie i długim czarnym paltocie.
Pan Watkins uczuł nie określony strach, dreszcz go przeszedł. Fermer gwałtem otrząsnął się z przykrych przeczuć.
– Hę, ależ to długo trwało zanim sąsiad zdecydowałeś się zrobić mi przyjemność zjawienia się w mym domku. Co za wiatr pomyślny sprowadza was do mnie?
– Wiatr sprawiedliwości, sąsiedzie Watkins, odpowiedział chłodno starzec. Przychodzę ci oznajmić, że sprawiedliwość po latach siedmiu nareszcie tryumfuje. Przychodzę ci powiedzieć, że godzina restytucji nadeszła, a kopja, nosząca moje imię, i na przyszłość moją będzie. Johnie Watkins, to coś mi niegdyś przemocą wydarł, prawo nakazuje ci teraz zwrócić.
O ile Watkins na razie był przestraszonym zjawieniem się Wandergaarta, o tyle teraz uparty i gwałtowny charakter jego, kazał mu stawiać czoło niebezpieczeństwu.
Oparł się mocno o poręcz fotelu i zaczął się śmiać pogardliwie.
– Ten biedak oszalał, rzekł, zwracając się do swych gości, wiedziałem już oddawna, że mu piątej klepki brakuje, lecz teraz, zdaje mi się, już na dobre zwarjował.
– Śmieje się dobrze, kto śmieje się ostatni, rzekł poważnie Wandergaart, wyciągając papier z kieszeni.
– Wszak wiesz Johnie Watkins, że wyrokiem przyznano ci grunty, leżące na zachód od 25° szerokości od Greenwich? a mnie grunty, leżące na wschód od tej linji?
A tak, mój wesoły towarzyszu, kpił w dalszym ciągu Watkins i dlatego zrobiłbyś lepiej, idąc do domu położyć się do łóżka, zamiast tutaj uczciwym ludziom przerywać zabawę.
Jacobus Wandergaart rozwinął papier.
Tu się znajduje objaśnienie, rzekł łagodnym głosem przez królową Wiktorję podpisane i przez gubernatora ogłoszone, a które dotyczy omyłki w mapach Gryqualandu. Omyłka ta, którą popełnił przed 10 laty geometra, upuszczając z uwagi zboczenie igły magnesowej od punktu północnego, fałszuje wszystkie mapy i wszystkie pomiary gruntów podług niej sporządzonych. Następstwem obecnego sprostowania będzie przesunięcie linji szerokości o 3 mile na zachód. To urzędowe sprostowanie zapewnia mi zwrot mojej własności. To miałem ci do powiedzenia Johnie Watkins!
Czy fermer nie zrozumiał tego wyjaśnienia, czy udawał, iż nierozumie, dość, że raz jeszcze chciał się pogardliwym śmiechem pozbyć przeciwnika. Lecz śmiech jego brzmiał nienaturalnie i nie znalazł odgłosu u biesiadników.
Świadkowie tego zajścia pomimo woli przekonani zostali poważnym tonem mowy i wyglądem starego szlifierza.
Kupiec Natan pierwszy wmieszał się w ten spór.
– To, co mówi p, Wandergaart, może w istocie jest słusznem, omyłki przecież są możliwe. Może lepiej będzie zażądać objaśnienia.
– Czekać na objaśnienia, krzyknął fermer, uderzając pięścią w stół, ja tu tylko mam prawo dać objaśnienia. Nie obchodzą mnie cudze wyjaśnienia. Czy ja jestem u siebie, czy nie jestem? Czy mnie nie przyznano prawa własności kopji, którego ten stary krokodyl naruszyć się poważa.
Jeżeli mnie kto chce niepokoić w mojem prawie, zrobię, co już raz zrobiłem, pójdę do sądu i zobaczymy kto zwycięży.
– Sądy już się tu nie mają po co wtrącać, z niewruszonym spokojem odrzekł Wandergaart; z przyznaniem omyłki na mapach, sprawa roztrzygnięta.
Po tych słowach Wandergaart pokazał papier opatrzony stemplami.
Sytuacja Watkinsa stawała się nieprzyjemną, próbował śmiać się jeszcze, ale zaczynało już mu brakować odwagi, gdy w tem spojrzenie jego padło na „Gwiazdę Południa”.
– A gdyby nawet tak było, zawołał, gdyby mnie bezprawnie pozbawić chciano własności, której przez lat siedem używałem w spokoju, co mi to może zaszkodzić? czy nie posiadam klejnotu, który mnie zabezpieczy od wszelkich trosk?
– Mylisz się, ponownie zauważył Wandergaart stanowczo, „Gwiazda Południa” należy do tego, do kogo należy kopalnia ze wszystkiem, co się na jej gruntach znachodzi. Meble tego domu, wino we flaszkach i mięso na talerzu; wszystko to jest moją prawną własnością, bo jest owocem przemocy, którą przed siedmiu laty popełniłeś. Bądź pewny przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności.
Jacobus po tych słowach klasnął w dłonie. Natychmiast weszli konstable z oficerem na czele, oficer zbliżył się do stołu i położył rękę na krześle.
– W imieniu prawa, powiedział, ogłaszam, iż obejmuję w chwilowe posiadanie meble i wszelkie przedmioty, znajdujące się w tym domu.
Wszyscy powstali z wyjątkiem fermera, który jak gromem rażony, pozostał w swym fotelu.
Alicja objęła go za szyję i starała uspokoić.
Wandergaart nie spuszczał oka ze swego przeciwnika. Przenosił wzrok swój kolejno z niego na „Gwiazdę Południa” i więcej w tym wzroku malowało się litości, niż nienawiści.
Zrujnowany… zrujnowany!…
Były to jedyne słowa, jakie szeptały drżące wargi Watkinsa.
Wówczas zbliżył się do niego Cyprjan i przemówił poważnym głosem:
– Panie Watkins, ponieważ majątek pański jest tak silnie zagrożonym, pozwól mi w tem widzieć możliwość zbliżenia się do jego córki. Mam zaszczyt prosić pana o rękę panny Alicji!
Rozdział XXIV
Gasnąca Gwiazda.
łowa, wyrzeczone przez młodego inżyniera, wywołały ogólne wrażenie. Pomimo małej wrażliwości nieokrzesanych gości Watkinsa, nie mogli oni odmówić swego uznania podobnej bezinteresowności.
Ze spuszczonemi oczami stała Alicja obok ojca, zapewne jedna w tej sali, której postępek Cyprjana nie zadziwił.
Zmiażdżony jeszcze ciosem otrzymanym, fermer na razie nic nie odpowiedział, czuł wszakże, iż oddając Cyprjanowi ręką Alicji, zapewnia jej tem samem szczęśliwą i pewną przyszłość.
Nieco zmieszany swem wystąpieniem w obec tak licznego zgromadzenia, robił sobie Cyprjan wyrzuty, iż porwać się dał uczuciu.
Pośród tego ogólnego zamieszania, Wandergaart podszedł do fermera.
– Johnie Watkins, nie należę do rzędu tych, którzy pokonanego wroga depczą nogami. Poszukiwałem praw swoich, gdyż byłem to winien honorowi. Wiem jednak, że zbyt ścisłe trzymanie się litery prawnej, może stać się okrucieństwem i karać niewinnych za błędy ich ojców.
Otóż, ja stoję nad grobem, na cóż mi skarby, jeśli nie mam ich z kim podzielić?
Jeżeli zatem zezwolisz na związek młodych ludzi, ofiaruję im jako podarek ślubny „Gwiazdę Południa”, obowiązując się nadto uczynić ich swoimi spadkobiercami, aby wynagrodzić krzywdę twej miłej córeczce.
Słowa te wywołały głośne okrzyki uznania i podziwu wśród obecnych.
Oczy skierowano na Watkinsa, ten zaś ukrył łzy pod powiekami i zakrył oczy dłonią.
Watkins wybuchnął nareszcie, nie hamując już wzruszenia. Jesteś szlachetnym człowiekiem. Mścisz się w sposób wspaniałomyślny, krzywdą, którą ci wyrządziłem, utrwalasz szczęście tych dzieci!
Alicja i Cyprjan tylko spojrzeniem dziękować byli wstanie swojemu dobroczyńcy.
Starzec wyciągnął dłoń do dawnego wroga i Watkins pochwycił ją z wdzięcznością.
Oczy obecnych wilgotniały, nawet siwego konstabla zwykle suche, jak suchary okrętowe.
Watkins zmienił się nie do poznania. Rysy jego wyrażały teraz tyle dobroci i łagodności, jak poprzednio uporu i złośliwości. Srogie, poważne oblicze Wandergaarta rozjaśniło się dobrodusznie.
– Zapomnijmy o wszystkiem zawołał, pijmy za zdrowie młodej pary, jeśli pan oficer oswobodzi, zajęte pod sekwestr – wina.
Po tem żartobliwem przemówieniu zapanowała ogólna wesołość w sali.
Jacobus Wandergaart siedział okok Johna Watkins i układali plany przyszłości.
Sprzedamy wszystko i pociągniemy za dziećmi do Europy. Tam kupimy wiejską posiadłość i mam nadzieję, że jeszcze pięknych dni dożyjemy. Cyprjan tymczasem gawędził z Alicją po francuzku, i zdaje się, że młodzi dobrze bawili się rozmową, bo byli w bardzo wesołem usposobieniu.
Temperatura w sali stawała się nieznośną. Gorąco i duszno nieznośnie, a pomimo otwartych drzwi i okien najmniejszy wietrzyk niekołysał płomienia świec.
Każdy czuł, że dusząca atmosfera musi się zakończyć wybuchem burzy gwałtownej, tak częstej w południowej Afryce.
Błyskawice też niebawem i grzmoty zwiastowały nadciągającą burzę.
W tejże chwili gwałtowny powiew zgasił wszystkie świece, poczem otworzyły się upusty niebios i deszcz ulewny, nakształt fal potopu, spadł na spieczoną ziemię.
– Czy nie słyszałeś, jak po uderzeniu pioruna nastąpił suchy odgłos, jakby pękła kula szklanna? zapytał Tomasz Steele sąsiada.
Zamykano tymczasem spiesznie okna i zapalano świece.
Instynktownie spojrzenie wszystkich zwróciło się na miejsce, gdzie leżała „Gwiazda Południa”.
Djament zniknął.
Klosz, który go nakrywał i metalowa siatka znajdowały się na poprzedniem miejscu i wykluczały przypuszczenie, aby kto się mógł go dotknąć.
Zjawisko to prawie równało się cudowi.
Cyprjan przybliżył się i, ujrzawszy na niebieskiej poduszce lekki pył, krzyknął zdziwiony, objaśniając zaszły wypadek w czterech słowach.
„Gwiazda Południa” ulotniła się!
Znanem jest w Gryqualandzie to ulatnianie się tamtejszych djamentów.
Jest to właśnie ich wadą, i wiedzą o niej wszyscy, lecz nie mówi się o tem, aby nie zepsuć cen. A właśnie duże kamienie po większej części trzaskają, zostawiając po sobie tylko pył. Przyczyny tego zjawiska dotąd nie wyjaśniono.
Młodego inżyniera zajęła chwilowo naukowa strona tego zjawiska więcej, niż strata materjalna, którą poniósł.
– Jest to bardzo dziwnem, mówił wśród ogólnego oszołomienia, nie to, że kamień pękł lecz, że do tej pory wytrzymał.
– Zwykle zdarza się to daleko wcześniej, co najwyżej w 10 dni po oszlifowaniu, nieprawdaż panie Wandergaart?
– Tak jest, w istocie, po raz pierwszy w życiu widzę kamień, pękający w 3 miesiące po obrobieniu, – potwierdził starzec wzdychając…
Widocznie przeznaczonem było, aby „Gwiazda Południa” nie należała do nikogo. I pomyśleć tylko, że wystarczyłoby pociągnąć kamień lekką warstwą tłuszczu, aby zapobiedz temu nieszczęściu!
– Czyż tak? przerwał mu Cyprjan, z zadowoleniem człowieka, który nareszcie znalazł ostatnie słowo zagadki. W takim razie wszystko się wyjaśnia. Widocznie kruchy kamień zapożyczył tłuszczowej osłony w gardzieli Dady, i to go ocaliło do dnia dzisiejszego.
Prawdziwie lepiej by zrobił, gdyby pękł przed czterema miesiącami, oszczędziłby mi wówczas uciążliwej podróży przez cały Transwaal.
Wszyscy zauważyli, że John Watkins postradał znów swój wesoły humor i niespokojnie rzucał się w fotelu.
– Jak możesz tak spokojnie mówić o tem nieszczęściu, rzekł czerwony z oburzenia. Na honor, mówisz o tych 50 milionach, które jak dym się ulotniły, jak gdyby chodziło o papieros.
– Dowodzi to, że jesteśmy filozofami, odparł Cyprjan.
– Bądź pan filozofem, jeżeli chcesz, rzekł fermer. 50 milionów pozostają jednak 50 milionami i na drodze ich nie znajdziesz.
Ach, Jacobusie, oddałeś mi dziś ważną przysługę. Sądzę, że pękłbym z dumy, jak kasztan, gdyby „Gwiazda Południa” do mnie jeszcze należała.
– Czy i pani będzie mi wyrzuty robiła, zapytał Cyprjan, patrząc na świeżą twarzyczkę Alicji. Zdobyłem dziś tak szacowny klejnot, iż mnie strata djamentu martwić nie może!
Ulotnienie się djamentu, przyczyniło się do tego, że wśród ludności Gryqualandu umocniły się przesądne baśnie, które o nim krążyły. Kafry i kopacze więcej niż kiedykolwiek byli przekonani, że duże kamienie przynoszą nieszczęście swym właścicielom.
Jacobus Wandergaart tak dumny z obrobienia „Gwiazdy Południa” i Cyprjan, który ją miał zamiar ofiarować Muzeum szkoły górniczej, byli więcej dotknięci tem niespodziewanem rozwiązaniem, niż chcieli to przyznać.
Te następujące po sobie przykre wrażenia, strata majątku i „Gwiazdy Południa” podkopały zdrowie Watkinsa. Nie mógł powstać już z łóżka, chorował czas jakiś i zakończył życie. Ani troskliwa opieka córki i Cyprjana, ani słowa pociechy Wandergaarta, nie zdołały przywrócić mu ochoty do życia ani zapobiedz katastrofie.
Daremnie Wandergaart zapewniał go o wspólności majątku, stary fermer zraniony w swej dumie, jako posiadacz wyjątkowego kamienia straty jego przeżyć nie mógł.
Jednego wieczora przyciągnął Alicję i Cyprjana do siebie, połączył ich i, nie mówiąc słowa, wydał ostatnie tchnienie.
W istocie musiał istnieć ścisły związek pomiędzy szczęściem tego człowieka a losami dziwnego kamienia.
„Gwiazda Południa” właścicielowi swojemu przyniosła bezwątpienia „nieszczęście”, jak mówiono w przesądnym Gryqualandzie. Ukazanie się jej było początkiem upadku fermera.
Plotkarze jednakże nie mogli zrozumieć okoliczności, że nie „Gwiazda Południa”, lecz własne błędy były przyczyną upadku Johna Watkins.
Ilu nieszczęśliwych na tym padole uważa siebie za ofiarę nienawistnej gwiazdy, a poszukawszy dobrze, możnaby objaśnić niepowodzenie każdego z nich, własnymi jego błędami.
Gdyby Watkins był mniej chciwym i gdyby do małego kryształka, nazwanego djamentem, nie przywiązywał tak wielkiej, karygodnej, wagi, wówczas pojawienie się i zniknięcie, „Gwiazdy Południa” nie przejęłoby go tak, jak nie wzruszyło Cyprjana, – jego fizyczne i moralne zdrowie nie byłoby oddane na łaskę podobnego zjawiska. Poświęcił djamentowi całą swą istność, przez niego też zginął.
Po kilku tygodniach obchodzono skromnie uroczystość zaślubin Cyprjana z Alicją i młoda para czuła się niewymownie szczęśliwą.
Znalezienie „Gwiazdy Południa” przyczyniło się do znacznej podwyżki ceny kopalni. Nabywcy wydzierali ją sobie formalnie i przed wyjazdem do Europy Cyprjan sprzedał ją za 100,000 franków.
Młoda para, nie zatrzymując się dłużej, opuściła Gryqualand, zabezpieczywszy poprzednio przyszłość Bardika. Lîego i Matakita. Do dobrego tego uczynku przyczynił się także Jacobus Wandergaart.
Stary szlifierz sprzedał swoją kopję towatowarzystwu, które zawiązał kupiec Natan i, po przeprowadzeniu likwidacji, pospieszył do Francji, do swoich przybranych dzieci.
Dzięki pracowitości Cyprjana i zasługom przezeń położonym, świat naukowy zgotował mu owacyjne przyjęcie za jego powrotem do kraju.
Znalazł się też w dobrych warunkach materjalnych, zabezpieczywszy sobie poprzednio zadowolenie serca.
Tomasz Steele wrócił do Lancashiru z 20 tysiącami funtów, ożenił się i poluje na lisy pomimo zakazu, wypija nadto co wieczór flaszkę portweinu, więcej mu do szczęścia nie trzeba.
Wandergaart-kopja nie jest jeszcze wyczerpaną i dostarcza corocznie piątą część djamentów, wywożonych z Przylądka Dobrej Nadziei; żaden jednak kopacz nie był o tyle szczęśliwym, albo i nieszczęśliwym, aby znaleść drugiej „Gwiazdy Południa”.
KONIEC.