Juliusz Verne
W płomieniach indyjskiego buntu
Tom II
(Rozdział I-III)
99ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe
Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925
© Andrzej Zydorczak
NASZE SANATORJUM.
iezmierzoność wszechświata!" Wyborne to określenie, którego mineralog Hauy użył, opisując amerykańskie Andy, czyż nie dałoby się lepiej jeszcze zastosować do łańcucha gór Himalaja, których ogromu człowiek nie zdołał dotąd jeszcze wymierzyć z matematyczną ścisłością?
Takie to uczucie budzi widok przyrody w tych niezmierzonych wysokościach, gdzie mieliśmy pozostać kilka tygodni.
– Himalaje nie tylko nie dadzą się wymierzyć, tłumaczył nam Banks, ale nadto szczyty ich są niedostępne dla ludzi, ponieważ organizm nasz nie może być czynnym na takich wysokościach, gdzie powietrze jest za rzadkie do oddychania. Zdaje się więc, że nigdy najśmielszy nawet człowiek nie zdoła wedrzeć się na najwyższy wierzchołek tego łańcucha.
Góry Himalaja są to skały z granitu, gnejsu, łupki mikowej, długie na dwa tysiące pięćset kilometrów, od 72 południka do 95, ciągną przez dwie prezydentury: Agra i Kalkutta, dwa królestwa: Bouthan i Nepal – łańcuch, którego średnia wysokość jest wyższa o jedną trzecią od szczytu Mont-Blanc i obejmuje trzy różne strefy: pierwszą wysoką na 5 tysięcy stóp, gdzie w zimie dojrzewa zboże a w lecie ryż; drugą od pięciu do dziewięciu tysięcy stóp, gdzie śniegi topnieją na wiosnę; a trzecią od 9 tysięcy do 25 tysięcy stóp, pokrytą wiecznym lodem, który nawet w gorącej porze opiera się promieniom słonecznym; przez tę wyniosłość ziemi przeprowadza jedenaście przejść do Tybetu, które wszystkie grożą niebezpieczeństwem i tylko z wielkiemi trudnościami mogą być przebyte z powodu swych lawin i lodowców.
Ponad łańcuchem wznosi się siedm czy ośm osobnych szczytów ostrych, kończastych, wyższych nad 7 tysięcy metrów mieści w sobie źródła Kogry, Jummy i Gangesu; są to Donkia i Kindżindżinga po 7000 m., Dhioudounga ośm tysięcy metrów, Dhawalagiri ośm tysięcy pięćset a szczyt Mount Everest na dziesięć tysięcy metrów. Jest to wysokość, z której wzrok patrzącego mógłby objąć obszar o takiej mniej więcej wielkości jak cała Polska.
Taką jest wysokość tego łańcucha, że gdyby złożyć Alpy jeszcze na Alpy, Pireneje na Andy, toby jeszcze go nie przewyższyły.
Taki to olbrzym! a szczylu jego prawdobnie nie dotknie noga najśmielszego nawet podróżnika. To są Himalaje!
– Więc olbrzymi ten łańcuch gór jest jeszcze niedokładnie zbadany? – zapytałem.
– Tak – odrzekł inżynier. Himalaje są jakby rodzajem małej planety przylepionej do naszego świata i nie chcącej zdradzić swych tajemnic.
– Jednakże była zwiedzaną o ile to dotąd było możliwem – odrzekłem.
– Tak, nie zabrakło podróżników, którzy mieli odwagę wdzierać się na te prawie niedostępne góry dla zdjęcia ich dokładnych wymiarów i tak: Bracia Gerard, Webb, oficerowie Kirpatrik i Fraser, Hogdson, Herbert, Lloyd, Hooker, Cuningham, Strabing, Skinner, Johnson, Moorcroft, Themson Griffith, Vigne, Hugel, misjonarze Huc i Gabet, a w najnowszych czasach bracia Schlagintweit, pułkownik Wangh, porucznicy Reuiller i Montgommery. Według nich najwyższą z całego łańcucha a więc i na świecie jest góra Mount Everest; jednakże wtedy dopiero możnaby wymiary uważać za matematyczne, gdyby zostały zdjęte barometrycznie, a jakżeż tego dokonać skoro dotąd nikt nie zdołał wedrzeć się na najwyższy szczyt z barometrem w ręku.
– Ale nastąpi to niezawodnie! zawołał z zapałem kapitan Hod, zarówno jak przyjdzie do tego, że będziemy odbywali podróże do obu biegunów, północnego i południowego.
– Niezawodnie!
– Zwiedzali najgłębsze otchłanie oceanu!
– Bezwątpienia!
– Podróżowali bezpiecznie do środka ziemi!
– Brawo Hod!
– A nawet odbywali podróż do każdej z planet systemu słonecznego! – wołał kapitan Hod, którego nic nie mogło wstrzymać w pędzie fantazji.
– O, nie kapitanie – rzekłem – człowiek jak zwykły śmiertelnik i mieszkaniec ziemi, nie potrafi wznieść się poza jej granice! Lecz ponieważ przykuty jest do jej skorupy, to niechże zna wszystkie jej tajemnice.
– Tak, to może i powinien! – odparł Banks. Wszystko co jest w granicach możliwości może i powinno być zbadane; a później, gdy człowiekowi nic już nie pozostanie do badania na kuli ziemskiej…
– Zniknie razem z sferoidą, która już nie będzie miała dla niego tajemnic – odparł kapitan Hod.
– O wcale nie! – przerwał Banks, ale będzie panował nad nią i potrafi wyciągnąć większe korzyści, ale te przypuszczenia zostawmy przyszłości. Ponieważ jednak jesteśmy obecnie w strefach himalajskich, wskażę ci kapitanie bardzo ciekawe i zajmujące do zrobienia odkrycie.
– Jakież to, przyjacielu? – zapytał zaciekawiony.
– Misjonarz Huc wspomina w swoich opisach podróży o nadzwyczaj osobliwem drzewie, które w Tybecie nazywają „drzewem dziesięciu tysięcy obrazów”. Według legendy hinduskiej, Tong Tabok, reformator religji hinduskiej, został zamieniony w drzewo, a jego włosy przemieniły się w liście tego świętego drzewa, a na tych liściach – misjonarz Huc zaręcza – że widział własnemi oczyma, lekkie delikatne żyłki tworzące wyraźne napisy w tybetańskim języku.
– Co! – zawołałem zdziwiony – widział drzewo z drukowanemi liśćmi?
– Tak – odrzekł inżynier – drzewo, na którego liściach są jakby wydrukowane sentencje najczystszej moralności.
Wartoby je sprawdzić – rzekłem śmiejąc się.
– A więc sprawdzajcie kochani przyjaciele – powiedział Banks. Jeśli takie drzewa istnieją w południowej części Tybetu, powinnyby także rosnąć i w wyższych strefach, na południowych stokach Himalajów – możecie więc podczas waszych wycleczek szukać tego… jakże powiedzieć… „moralisty”.
– Kłaniam się uniżenie! – wołał kapitan – przybyłem tu polować a nie zaś wdzierać się na góry.
– Ej! przyjacielu – odrzekł Banks, pewnie nie obejdzie się bez tego żebyś choćby raz nie wdzierał się na góry.
– Nigdy, przenigdy! – odrzekł.
– A to dlaczego?
– Wyrzekłem się zupełnie drapania się na góry.
– I odkądże to?
– Od owego dnia, kiedy ze dwadzieścia razy ledwie nie skręciwszy karku, zdołałem nareszcie wedrzeć się na szczyt góry Vrigel w królestwie Butanu. Twierdzono, że żadna ludzka istota nie dotknęła go jeszcze swemi stopami, miłość własna dodawała mi bodźca, pragnąłem pierwszy tego dokazać. Otóż wiecie co ujrzałem, stanąwszy nareszcie u szczytu po przebyciu najgroźniejszych niebezpieczeństw?… otóż następujący napis wyryty na skale: „Durand, dentysta, Paryż, przy ulicy Caumartin, Nr. 14”. Od owej chwili przestałem wdzierać się na góry.
Poczciwy kapitan opowiadał to z taką pocieszną miną, że niepodobna było wstrzymać się od śmiechu.
Na półwyspie urządzane są w górach tak zwane „sanatorja”, stacje te są nadzwyczaj uczęszczane podczas letniej kanikuły przez bogatych kapitalistów, urzędników i przemysłowców indyjskich, uciekających od skwarów letnich panujących na równinach.
Do najznaczniejszych z nich zalicza się Simla. Jest to istna Szwajcarja ze swemi strumieniami, potokami i namiotami, rozrzuconemi pod cieniem ogromnych sosen i cedrów, dwa tysiące metrów ponad powierzchnią morza.
Druga z kolei jest Dorjiling, leżąca w przecudnem położeniu u stóp Kindżindżingi, pięćset kilometrów na północ od Kalkutty; jest to jedno z najrozkoszniejszych miejsc na świecie. Podobnych sanatorjów jest bardzo wiele rozrzuconych w różnych punktach gór himalajskich. Teraz przybywał do nich nasz Steam-House. Banks urządził wygodny kilkotygodniowy pobyt w górach zdala od hałasu Simli i Dordjilingu.
Wybrano cudowne miejsce. Na jednej z wyniosłości rozciągała się płaszczyzna prawie milę długa, a pół mili szeroka, pokryta kobiercem najpiękniejszej zieleni, ubarwionym bukietami fiołków. Rododendrony wielkości małych dąbczaków i kamelje tworzyły razem jakby najpyszniejsze klomby.
Tu natura nie potrzebuje pilnych robotników z Ispahanu lub Smyrny, by sporządzić ten zielony kobierzec z delikatnej roślinnej wełny. Parę tysięcy zarodków roślinnych naniesionych południowym wiatrem, odrobina wody i trochę słońca wystarczają do utworzenia tej niezniszczalnej roślinnej tkaniny.
Grupy wspaniałych drzew porastały na tej równinie i zdawały się jakby jakaś mała wedeta odłączona od armji ogromnych lasów pokrywających boki gór; cedry, dęby, pandanusy z ogromnemi liśćmi, klony, buki łączyły się z bananami, magnoljami, japońskiemi figami.
Niektóre z tych olbrzymów wznoszą swe konary wyżej jak sto stóp od ziemi – zdaje się jakby stały tu na to, by jakieś leśne mieszkanie ocienić; a oto właśnie Steam-Houze nadciągnął się, by uzupełnić ten krajobraz. Jego doskonale zaokrąglony dach odbijał się na tle tej zieleni liści i gałęzi to cienkich i delikatnych o listkach malutkich i przejrzystych jak skrzydła motyli, to znowu długich i szerokich jak wiosła indyjskie. Wozy i maszyna ukryły się w gęstwinie zieleni i kwiatów, nic nie zdradzało, że to wędrowny dom, ale zdawało się, że to stała osada, przyrosła do ziemi, tak by nigdy już nie zmienić położenia.
Trochę w tyle, szemrzący strumyczek srebrzył się i rozwijał po prawej stronie obrazu, rzucając się wkońcu w kotlinę, którą ocieniały grupy drzew.
Z tej kotliny wypływał znowu, przepływał łąkę i kończył się szumiącym wodospadem rzucającym się w przepaść, której głębokości już oko ludzkie nie dojrzało.
Tak oto umieściliśmy Steam-House dla naszej wygody i dla rozweselenia oczu.
Na prawo stał pierwszy dom i był tak zwrócony, że balkon werandy, okna salonu, jadalni i reszty wychodziły ku północy, gdzie w dali rysowały się czarnym szlakiem olbrzymie cedry na tle górskiego łańcucha, pokrytego wiecznym śniegiem.
Na lewo o dwadzieścia kroków od pierwszego, umieszczono drugi dom oparty o skały granitowe ozłacane promieniami słońca, tam rezydował Mac Neil i jego towarzysze; z komina wije się niebieski dymek, bo pan Parazard pracuje w swojem kuchennem laboratorjum. W głębi między temi dwoma mieszkaniami stoi jakiś olbrzymi przedpotopowy zwierz – to nasz słoń stalowy.
Ustawiono go pod zielenią, z trąbą wzniesioną; myślałby kto, że ogryza wysokie gałęzie – lecz on się nie rusza – wypoczywa i strzeże naszej zagrody. Pomimo olbrzymich rozmiarów wydaje on się wobec góry, która wznosi się o 6 tysięcy metrów ponad naszą równiną wcale nie wielkim.
– Jak mucha na fasadzie katedry! – zawołał kapitan żałośnie.
– Istotnie – poza nim wznosi się bryła granitu, z której możnaby wykuć tysiące takich słoni jak nasz, a bryła ta jest tylko stopniem pośród tylu innych, które jak schody prowadzą aż do szczytu łańcucha, nad którym króluje szczytem swoim kończasty olbrzym Dhawalagiri!
Czasami mgły napędzone wilgotnymi wiatrami rozłożą się nad naszą równiną, a wtenczas oko dostrzega tylko morze chmur, na których powierzchni promienie słońca odbijają się dziwnemi barwami, wtenczas tak w górze jak w dole znika horyzont i zdaje się, że jesteśmy zawieszeni gdzieś w jakichś nadpowietrznych sferach między ziemią i niebem. Ale wnet wiatr się zmienia, północny chłód przedziera się szczelinami łańcucha, wymiata wszystkie mgły, morze pary rozchodzi się, a wzniosłe szczyty Himalajów rysują się przedtem na oczyszczonym horyzoncie, ramy krajobrazu rozszerzają się a wzrok obejmuje znowu horyzont na przestrzeni 60 mil.
MATEUSZ VAN GUITT.
azajutrz, było to 26. czerwca, odgłos dobrze znanych mi głosów obudził mnie równo ze świtem. Wstałem natychmiast.
Kapitan Hod i jego służący Fox rozmawiali bardzo żywo w jadalnej sali. Podszedłem do nich. Za chwilę przyszedł i Banks.
– Dzień dobry Banksie – zawołał kapitan – wszak teraz już nie na chwilowy tylko wypoczynek, ale zatrzymamy się tu na kilka tygodni.
– Tak przyjacielu – odrzekł inżynier, możesz urządzać sobie choćby najdłuższe polowanie, świst Olbrzyma Stalowego nie wezwie cię do powrotu.
– Czy słyszysz, Foxie?
– Słyszę – panie kapitanie.
– Niech mię!… zawołał kapitan, jeżeli opuszczę nasze sanatorjum przed ubiciem pięćdziesiątego tygrysa. Ale wiesz co Fox, zdaje mi się, że ten pięćdziesiąty najtrudniejszy będzie do wytropienia.
– Wytropimy go jednakże panie kapitanie.
– Skądże tak wnosisz kapitanie? – zapytałem.
– Sam nie wiem, Mauclerze – jest to przeczucie myśliwego, nic więcej.
– Więc dziś zaraz udajesz się na polowanie? – zapytał Banks.
– Tak jest, trzeba najpierw zbadać grunt… czy tylko tygrysy nie wyemigrowały z tych okolic.
– Tygrysy miałyby opuścić okolice Himalajów!… to jest niepodobieństwem – rzekł Banks.
– Od jakiegoś czasu nie mam szczęścia… ale zobaczymy… Czy pójdziesz z nami Maucler? – dodał kapitan, zwracając się do mnie.
– A jakże, – odpowiedziałem.
– A ty Banksie?
– Pójdę i sądzę, że i pułkownik Munro przyłączy się do wyprawy – ale w charakterze amatora – tak jak ja.
– Dobrze, – odrzekł kapitan – tylko zastrzegam sobie, żeby amatorowie byli dobrze uzbrojeni; nie chodzi tu przecie o przechadzkę z laseczką w ręku, byłoby to ubliżeniem dla dzikich zwierząt tej okolicy.
– Zgoda, – odrzekł inżynier.
– Nie omylże się tym razem, – rzekł kapitan do Foxa, – nie zapominaj, że jesteśmy w krainie tygrysów. Przygotuj cztery karabiny Enfielda, dla pułkownika, dla panów Banksa i Mauclera, oraz dla mnie, a nadto dwie dubeltówki z kulami wybuchającemi, dla ciebie i dla Gumi’ego.
Dzień ten mieliśmy poświęcić rozpoznaniu lasu Tarryani, rozłożonego poniżej naszego sanatorjum. Około jedenastej po śniadaniu, opuściliśmy Steam-House, pułkownik, Banks, kapitan, ja, Fox i Gumi. Sierżant Mac-Neil, Storr, Kalut i kucharz pozostali w obozowisku dla dokończenia urządzeń.
Po dwumiesięcznej podróży trzeba także było starannie zrewidować i oczyścić Stalowego Olbrzyma, a nie było to łatwem zadaniem dla palacza i maszynisty.
O wpół do pierwszej doszliśmy do krańca wyższej części lasu, rozmawiając wesoło.
– Baczność! – zawołał nagle kapitan Hod; – wkraczamy w dziedzinę tygrysów, lwów, panter, lampartów i innych równie szanownych zwierząt strefy himalajskiej! Dobrze jest tępić dzikie zwierzęta, ale lepiej jeszcze nie dać się im rozszarpać, dlatego bądźmy przezorni i nie oddalajmy się od siebie.
Taka przestroga z ust równie śmiałego myśliwca zasługiwała na uwagę; to też obejrzeliśmy broń i ładunki, aby nie dać się zaskoczyć napadowi. Dodać trzeba, że należało się obawiać nie tylko dzikich zwierząt, ale i wężów, których najniebezpieczniejsze rodzaje kryją się w indyjskich lasach. Węże zwane „belonga” oraz węże-bicze i wiele innych są nadzwyczaj jadowite; sześć razy większą jest liczba osób, które corocznie stają się ofiarą ich ukąszeń, niż liczba osób i zwierząt domowych, pożartych przez dzikie zwierzęta. Przezorność nakazuje tedy przechodniom zwiedzającym te strony, patrzeć uważnie, gdzie mają postawić nogę lub oprzeć rękę i nadsłuchiwać najlżejszego szmeru wśród traw i liści.
Milczenie zalegało las, nie słychać było ryku, ale szerokie świeże ślady odbite na drogach lasu, dowodziły bytności krwiożerczych zwierząt.
Nagle na skręcie alei stanęliśmy usłyszawszy okrzyk idącego przodem kapitana. O jakie dwadzieścia kroków, na polance otoczonej wielkiemi pandanusami, stała jakaś budowa szczególniejszego kształtu. Nie był to dom, bo nie było ani komina ani okien; nie barak myśliwski, bo nie miał odpowiednich strzelnic ani otworów; z pozoru wyglądał jakby grób hinduski, ukryty w głębi lasu.
Był to wielki sześcian zbudowany z grubych pni utkwionych mocno w ziemię, połączonych w górze grubą liną z pnączów. Dach był także ułożony z pni i nader mocno spojony z ścianami. Widocznie budowniczemu tego schronienia chodziło o to, aby było nadzwyczaj trwałe i mocne. Ponad dachem unosiły się ruchome żerdzie, od jednej z nich spuszczała się długa pętlica, skręcona z bardzo grubych pnączów.
– Co to może być? – zapytałem.
– Jest to poprostu pułapka – rzekł Banks – przypatrzywszy się dobrze, ale zgadnijcie sami, na jakie myszy nastawiona.
– A! łapka na tygrysy! – zawołał Hod.
– Tak – a wejście zamknięte tarcicą podtrzymywaną pętlicą z pnączów zawarło się skutkiem tego, że jakiś zwierz poruszył zewnątrz tę tarcicę.
– Pierwszy raz w życiu napotykam podobną łapkę w lasach Indji – doprawdy to niegodne myśliwego – rzekł Hod.
– Ani też tygrysa – dodał Fox.
– Tak, ale skoro chodzi o wytępienie tych dzikich zwierząt a nie o polowanie dla przyjemności, trzeba się uciekać do środków najprędzej prowadzących do celu. A zdaje mi się, że ta pułapka wybornie się do tego nadaje.
– A ponieważ naruszona jest równowaga tarcicy podtrzymującej drzwi, zapewne jakiś zwierz musiał wpaść w pułapkę – rzekł pułkownik Munro.
– Zaraz przekonamy się o tem – rzekł Hod, a jeśli mysz żyje jeszcze…
Tu kapitan zrobił ruch jakby miał wystrzelić z karabinu; wszyscy pochwyciliśmy za broń. Wtedy kapitan, Fox i Gumi zbliżyli się, aby obejść pułapkę; ale nigdzie nie było najmniejszej szpary, przez którą możnaby zajrzeć do środka. Zaczęli bacznie nadsłuchiwać; wewnątrz panowała cisza jak w grobie. Kapitan przyłożył ucho do zapadłej tarcicy, zasłaniającej wejście.
– Najlżejszy szmer nie zdradza pobytu jakiejś żyjącej istoty; pułapka jest próżna – rzekł do nas.
– Bądź jednak ostrożnym – rzekł pułkownik Munro – i odsunąwszy się o parę kroków, usiadł na pniu. Zająłem miejsce obok niego.
– Do dzieła, Gumi! – zawołał kapitan.
Gumi był niski, zwinny, zręczny jak małpa, giętki jak lampart i zrozumiał od razu, czego kapitan żąda. Jednym skokiem był na dachu pułapki, chwycił się jednej żerdzi i opuszczając się do wiszącej pętlicy, całym ciężarem pochylił ją aż ku tarcicy zasłaniającej wejście i podnoszącej się do góry. Teraz potrzebowaliśmy tylko wspólnemi siłami pociągnąć za sznur w przeciwną stronę, aby pętlica zahaczona o tarcicę podniosła ją i odsłoniła wejście.
– Jeżeli możecie obejść się bezemnie – rzekł kapitan – pozostanę tu przed wejściem, aby w razie pojawienia się tygrysa, powitać go kulą.
– A czy byłby policzony jako czterdziesty drugi? – zapytałem.
– A czemużby nie, jeśli wyszedłszy z pułapki, wolny już padłby od mojej kuli – odrzekł kapitan.
– Nie łapcie ryb przed niewodem – rzekł pułkownik, kto wie czy znajdziemy tam tygrysa.
Po wielkich usiłowaniach udało nam się o tyle podnieść bardzo ciężką tarcicę, że zrobionym otworem mógłby przejść największy zwierz – ale żaden się nie pokazał. Może posłyszawszy hałas około pułapki, skrył się w jej najdalszy kąt, upatrując stosownej chwili, aby nagle wyskoczyć, obalić przeszkadzającego ucieczce i zniknąć w głębi lasu. Było to bardzo możliwe. Kapitan zbliżył się ku otworowi, trzymając palec na kurku od karabina, chcąc zajrzeć do głębi pułapki.
Tarcica była już zupełnie podniesiona do góry, a światło szeroko wpadało do środka.
W tejże chwili dał się słyszeć lekki szelest, potem głuche chrapanie a raczej nadzwyczaj silne ziewnięcie, które wydało mi się jakoś podejrzanem. Widocznie zwierz jakiś spał w pułapce i zbudziliśmy go nagle.
Kapitan Hod podszedł jeszcze kilka kroków ku otworowi, celując do czegoś ruszającego się w ciemności.
W tem dał się słyszeć jakiś ruch we wnętrzu pułapki; poczem rozległ się okrzyk przerażenia i jakiś człowiek wyskoczył z niej, wołając po angielsku:
– Na miłość boską! nie strzelać!
Niezmiernie zdziwieni, machinalnie opuściliśmy sznur i zaraz tarcica opadła z głuchym łoskotem, zasłaniając znów wejście.
Człowiek, który ukazał się tak niespodzianie, zbliżył się do celującego do niego kapitana, mówiąc trochę poetycznym głosem:
– Chciej pan opuścić broń, bo widzisz przecie, że nie masz do czynienia z tygrysem.
Po chwili wahania kapitan nadał swemu karabinowi nie tak groźny kierunek.
– Z kimże mam zaszczyt mówić? – zapytał Banks – podchodząc ku nieznajomemu.
– Nazywam się Mateusz Van Guitt i jestem głównym dostawcą gruboskórców, gadów, płazów i wszelkiego rodzaju dzikich zwierząt do menażerji w Londynie i w Hamburgu.
Poczem zwracając się ku nam, dodał:
– A panowie?
– Pułkownik Munro i jego towarzysze podróży – rzekł Banks.
– A! – wybraliście się panowie na spacer po lasach Himalajów! – rzekł dostawca zwierząt. Nie ma co mówić, śliczna przechadzka… Moje uszanowanie.
– Cóż to znowu za oryginał! pomyśleliśmy; czy czasem uwięziony w tej pułapce, nie dostał pomieszania zmysłów?… – Jak tu się przekonać, czy zdrów na umyśle, czy warjat?
Niebawem jednak mieliśmy lepiej poznać tego dziwnego człowieka, który uważał się za przyrodnika.
Jegomość pan Mateusz Van Guitt, dostawca zwierząt do menażerji, miał lat około pięćdziesiąt i nosił okulary. Gładka twarz jego, mrugające oczy, olbrzymi nos, nieustanne poruszenia całem ciałem i najdziwaczniejsze miny i ruchy zastosowane do każdego wymówionego słowa – wszystko to czyniło z niego wyborny typ starego prowincjonalnego aktora. Jak się później od niego dowiedzieliśmy, był on dawniej profesorem historji naturalnej, lecz gdy nareszcie uprzykrzyło mu się uczyć zoologji teoretycznej, przybył do Indji próbować zoologji praktycznej. Nowe zajęcie szło mu bardzo dobrze i nareszcie został dostawcą wielkich przedsiębiorstw w Hamburgu i w Londynie, w których zwykle zaopatrują się wszelkie menażerje publiczne i prywatne.
I teraz przybył do Tarryani, ponieważ otrzymał większe zamówienia dla Europy. Ale dlaczegoż znajdował się w pułapce, z którejśmy go wypłoszyli? Na to zapytanie Banksa odpowiedział z towarzyszeniem pociesznych ruchów patetycznym, nadętym stylem:
– Było to wczoraj. Słońce dokonało już połowy swego dziennego obrotu. Wtedy przyszła mi myśl zwiedzić jedną z moich łapek na tygrysy, które sam urządzam. Opuściłem więc mój kraal, nie zbyt stąd odległy, i który mam nadzieję, zechcą panowie zaszczycić swemi odwiedzinami. Poszedłem sam, nie chcąc odrywać moich ludzi od pilnych i ważnych zajęć – ale była to wielka nieroztropność. Doszedłszy do mojej zasadzki, zobaczyłem, że klapa nie opadła, a zatem, że żaden zwierz się nie złapał, a chcąc się przekonać, czy się co nie uszkodziło wewnątrz, ciasnym otworem wśliznąłem się do środka.
I ręką zrobił ruch jakby węża przesuwającego się wśród trawy.
– Znalazłszy się wewnątrz, mówił dalej Mateusz Van Guitt, widziałem, że ćwierć mięsa, którego wyziewy miały być przynętą dla dzikich zwierząt, leżała nienaruszona i już zamierzałem opuścić zasadzkę, gdy mimowolnym ruchem ręki opuściłem klapę przez co zamiast tygrysa, sam wpadłem w zastawione sidła. Co prawda z początku widziałem tylko komiczną stronę mego wypadku. Zostałem zamknięty w więzieniu i nie było strażnika, któryby mógł drzwi otworzyć, ale pocieszałem się myślą, że nie widząc mnie powracającego, służba pozostała w kraalu pospieszy mi z pomocą. Ale godziny upływały, a nikt nie przychodził; nareszcie zapadł wieczór, głód zaczął mi dokuczać porządnie. Co tu począć – nie mogłem jak tygrys jeść surowego mięsa, aby głód zaspokoić, postanowiłem więc zasnąć. W nocy głuche milczenie zaległo las; spałem więc smacznie i byłbym może długo jeszcze się nie obudził, gdyby nie odgłos spowodowany podnoszeniem się ciężkiej klapy. Podniosła się nareszcie; strumienie światła zalały ciemną moją sypialnię, już zamierzałem wybiec na zewnątrz, gdy wtem, o zgrozo! ujrzałem zwrócone ku mej piersi zabójcze narzędzie. Jedna sekunda byłbym padł śmiertelnym ugodzony ciosem i godzina oswobodzenia byłaby zarazem ostatnią mego życia godziną. Szczęściem pan kapitan raczył poznać we mnie stworzenie należące do rodzaju ludzkiego, teraz więc powinienem tylko podziękować panom za uwolnienie z więzienia.
Wypowiedział to tak zabawnym tonem i z tak uciesznemi ruchami, że zaledwie zdołaliśmy wstrzymać się od śmiechu.
– Jak to już miałem przyjemność oznajmić panom, kraal mój leży co najwięcej o dwie mile stąd i byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyście raczyli zaszczycić go swoją obecnością.
– Z przyjemnością odwiedzimy pana – rzekł pułkownik Munro.
– Jako myśliwych, zaciekawia nas bardzo urządzenie kraalu – rzekł kapitan.
– Myśliwi! powtórzył Mateusz Van Guitt, myśliwi! a wyraz jego twarzy przekonywał wymownie, że zbyt mały miał szacunek dla synów Nemroda. Zapewnie dla tego polujesz pan na dzikie zwierzęta, aby je zabijać? – dodał zwracając się do kapitana Hod.
Ma się rozumieć – i jedynie dlatego, odpowiedział tenże.
– Ja zaś staram się jedynie je chwytać – odrzekł z niewysłowioną dumą Van Guitt.
– W takim razie nigdy nie staniemy się współzawodnikami! – odpowiedział śmiejąc się kapitan.
Dostawca pokręcił głową – widocznie nie lubił myśliwych, ponowił jednak uprzejmie swoje zaproszenie. Właśnie zamierzaliśmy udać się do kraalu, gdy dały się słyszeć głosy nadchodzących Hindusów; nadchodziło ich z pół tuzina.
– A! otóż i moja służba! – zawołał Mateusz Van Guitt, a zwracając się ku nam, dodał po cichu, kładąc palec na ustach: Nie mówcie panowie nic o mojej przygodzie; niech służba nie wie, że dałem się złapać jak najprostsze zwierzę – mogłoby to osłabić ich karność i moją powagę.
Skinieniem uspokoiliśmy jego obawy.
– Panie – rzekł jeden z Hindusów, którego spokojna i inteligentna fizjognomja zwróciła moją uwagę, szukamy cię już od dwóch godzin.
– Byłem w towarzystwie tych panów, którzy obiecali łaskawie udać się ze mną do kraalu, pierwej jednak trzeba zastawić pułapkę.
Hindusi spełnili rozkaz, ale naprzód na zaproszenie dostawcy zwierząt zwiedziłem z kapitanem wnętrze jego pułapki. Było trochę ciasne i Van Guitt nie mógł w niem swobodnie machać rękoma, rozmawiając, jak to było jego zwyczajem. Obejrzawszy szczegółowo całe urządzenie, kapitan powinszował dostawcy zwierząt tak dobrego pomysłu.
– O! wierz mi pan – odrzekł tenże, że moja łapka przewyższa nieskończenie wszelkie dotąd używane. W jednych zwierzęta dusiły się, w innych kaleczyły się śmiertelnie – ja zaś potrzebuję je chwytać żywe i nienaruszone.
– No! bez zaprzeczenia, rządzimy się całkiem przeciwną zasadą – odrzekł śmiejąc się kapitan.
– Kto wie, czy moja nie jest lepszą – odrzekł dostawca. Gdyby tak zapytać zwierząt…
– A! nie mam zwyczaju zasięgać ich zdania! – odpowiedział kapitan.
– Ale schwytawszy, jakże wyprowadzasz pan swoich jeńców? – zapytałem.
– Do otworu zasadzki przysuwa się szczelnie otwartą klatkę żelazną na kółkach i za podniesieniem klapy zwierzęta same do niej wchodzą, poczem bawoły przyprzężone do klatek powoli dowożą je do kraalu – odpowiedział Van Guitt.
Zaledwie wymówił te słowa, usłyszeliśmy krzyki dochodzące nas zewnątrz. Jednym tchem wybiegliśmy z pułapki.
Jeden z Hindusów przeciął na dwoje trzymaną w ręku laską, węża najjadowitszego rodzaju w chwili, gdy ten miał rzucić się na pułkownika; był to ten sam Hindus, który przed chwilą zwrócił moją uwagę. To wdanie się jego ocaliło pułkownika od niechybnej śmierci, gdyż krzyk pochodził stąd, że jeden służący z kraalu został ukąszonym przez tego węża i wijąc się po ziemi w boleściach, konał w konwulsyjnych drganiach.
Dziwnym trafem głowa ucięta znowu skoczyła na piersi służącego, zębami jej został pochwycony i nieszczęśliwy zarażony strasznym jadem zginął prawie w jednej minucie, tak, że nie można było go nawet ratować.
Przerażeni tym widokiem zwróciliśmy się szybko do pułkownika.
– Czy nie jesteś choćby zadraśnięty? – zapytał Banks chwytając go za rękę.
– Nic mi nie jest – odrzekł pułkownik, bądźcie spokojni. – Poczem zwracając się do Hindusa, któremu zawdzięczał życie, rzekł: Dziękuję ci serdecznie przyjacielu.
Hindus odrzekł, że nie należy mu się żadne podziękowanie za jego czyn.
– Jak się nazywasz – zapytał pułkownik.
– Kalagani – odrzekł Hindus.
KRAAL.
mierć nieszczęśliwca bardzo nas przeraziła, a to tem bardziej, że nastąpiła w tak straszliwy sposób. Ukąszenie tak zwanego węża-bicza, jednego z najjadowitszych na półwyspie, jest zawsze śmiertelne. Była to jedna ofiara więcej jakie rokrocznie tysiącami padają w Indjach od jadu tego strasznego płazu.
W jednym roku 1877-ym zginęło 1677 osób od ukąszenia węży; rząd wyznaczył nagrody za ich tępienie a urzędowe wykazy wskazują, że w tym jednym roku zabito ich 127.293 sztuk.
Mówiono, lecz zapewne w żarcie, że dawniej nie było węży na Martinice, że dopiero Anglicy gdy zmuszeni byli oddać wyspę Francuzom, przywieźli je tam. Lecz Francuzi nie potrzebowali już ze swej strony zdobywać się na podobne pomysły, gdy opuszczali Indje, gdyż już sama natura uposażyła je pod tym względem.
Ciało Hindusa pod wpływem tej gwałtownej trucizny poczęło rozkładać się prawie widocznie, musiano więc myśleć o jak naprędszem pogrzebaniu. Towarzysze jego wykopali dół tak głęboki, żeby dzikie zwierzęta nie mogły się dostać do ciała i tam został złożony.
Gdy się skończył ten smutny obrzęd, ruszyliśmy do Mateusza Van Guitt i stanęliśmy po półgodzinnej drodze na miejscu.
Osada ta usprawiedliwiała nazwę „kraalu” nadawaną właściwie osadom kolonistów Południowej Afryki.
Była to wielka podłużna zagroda, urządzona na polance, w głębi najgęstszego lasu. Mateusz Van Guitt zastosował wybornie jej urządzenie do potrzeb swego rzemiosła. Do koła otaczało ją wysokie ogrodzenie z kołami; w niem urządzone były szerokie wrota, aby mogły wjeżdżać wozy z klatkami. Wewnątrz, w głębi urządzono pomieszczenie dla wszystkich mieszkańców kraalu; było ono zbudowane z desek i pni drzew.
Na lewo w głębi stało sześć klatek na kółkach, porozdzielanych przegrodami; rozlegający się głośny ryk zdradzał, że nie były puste.
Na prawo, w głębi, stało dwanaście bawołów – były one używane do przewożenia menażerji. Sześciu ludzi służyło za woźniców; dziesięciu Hindusów wyćwiczonych w tropieniu dzikich zwierząt uzupełniało obsługę dostawcy.
Mateusz Van Guitt już od kilku miesięcy mieszkał tak w lesie, narażony nie tylko na napady dzikich zwierząt, ale i na panujące tu groźne febry. Tak jednak i on i obsługa jego oswojeni byli z niezdrowym klimatem tej okolicy, że nie ulegali malarji. Zdawał się być bardzo zadowolony z naszych odwiedzin i wprowadził nas do wnętrza.
Pierwsza izba przeznaczona była dla samego pana, druga dla Hindusów tropicieli, trzecia dla woźniców. Był to prosty szałas leśny, pozbawiony wszelkich wygód. Z kolei Van Guitt przeprowadzlł nas do pomieszczeń dla zwierząt. Przypominały one zupełnie urządzenie wędrownych menażerji. Każda z sześciu klatek zakratowana z przodu, była podzielona na trzy przegrody; ruchome, wysuwane do góry ściany, dozwalały w razie potrzeby przepędzać zwierzęta z jednej przegrody do drugiej.
Obecnie w klatkach znajdowało się siedm tygrysów, dwa lwy, trzy pantery i dwa lamparty.
Van Guitt oświadczył nam, że nie może opuścić tej miejscowości, dopóki nie schwyta jeszcze dwóch lampartów, trzech tygrysów i jednego lwa. Wtedy dopiero dowiezie menażerję swoją do koleji w kierunku Bombaju.
Okazy zwierząt zamkniętych w klatkach były przepyszne, ale nadzwyczaj dzikie, nie miały jeszcze czasu oswoić się ze swojem położeniem. Wyły i ryczały przeraźliwie, kręciły się w klatkach, chcąc gwałtem je rozbić. Za naszem zbliżeniem się wściekłość ich zwiększyła się jeszcze, na co handlarz nie zwracał wcale uwagi.
– Biedne zwierzęta! – rzekł z ubolewaniem kapitan.
– Czy sądzi pan, że więcej są godne pożałowania od tych, które zabijasz? – zapytał oschle dostawca.
– Sądzę, że nie tyle godne są pożałowania, ile nagany, że dały się schwytać – odparł kapitan.
Na lądach Afryki dzikie zwierzęta niekiedy są skazane na długi głód, gdyż tam jest mało przeżuwaczy stanowiących główne ich pożywienie; inaczej rzecz się ma na półwyspie Indyjskim w okolicach Tarryani, gdzie znajduje się nadzwyczajna ilość bizoni, bawołów, zebusów, dzikich antylop, na które polują nieustannie lwy, tygrysy i pantery. Oprócz tego stada kóz, owiec jakoteż pilnujących je „rajotów” (pastuchów) łatwiej i pewnej dostarczają im zdobyczy. I dlatego chciwa ich dzikość nie ma żadnego wytłumaczenia.
Dostawca żywił swoich czworonożnych więźni mięsem bizoni i pewnego gatunku wołów zwanych zebu, a zaopatrywanie i podawanie im żywności w oznaczonym czasie, było obowiązkiem ich stróżów, zwanych chikarisami.
Polując za tą żywnością, chikarisi narażają się na groźne niebezpieczeństwa. Wiadomo, że nawet tygrysy bardzo się obawiają dzikich bawołów, strasznych, gdy są rozwścieczone skutkiem odniesionej rany. W takim stanie nieraz rogami podkopują drzewo na którem ktoś uciekający przed niemi szuka schronienia. Biada myśliwcowi, któregoby napad dzikiego bawołu znalazł bezbronnym. To samo odnosi się i do indyjskiego bizonia, z krótkim czworograniastym łbem, z wypukłym grzbietem, z nogami białemi od kopyt do kolan, a którego długość od ogona do pyska dochodzi niekiedy do czterech metrów. Bizoń jest mniej dzikim od bawołu jeśli spokojnie się pasie na porosłych wysoką trawą płaszczyznach, ale nieostrożnie napadnięty staje się strasznym. To też chcąc uniknąć niebezpieczeństwa grożącego przy polowaniu, chikarisowie chwytali w zasadzki zwierzęta przeznaczone na żer dla menażerji.
Znający się dobrze na swojem rzemiośle dostawca zwierząt bardzo oszczędnie podawał żywność schwytanym zwierzętom; raz tylko na dzień, w południe rozdzielano pomiędzy nie cztery do pięciu funtów mięsa. Od soboty do poniedziałku nic nie dostawały. Tak więc niedziela była dla nich dniem postu. Niepodobna sobie wystawić zamieszania, ryku i wycia, gdy nareszcie podawano im skromny posiłek; wygłodzone zwierzęta tak się kręciły i rzucały, że można było mniemać, że rozbiją klatki. Ten przymusowy post ochraniał zwierzęta od chorób skórnych a tem samem podnosił ich cenę na targach Europy.
Przedstawiając nam szczegółowo wszystkie okazy swej menażerji, Van Guitt wywiązywał się z tego zadania raczej jak przyrodnik niż jak handlarz, udzielając nam wiele wiadomości o zwierzętach tej części półwyspu – to też postanowiliśmy nie opuszczać kraalu, dopóki nie wyjawi nam wszelkich tajników zoologji Himalajów.
– Chciej mnie pan objaśnić, panie Van Guitt – rzekł Banks – czy podobne przedsiębiorstwo zapewnia korzyści wynagradzające jego niebezpieczeństwa?
– Dawniej – odrzekł – było ono bardzo zyskowne; ale, trzeba przyznać, że od kilku lat dzikie zwierzęta bardzo spadły w cenie. Może pan przekonać się o tem z ostatnich cen notowanych na targowisku głównem, jakim jest dla nas ogród zoologiczny w Antwerpji. Tam też wyprawiam plon mojej awanturniczej wycieczki do lasów Indji. Niestety publiczność coraz mniej okazuje zamiłowania i może przyjść do tego, że cena sprzedaży nie pokryje kosztów. I tak ostatnim razem za strusia samca płacono 1.100 fr., za samicę tylko 800 fr. Za czarną panterę nie chciano dać więcej jak 1.600 fr., za tygrysicę jawajską 2.400 fr., a za całą rodzinę lwią, złożoną z dwóch lwów, lwicy i dwóch wielkich nadzieji lwiątek – tylko 7.000 f r.
– Ależ to jakby darmo! – odrzekł Banks.
– Co zaś do gruboskórców – jak naprzykład słonie, to warto je chwytać jedynie dla ich kłów, gdyż zapotrzebowanie kości słoniowej wcale się nie zmniejsza. Od czasu jak autorowie dramatyczni przyszli z pomysłem, aby słonie występowały w przedstawianych sztukach, impresarja wożą jednego od miasta do miasta i jeden taki egzemplarz zadawalnia ciekawość całego kraju. Skutkiem tego słonie nie popłacają na targowiskach.
– Czy tylko do europejskich menażerji dostarcza pan okazy indyjskiej fauny? – zapytałem.
– Wybacz pan – odrzekł handlarz – że odpowiem zapytaniem: czy pan dobrze poznał półwysep indyjski?
– Niezupełnie jeszcze; jednakże zwiedziłem już Bombaj, Kalkuttę, Benares, Allahabad, dolinę Gangesu, podziwiałem pomniki, zabytki…
– Ej! wszystko to nie warta niucha tabaki – rzekł – pogardliwie machnąwszy ręką. Czemże są wszelkie inne osobliwości wobec menażerji kolosalnych rozmiarów, jakie posiadają potężni radżowie, którzy zachowali cześć dla pysznych zwierząt, jakiemi chlubić się może święta ziemia Indji. Jedź pan do Guikowaru złożyć pokłon królowi Barody! zwiedź jego menażerje, których większość mieszkańców została przezemnie dostarczoną. Jakież to wspaniałe lwy, pantery, niedźwiedzie, tygrysy! Staraj się pan być widzem zaślubin 60.000 gołębi, jakie z wielką pompą corocznie się obchodzi. Podziwiaj pan 500 „bulbulów”, tych słowików półwyspu, które hodują tak starannie i troskiwie, jak gdyby następców tronu. Podziwiaj pan przepyszne słonie, z których jeden, pełniący obowiązki kata, wykonywując wydane wyroki, rozbija o kamień głowy przestępców. Stamtąd udaj się pan obejrzeć ogrody radży Maissuru, najbogatszego z monarchów Azji. Wejdź pan do tego pałacu, w którym można naliczyć setki nosorożców, słoni, tygrysów i wszelkich najrzadszych okazów, należących do najwyższej arystokracji indyjskiej. Dopiero gdy pan to wszystko pozna, nie będzie pan mógł być posądzonym o nieznajomość cudów tego niezrównanego kraju.
A gdybyście wiedzieli z jakiemi gestami i z jak poważną miną to wypowiedział!
– A czy wilki znajdują się w tej okolicy? – zapytał kapitan Hod.
– Jest ich bardzo wiele na całym półwyspie i są bardzo groźne, gdy gromadnie napadną na jakąś odosobnioną osadę. Podobne do wilków polskich, równie jak szakale, czynią wielkie spustoszenia, ale że nie przedstawiają żadnej wartości handlowej, więc oddaję je na łup kapitana Hod.
– Czy i lamparty zaliczasz pan do liczby dzikich zwierząt? – zapytał kapitan.
– Bezsprzecznie, lampart jest dziki, śmiały, odważny, wdrapuje się na drzewa, i przez to samo już bywa niekiedy groźniejszym od tygrysa.
– Oh! oh! – zawołał kapitan Hod.
– Panie – odrzekł oschle Mateusz Van Guitt, gdy myśliwy nie może uważać drzew za bezpieczne schronienie, bardzo łatwo sam może stać się przedmiotem polowania.
– A cóż pan powie o panterach?
– O? pantera, to dopiero zwierzę! – Przekonajcie się panowie, jak piękne okazy posiadam w moim zbiorze. Zadziwiające to zwierzęta!.. Czy wiecie, że panterę można ułożyć do polowania? W tym celu przynosi się je w palankinie z owiniętemi głowami, jak sępy lub sokoły. Jak tylko myśliwi dostrzegą trzodę antylop, wypuszczają panterę i ta rzuca się na lękliwe te przeżuwacze, które pomimo swej zwinności i szybkiego biegu nie są w stanie uniknąć strasznych pazurów pantery.
– A czy lwy znajdują się w tej okolicy?
– Tak, ale ja tutejszych tych mniemanych królów zwierząt stawiam niżej od lwów starożytnej Libji. Tu samce nie mają grzyw będących właściwością i ozdobą lwa afrykańskiego. W środkowych Indjach już prawie zaginęły, chroniąc się do Kattywaru, na puszczę Teil i w okolice Tarryani. Żyjąc samotnie tak jak pustelnicy, wyrodne te lwy nie mogą odzyskać utraconych przymiotów przez przebywanie ze swymi współbraćmi – to też nie stawiam ich w pierwszym rzędzie zwierząt czworonożnych. Lwa można podejść i wymknąć mu się, z tygrysem nigdy się to nie uda.
– Ach! tygrysy! tygrysy! – zawołał z uniesieniem kapitan Hod.
– Ach! tygrysy! – powtórzył Fox.
– Tygrysowi oddałbym koronę! – zawołał coraz więcej się ożywiając Mateusz Van Guitt. Mówi się „tygrys królewski” a nie lew królewski – i bardzo słusznie. Całe Indje należą do tygrysa i w nim się streszczają. On najpierwszy żył na tych ziemiach i ma prawo uważać za najeźdźców nietylko przedstawicieli rasy anglosaskiej, ale i synów rasy słonecznej. On to jest prawdziwym synem świętej ziemi Argawarta. To też zwierzęta te rozkrzewiły się licznie na całej powierzchni półwyspu nie porzucając ani jednej z okolic zamieszkałych przez ich przodków, od Komorinu aż do krańców himalajskich.
Żaden zwierz nie jest tak popłatny jak tygrys, dobijają się o niego zarówno do menażerji jak i do ozdoby królewskich ogrodów. A czy wiecie panowie, w jaki sposób zabawiają radżowie gości, których najwięcej chcą uczcić? Oto każą przytoczyć klatkę z królewskim tygrysem i postawić ją na środku obszernej płaszczyzny. Radża, goście jego, oficerowie i straż wszyscy są uzbrojeni w lance, rewolwery, karabiny i najczęściej siedzą na dzielnych rumakach. Konie te, przestraszone widokiem dzikiego zwierza i błyskawicami tryskającemi z jego oczu, zaczynają rzucać się i wspinać i tylko silny i wytrawny jeździec zdoła je powstrzymać. Wtem nagle otwierają się drzwi klatki, tygrys wybiega z niej, ciska się, biegnie, rzuca się na rozprószone gromadki, i znaczna liczba ofiar staje się łupem jego wściekłości. Niekiedy uda mu się przedrzeć przez otaczające go koło żelaza i broni i uciec, ale najczęściej pada w walce jednego przeciw stu. Ginie, ale chwalebną śmiercią, którą przynajmniej pomścił już naprzód.
– Brawo! panie Mateuszu Van Guitt – zawołał kapitan Hod z uniesieniem, tak, musi to być wspaniały widok… tak, tygrys jest królem zwierząt.
– A co więcej, królewskość jego nie wywołuje rewolucji – dodał Banks.
– Pan je bierzesz w niewolę, a ja je zabijam – zawołał kapitan – i mam nadzieję, że zanim opuszczę okolicę Tarryani, pięćdziesiąty z kolei padnie z mojej ręki.
– A! kapitanie – zawołał dostawca – marszcząc brwi, czyż nie mógłbyś pan poprzestać na niedźwiedziach, bawołach, dzikach i wilkach i zostawić w spokoju tych królów stworzenia!…
– No, niechże już będą królami, kiedy chcesz koniecznie – rzekł Banks – ale musisz przyznać, że to królowie bardzo niebezpieczni dla swoich poddanych. W roku, jeśli się nie mylę 1862, monarchowie ci pożarli wszystkich telegrafistów na stacji wyspy Sangor. Podają także, że pewna tygrysica w przeciągu trzech lat rozszarpała i pożarła 118 ofiar, a inna w tymże czasie aż 127. To już za wiele – nawet na królowe!
Od czasu rozbrojenia Sipajów, podczas trzech lat 12.554 osób padło ofiarą tygrysów.
– Ale zapominasz pan chyba, że tygrysy są to zwierzęta mięsożerne i żywią się surowem mięsem, a Hindusi utrzymują nawet, że gdy raz zakosztują ludzkiego mięsa, już innego jeść nie chcą.
– Więc cóż stąd? – zapytał Banks.
– To – odrzekł uśmiechając się Mateusz Van Guitt, że są tylko posłuszne swej naturze… przecież bez jedzenia żyć nie mogą.