Jules Verne
W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI
Powieść fantastyczna w dwóch częściach
(Rozdział XXI-XXIII)
Tłumaczyła Karolina Bobrowska
Ilustracje Férat i Beaurepaire
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań 1925
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXI
Niedźwiedzie polarne.
czterech okien domu jedno tylko wychodziło na podwórze. Było to okno w korytarzu, którego okiennica nie była zamknięta. Ale wyjrzeć przez nie można było dopiero wtedy, gdy warstwa lodu została usunięta wrzącą wodą. Pracy tej dokonywano z polecenia Jasper Hobson’a kilka razy dziennie dla badania okolicy i stanu temperatury na wystawionym nazewnątrz termometrze.
6 stycznia, około jedenastej zrana, żołnierz Kellet, stojący przy oknie, zawołał sierżanta Long, aby mu pokazać jakieś masy, poruszające się w ciemności.
Sierżant Long, zbliżywszy się do okna, rzekł spokojnie:
– To są niedźwiedzie.
Wistocie, kilka tych zwierząt zdołało przedostać się przez palisadę, a przyciągnięte silnym wyziewem dymu, zbliżyły się do domu.
Dowiedziawszy się otem, Jasper Hobson kazał zabarykadować od wnętrza okno korytarza. Było to jedyne możliwe wejście do domu i zdawało się niepodobieństwem, aby niedźwiedzie mogły doń wtargnąć. Cieśla Mac Nap zajął się tą czynnością, zasłaniając okno mocnemi belkami, w ten sposób wszakże, aby wąskim otworem można było śledzić ruchy niedźwiedzi.
– Panowie ci nie wejdą tutaj bez naszego pozwolenia. Mamy więc czas zebrać radę wojenną.
– Tak więc, panie Hobson – rzekła Mrs. Paulina Barnett – użyjemy wszystkich wrażeń zimowania w tych stronach! Po mrozie – niedźwiedzie.
– Jeszcze nie „po” – rzekł porucznik Hobson – ale, co jest najważniejsze, że „podczas” mrozu i to mrozu, który nie pozwala nam wyjść z domu! Nie mam pojęcia, jak pozbędziemy się tych niebezpiecznych zwierząt.
– Przypuszczam, że stracą cierpliwość i pójdą, jak przyszły.
Jasper Hobson potrząsnął głową.
– Pani nie zna tych zwierząt – odezwał się. – Z powodu ostrej zimy są wygłodniałe i nie odejdą stąd, dopóki nie będą zmuszone siłą!
– Więc pan się ich obawia? – spytała Mrs. Paulina Barnett.
– Tak i nie – odrzekł porucznik. – Niedźwiedzie nie wejdą do domu; ale nie wiem, jak my się zeń wydostaniemy, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Po tych słowach Jasper Hobson podszedł do okna, Mrs. Paulina Barnett zaś, Madge i reszta kobiet, otoczywszy sierżanta, słuchały, co im opowiadał o niedźwiedziach, jako człowiek doświadczony w tym względzie. Nieraz bowiem sierżant Long miał do czynienia z temi mięsożernemi zwierzętami, które spotyka się często nawet w okolicach bardziej na południe wysuniętych, ale w warunkach zgoła odmiennych, gdy można było z niemi walczyć z powodzeniem. Tu wszakże napadnięci pozostawali w zamknięciu, a mróz wyjść im nie pozwalał.
Przez cały dzień śledzono uważnie ruchy zwierząt. Od czasu do czasu zaglądały one w okno, poczem pomrukiwały gniewnie. Po naradzie z sierżantem Long, Jasper Hobson zadecydował, że jeżeli niedźwiedzie nie opuszczą swego stanowiska, trzeba będzie wydrążyć strzelnicę w ścianach domu, aby je spłoszyć strzałami. Ale miano się wstrzymać dzień lub dwa przed użyciem tego sposobu, aby nie obniżyć temperatury pokojowej i tak już dość niskiej. Tłuszcz morsów, który używano do palenia, był tak zmarznięty, że musiano go rąbać siekierą.
Dzień przeszedł bez wypadku. Niedźwiedzie krążyły dokoła domu, lecz dostać się do niego nie próbowały. Żołnierze czuwali całą noc, a o czwartej rano zdawało się, że zwierzęta opuściły podwórze. W każdym razie nie pokazywały się wcale.
O siódmej Marbre udał się na strych po zapasy. Powrócił jednak natychmiast z wiadomością, że niedźwiedzie są na dadchu.
Jasper Hobson, sierżant, Mac Nap i kilku żołnierzy, schwyciwszy broń, pobiegli na strych drabiną, prowadzącą doń z korytarza. Ale na strychu było tak zimno, że po kilku minutach powrócili wszyscy, nie mogąc utrzymać strzelb w rękach. Wilgotne powietrze, spowodowane oddechem, spadało płatami śniegu dokoła nich.
Marbre nie mylił się. Niedźwiedzie biegały po dachu, pomrukując. Odgarnąwszy pazurami warstwę lodu, wciskały się niemi do łat dachu, jakby je wyrwać chciały.
Jasper Hobson zastanowił się nad tem poważnie.
– Niedźwiedzie są w tej chwili na dachu – odezwał się do obecnych. – Obawiać się jednak ich nie potrzebujemy, gdyż zwierzęta dostać się nie mogą do mieszkania. Lecz obawiam się, że zdołają wedrzeć się do strychu i pożreć futra tam złożone. Futra te są własnością Towarzystwa, obowiązkiem naszym więc strzec ich pilnie. Proszę was, towarzysze, abyście pomogli mi ukryć je w miejscu bezpiecznem.
Natychmiast żołnierze ustawili się szeregiem w sali, w kuchni, w korytarzu i na drabinie. Zmieniali się kolejno, gdyż długo wytrzymaćby nie mogli na strychu, z powodu panującego tam mrozu, i w godzinę później futra były złożone w wielkiej sali.
Podczas tej pracy niedźwiedzie w dalszym ciągu biegały po dachu, starając się wyrwać zeń krokwie. W kilku miejscach zdawało się nawet, że belki ustępowały pod ich naciskiem. Mac Nap zatrwożył się wielce. Budując dach, nie przypuszczał, że znajdą się na nim tak nieproszeni goście.
Dzień jednak przeszedł, a niedźwiedzie nie wtargnęły do strychu. Ale wróg niemniej groźny wkradał się powoli do pokojów! Ogień gasł w piecach. Zapas drzewa był prawie wyczerpany. Opału starczyło zaledwie na kilkanaście godzin.
Widmo śmierci od mrozu stanęło przed oczyma mieszkańców fortu. Biedni ludzie, tuląc się do siebie wokół zagasającego ogniska, czuli jak ciepło ich opuszcza. Nie skarżyli się jednak. Kobiety nawet znosiły mężnie te męczarnie. Mrs. Mac Nap tuliła namiętnie swe dziecię do piersi. Kilku żołnierzy spało, a raczej wpadło w stan bezwładu, którego nie możnaby snem nazwać.
O trzeciej zrana Jasper Hobson spojrzał na termometr, zawieszony na murze sali, o niespełna dziesięć stóp od pieca.
Wskazywał cztery stopnie Fahrenheita poniżej zera (–20° Cels.)!
Porucznik, powiódłszy ręką po czole, spojrzał na zwartą i milczącą grupę towarzyszy i stanął nieruchomy. Oddech, wydobywający się z jego piersi, a zamieniony na bielejący opar, otaczał go zewsząd.
W tej chwili ktoś położył rękę na jego ramieniu. Była to Mrs. Paulina Barnett.
– Trzeba coś przedsięwziąć, poruczniku Hobson, nie możemy umrzeć, nie starając się bronić!
– Tak, pani – odpowiedział porucznik pod wpływem budzącej się energji – trzeba coś przedsięwziąć!
Porucznik zawołał sierżanta Long, Mac Nap’a i kowala Raë, to jest ludzi najodważniejszych z oddziału. W towarzystwie Mrs. Pauliny Barnett zbliżyli się do okna i, obmywszy je wrzącą wodą, spojrzeli na termometr, znajdujący się na dworze.
– Siedemdziesiąt dwa stopnie (–40° Cels.)! – zawołał Jasper Hobson. – Towarzysze! nie pozostaje nam nic innego, jak narazić swe życie, dostając się do zapasu drzewa, albo spalić stopniowo ławki, łóżka, przegrody, słowem wszystko, co może służyć za paliwo. Ale to ostatnie jest prowizoryczne, gdyż nic nie zapowiada zmiany pogody.
– A więc ryzykujmy! – odezwał się sierżant Long.
Tego samego zdania byli jego dwaj towarzysze. W milczeniu wzięli się do dzieła.
Oto, co zostało postanowione i co przedsięwzięto, aby zabezpieczyć, o ile to było możliwe, życie tych, którzy poświęcali się dla innych.
Skład, w którym drzewo było złożone, znajdował się o pięćdziesiąt kroków na lewo od domu. Zadecydowano, że jeden z ludzi starać się będzie dostać do składu. Miał zabrać z sobą długi sznur, okręcony dokoła ciała, a drugi, którego koniec był w rękach towarzyszy, miał ciągnąć za sobą. Dostawszy się do składu, miał naładować sanki, złożone w składzie, drzewem, poczem, przywiązując jeden ze sznurów do przedniej części sanek, aby można je było zawrócić do składu, miał ułatwić stałą komunikację między domem i składem, i tym sposobem zapewnić dowóz drzewa do domu. Szarpnięcie odpowiednim sznurem miało wskazywać, w jakim kierunku sanki miały zdążać.
Plan ten był bardzo pomysłowy, lecz jego wykonanie zależało od dwu okoliczności: czy drzwi składu nie są zbyt zamarznięte, i czy niedźwiedzie, opuściwszy dach, nie znajdują się między domem a składem.
Sierżant Long, Mac Nap i Raë, wszyscy trzej gotowi byli udać się do składu. Sierżant jednak zwrócił uwagę swym towarzyszom, że jako żonaci nie mają prawa się narażać i oświadczył, że on sam podejmie się tego zadania. Jasper Hobson chciał go zastąpić, ale Mrs. Paulina Barnett zaprzeczyła temu żywo:
– Panie Jasper – rzekła – pan jest naszym przywódcą, pan nie ma prawa się narażać. Niech sierżant Long idzie sam.
Jasper Hobson, wiedząc, jakie obowiązki nakłada nań rola dowódcy, nie nalegał więcej, i polecił sierżantowi Long podjęcie się trudnego zadania. Mrs. Paulina Barnett uścisnęła rękę dzielnego żołnierza.
Reszta mieszkańców, obezwładniona mrozem, nie wiedziała nic o śmiałem tem przedsięwzięciu.
Przygotowano dwa długie sznury. Sierżant, ubrany w futra wartości tysiąca funtów szterlingów, okręcił się jednym ze sznurów. Drugi przywiązał do paska, do którego również umocował krzesiwo i rewolwer. Poczem w chwili, gdy miał wyruszyć, wypił pół szklanki wódki, mówiąc że pije „dobry haust paliwa”.
Jasper Hobson wtedy wraz z sierżantem, Raë’m i Mac Nap’em wyszli z sali. Przeszedłszy przez kuchnię, w której dogasało ognisko, weszli do korytarza. Raë wszedł po drabinie na strych, aby się przekonać, czy niedźwiedzie są na dachu. Stwierdziwszy ich obecność, powrócił dać o tem znać towarzyszom. Pora działania nadeszła.
Otworzono wewnętrzne drzwi korytarza. Mróz przeniknął wszystkich do szpiku kości. Gdy otworzono drzwi bezpośrednio wychodzące nazewnątrz, musieli się narazie cofnąć przed napływającą mroźną falą powietrza. W jednej chwili opar wilgotny, unoszący się w korytarzu, zamienił się na drobny śnieg, osiadający na ścianach i podłodze.
Powietrze nazewnątrz było niezmiernie suche. Gwiazdy błyszczały blaskiem niezwykłym. Sierżant Long, nie wahając się ani chwili, wypadł z domu, ciągnąc za sobą sznur, którego drugi koniec był w rękach jego towarzyszy. Wtedy przymknięto wejście i Jasper Hobson, Mac Nap i Raë powrócili do korytarza, zamykając za sobą szczelnie drzwi wewnętrzne. W korytarzu zatrzymali się, czekając na rezultat śmiałej wyprawy. O ileby sierżant nie powrócił po kilku chwilach, znaczyłoby to, że dostał się do składu i ładuje drzewo. Zajęcie to powinno było zająć mu najwyżej dziesięć minut. Raë tymczasem pobiegł na strych pilnować niedźwiedzi. Noc była ciemna, przypuszczano więc, że zwierzęta nie dostrzegą sierżanta.
Po upływie dziesięciu minut Jasper Hobson, Mac Nap i Raë weszli do wąskiego przejścia, dzielącego drzwi, oczekując na umówiony znak co do wciągnięcia sanek do domu.
Lecz pięć minut upłynęło, a sznur nie poruszył się. Można sobie wyobrazić, jaki niepokój ich ogarnął! Minął kwadrans, odkąd sierżant opuścił dom, sznur zaś nie poruszał się.
Jasper Hobson poczekał jeszcze chwil kilka, poczem wyprężając sznur, dał znak towarzyszom, aby mu pomogli. Jeżeli sanki nie były naładowane, sierżant zatrzymaholowanie.
Sznur ciągniono z całej siły. Jakiś ciężki przedmiot sunął zwolna po ziemi. Wkrótce zatrzymał się przy drzwiach…
Było to ciało sierżanta Long. Nieszczęśliwy Long nie dotarł nawet do składu. Porażony siłą mrozu, upadł na drodze. Leżąc prawie dwadzieścia minut wśród tego zabójczego chłodu, musiał paść jego ofiarą.
Mac Nap i Raë z okrzykiem rozpaczy wnieśli ciało do korytarza; w chwili jednak, gdy porucznik chciał zamknąć drzwi zewnętrzne, uczuł, że ktoś je odpycha, i jednocześnie usłyszał straszny pomruk.
– Do mnie! – zawołał Jasper Hobson.
Zanim Mac Nap i Raë zdążyli rzucić się mu na pomoc, Mrs. Paulina Barnett była już przy nim. Ale nadaremnie usiłowali drzwi przycisnąć, olbrzymie zwierzę parło całą siłą, chcąc wejść do korytarza… Mrs. Paulina Barnett, wyrwawszy jeden z pistoletów z za pasa porucznika, oczekiwała z zimną krwią na zjawienie się napastnika, gdy zaś ukazała się głowa niedźwiedzia, wystrzeliła w otwartą jego paszczę.
Niedźwiedź upadł, zapewne śmiertelnie rażony, a drzwi zamknięto, barykadując je szczelnie.
Przeniesiono natychmiast ciało sierżanta do wielkiej sali i położono je w pobliżu pieca. Ale ostatnie węgle już dogasały! Jakże można było myśleć o pomocy dla nieszczęśliwego, w którym dogasały ostatnie iskierki życia?
– Pójdę! pójdę! – zawołał kowal Raë – pójdę po to drzewo, albo –
– Tak, Raë! – odezwał się głos kobiecy – pójdziemy razem!
Kobietą tą była jego dzielna żona.
– Nie, towarzysze, nie! – zawołał Jasper Hobson. – Nie uszlibyście ani przed mrozem, ani przed niedźwiedziem. Spalimy wszystko, co posiadamy, a później niech nas Bóg ratuje!
Na te słowa wszyscy ci nieszczęśliwi, napoły zmarznięci, zerwali się jak szaleni, chwytając za topory. W jednej chwili stoły, ławki, przegrody, słowem, wszystko było porąbane, ale zato w piecu ukazały się niebawem żarzące płomienie, podniecane tłuszczem morsów.
Temperatura podniosła się o jakie dwanaście stopni. Wtedy zajęto się gorliwie sierżantem Long. Po kilkakrotnem natarciu go wódką zdołano pobudzić krążenie krwi. Białawe plamy, pokrywające miejscami ciało, zaczynały znikać. Ale nieszczęśliwy cierpiał bardzo i dopiero po upływie kilku godzin był w stanie przemówić. Położono go na wygrzanem łóżku; Mrs. Paulina Barnett i Madge czuwały przy nim noc całą.
Tymczasem Jasper Hobson, Mac Nap i Raë naradzali się nad sposobem wyjścia z tego groźnego położenia. Oczywistą było rzeczą, że to nowe paliwo wystarczy co najwyżej na dni parę. A co będzie potem? Nowy księżyc jaśniał już od czterdziestu ośmiu godzin, a stan atmosferyczny nie zmieniał się bynajmniej. Wiatr północny dął z całą siłą. Barometr wskazywał niezmiennie pogodę, a z ziemi zlodowaciałej nie unosił się najmniejszy opar. Można było się obawiać, że mróz stale tu zagości. Ale co przedsięwziąć? Czyż miano znów próbować wycieczki do składu, która stała się tem niebezpieczniejsza, że obudziła czujność niedźwiedzi? Czyż można było walczyć z temi zwierzętami na swobodzie? Nigdy. Byłoby to szaleństwo opłacone śmiercią wszystkich.
W pokojach wszakże temperatura stała się znośniejszą. Owego to rana Mrs. Joliffe mogła podać na śniadanie ciepłe mięso i herbatę. Płomienistego grogu nie szczędzono wcale, a sierżant Long popijał go z zadowoleniem. Dobroczynne ciepło pieców wpływało dodatnio na stan moralny biednych tych ludzi. Oczekiwali z niecierpliwością na rozkaz porucznika walki z niedźwiedziami. Ale Jasper Hobson, wiedząc, że szanse nie są równe, obawiał się narazić swych towarzyszy. Zdawało się, że dzień upłynie spokojnie, gdy około trzeciej po południu niezwykły hałas dał się słyszeć na strychu domu.
– Otóż i one! – zawołali żołnierze, uzbrajając się spiesznie w siekiery i pistolety.
Było rzeczą oczywistą, że niedźwiedzie, wyrwawszy krokwie z dachu, dostały się do wnętrza strychu.
– Niech nikt się z miejsca nie rusza! – rzekł porucznik głosem spokojnym. – Raë, umocnij drzwi od strychu.
Kowal wybiegł z sali do korytarza i dopadłszy drabiny, zamknął drzwi szczelnie.
Usłyszano przeraźliwy hałas ponad sufitem, który zdawał się uginać pod ciężarem niedźwiedzi. Był to pomruk zwierząt, uderzanie łapami i drapanie potężnemi pazurami.
Czy wtargnięcie niedźwiedzi miało pogorszyć położenie mieszkańców fortu? Oto nad czem zastanawiali się Jasper Hobson i jego towarzysze. Niektórzy sądzili, że przeciwnie, polepszyło się znacznie. Jeżeli – co jest bardzo prawdopodobne – niedźwiedzie dostały się w całym komplecie na strych, można je było osaczyć na tej wąskiej przestrzeni, nie narażając się bezpośrednio na mróz zewnętrzny. Zapewne, walka byłaby bardzo groźna, ale w każdym razie była możliwa.
Należało więc zdecydować się na nią. Walka ta była jednak niezmiernie trudna, gdyż żołnierze przez wąski otwór mogli się dostać na strych tylko pojedynczo.
To też nic dziwnego, że Jasper Hobson wahał się z jej rozpoczęciem. Po naradzie z towarzyszami, postanowił czekać. Może zajdzie coś nieprzewidzianego, co przechyli szalę na ich stronę. Było prawie niepodobne, aby niedźwiedzie podważyły belki sufitu, umocowane dokładniej, niż krokwie dachu.
Postanowiono zatem czekać. Dzień upłynął. Nastała noc. O spoczynku nie było mowy. Hałas na strychu był niemożliwy do zniesienia.
Nazajutrz, o dziewiątej, nowy wypadek pogorszył położenie, a tem samem zmusił porucznika do szybkiego działania.
Jak wiadomo, rury kominów przechodziły przez strych. Rury te, zbudowane z wapiennych cegiełek, bardzo niedokładnie ocementowanych, nie mogły oprzeć się bocznemu naporowi. Otóż niedźwiedzie, czy to drapiąc je pazurami, czy też opierając się o nie dla ogrzania się, powoli je niszczyły. Kawałki cegieł opadały jedne po drugich i niebawem piece stały się niezdatne do użytku.
Był to wypadek tak doniosły i tak niepowetowany, że byłby wytrącił zupełnie z równowagi ludzi mniej energicznych. A do tego, dym paleniska, nie mogąc się wydostać nazewnątrz, zwrócił się do wnętrza i przemknął powietrze swym czarnym, cuchnącym wyziewem. Po kilku chwilach opar ten stał się tak gęsty, że światło lampy w nim znikło. Trzeba więc było, bądź co bądź, wyjść z domu, nie chcąc oczadzieć w tej dusznej atmosferze. A znów wyjść z domu, znaczyło zginąć od mrozu!
Rozległ się krzyk kilku kobiet.
– Towarzysze! – zawołał porucznik, chwytając za siekierę – na niedźwiedzie! na niedźwiedzie!
Było to jedyne wyjście możliwe z tego rozpaczliwego położenia. Trzeba było raz skończyć z temi strasznemi zwierzętami! Wszyscy, co do jednego, rzucili się do korytarza, a stąd na drabinę. Jasper Hobson był na czele. Podważono drzwi. Wśród czarnego dymu zabłysnął ogień strzałów. Słychać było okrzyki, połączone z wyciem, krew lała się obficie. Walka toczyła się wśród najgłębszego mroku.
Ale w tejże chwili rozległy się w powietrzu jakieś straszne pomruki. Ziemia zaczęła się chwiać pod wpływem silnych wstrząsów. Dom się pochylił, jak gdyby wyrwany z posad. Belki ścian rozluźniły się, a przez utworzone szpary Jasper Hobson i jego towarzysze mogli ze zdumieniem stwierdzić, że niedźwiedzie, niemniej od nich przelęknione, uciekały wyjąc wśród ciemności.
Rozdział XXII
W ciągu pięciu miesięcy.
wałtowne trzęsienie ziemi nawiedziło tę część lądu amerykańskiego. Wstrząśnienia tego rodzaju musiały być częste na tem podłożu wulkanicznem. Związek między tem zjawiskiem a wybuchami wulkanów raz jeszcze znalazł swe potwierdzenie.
Jasper Hobson zrozumiał, co się stało, i oczekiwał z wzrastającym niepokojem dalszych wypadków. Pęknięcie ziemi mogło pochłonąć jego i towarzyszy. Lecz tylko jedno silne wstrząśnienie odczuć się dało, a raczej było to odbicie silniejszego jeszcze wstrząśnienia.
Należało zająć się rzeczą najważniejszą, to jest naprawą domu, który, aczkolwiek wstrząśnięty, był jeszcze mieszkalnym. Zatkano więc natychmiast otwory między rozsuniętemi belkami i naprawiono, o ile to było możliwe, kominy.
Rany, które ponieśli niektórzy z żołnierzy w walce z niedźwiedziami, okazały się niegroźne, opatrzono też je szybko.
W tych warunkach upłynęły dwa dni. Biedni rozbitkowie palili wszystko, co było pod ręką: łóżka, deski, przegrody. Mac Nap i jego pomocnicy zajęli się najpilniejszą naprawą wnętrza domu. Pale, stanowiące jego podstawę, a mocno osadzone w ziemi, nie były naruszone. Przypuszczano jednak, że trzęsienie ziemi wywołało niespodziewane zmiany na powierzchni wybrzeża. Jasper Hobson chciał się dowiedzieć jak najprędzej o tych zmianach, gdyż mogły wpłynąć niemało na los faktorji. Ale nieubłagany mróz trzymał go w domu.
Niebawem jednak z pewnych oznak wnioskować było można, że pogoda ulegnie zmianie. Gwiazdy stały się mniej błyszczące. 11 stycznia barometr spadł na kilka linij. W powietrzu unosiły się opary, a ich gęstość świadczyła o bliskiem zmniejszeniu się mrozu.
Istotnie 12 stycznia wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni, a śnieg zaczął padać chwilami. Termometr podniósł się nagle do piętnastu powyżej zera (–9° Cels.). Dla nieszczęśliwych mieszkańców fortu temperatura ta równała się wiosennej.
Owego to dnia, o jedenastej zrana, wszyscy wyszli z domu. Wyglądali jak gromada więźniów, wypuszczona nagle na swobodę. Ale porucznik zabronił oddalać się poza zagrodę fortu z obawy, aby nie spotkano niepożądanych wędrowców.
O tej porze roku słońca jeszcze niema, ale zbliża się ono do horyzontu o tyle, że zmrok jest dłuższy. Wskutek tego przedmioty zarysowywały się wyraźnie w promieniu dwu mil. To też Jasper Hobson nie omieszkał przyjrzeć się okolicy, tak niedawno nawiedzonej trzęsieniem ziemi.
Znalazł w niej wielkie zmiany. Wyniosłe skały, tworzące zakończenie przylądka Bathurst, były poczęści zniesione, a duże ich złomy spoczywały w pobliżu wybrzeża. Zdawało się, że cały przylądek pochylił się ku jeziorku, a tem samem, że fort usunął się ze swego miejsca. Naogół biorąc, grunt pochylił się ku zachodowi, a wzniósł – ku wschodowi. Zmiana poziomu musiała pociągnąć za sobą to następstwo, że wody jeziora i rzeki Pauliny pod wpływem odwilży rozleją się w kierunku zachodnim i część gruntu będzie zalana. Rzeczka prawdopodobnie utoruje sobie nowe łożysko i zmieni swe ujście. Pagórki wschodniego wybrzeża jakoby zmniejszyły znacznie swą wyniosłość. Co zaś do urwistego zachodniego wybrzeża, było ono zbyt dalekie, aby można coś o niem sądzić. Słowem, ważna zmiana, wywołana trzęsieniem ziemi, polegała na tem, że na przestrzeni czterech do pięciu mil powierzchnia gruntu z poziomej stała się pochyłą w kierunku zachodnim.
– Pan, panie Hobson – odezwała się żartobliwie podróżniczka – był na tyle uprzejmy, że nazwał rzeczkę i jej ujście mojem imieniem i nazwiskiem, a oto, niema już ani rzeki Pauliny, ani portu Barnett! Widocznie nie mam szczęścia!
– Zapewne – odrzekł porucznik – ale jeżeli niema rzeczki, to natomiast zostało jeziorko, które, o ile pani pozwoli, nazwiemy jeziorem Barnett. Przypuszczam, że nie zdradzi pani.
Mr. i Mrs. Joliffe, wydostawszy się z domu, udali się natychmiast jedno do psiarni, drugie do obory, gdzie były renifery. Psy nie ucierpiały zbytnio w swem zamknięciu, to też wybiegły, skacząc, na podwórze. Co do reniferów, to jeden z nich zginął niedawno. Inne zaś, choć nieco przychudłe, miały dość zdrowy wygląd.
– Nie spodziewałem się – rzekł porucznik, zwracając się do idącej obok niego Mrs. Pauliny Barnett – że sprawa nasza skończy się tak pomyślnie!
– A ja nie wątpiłam nigdy – odezwała się podróżniczka. – Ludzie tego pokroju co pan i pańscy towarzysze, nie poddają się tak łatwo żelaznej ręce zimy.
– Proszę pani, odkąd przebywam w tych krainach polarnych, nie doświadczyłem nigdy takiego mrozu, a jeżeli mam wyznać prawdę, zdaje mi się, że gdyby był potrwał dłużej, bylibyśmy zgubieni.
– A więc trzęsienie ziemi przyszło w porę, aby wystraszyć niedźwiedzie – rzekła podróżniczka – i może ono przyczyniło się poczęści do zmiany temperatury.
– Możliwa to rzecz, a nawet bardzo możliwa – odezwał się porucznik. – Wszystkie zjawiska natury mają łączność wzajemną. Wyznać wszakże muszę, że podłoże wulkaniczne tego gruntu niepokoi mnie niemało. Sąsiedztwo czynnego wulkanu nie jest pożądane dla naszej siedziby. Wprawdzie lawa nie dostanie się do nas, lecz wulkan wywołuje wstrząśnienia, które nam grożą. Niech pani patrzy, jak wygląda obecnie nasz dom!
– Pan każe go naprawić na wiosnę, a skorzystawszy z doświadczenia, każe pan wzmocnić jego ściany.
– Zapewne, ale zanim wiosna nadejdzie, musi on pozostać w obecnym stanie, a nie wiem, czy nie wyda się pani zbytnio niewygodnym.
– Mnie – odpowiedziała ze śmiechem Mrs. Paulina Barnett – mnie, podróżniczce! Wyobrażać sobie będę, że przebywam w kajucie statku, który przechyla się na jedną stronę, a ponieważ pański okręt nie kołysze się wzdłuż i wpoprzek, nie potrzebuję się obawiać żadnej przypadłości.
– Wiem, wiem – odpowiedział Jasper Hobson – że pani zgadza się ze wszystkiem, i brak mi słów dla wyrażenia mego podziwu wobec niezwykłego charakteru pani. Któż zresztą go nie ocenia! Któż nie wie, że swą duchową energją, swem pogodnem usposobieniem podtrzymywała nas pani w ciężkich chwilach, które przebyliśmy, towarzysze moi i ja. To też w ich imieniu i swojem dziękuję pani serdecznie!
– Doprawdy, przesadza pan, panie Hobson…
– Nie, nie, wszystko, co mówię, powtórzą z ochotą inni. Ale pani pozwoli, że ją zapytam o jedno. Pani wie, że w czerwcu, bieżącego roku, kapitan Craventy ma nam wysłać oddział z żywnością, który zpowrotem zabierze złożone futra do fortu Reliance. Prawdopodobnie nasz przyjaciel Tomasz Black, ujrzawszy zaćmienie, zechce powrócić z tymże oddziałem. Pozwoli pani, że zapytam się, czy pani ma zamiar mu towarzyszyć?
– Czy pan mnie odsyła, panie Hobson? – spytała z uśmiechem podróżniczka.
– Cóż znowu, proszę pani!…
– A zatem, panie poruczniku – odrzekła Mrs. Paulina Barnett, wyciągając rękę do Jasper Hobsona – prosić pana będę o spędzenie jeszcze jednej zimy w forcie Nadziei. Prawdopodobnie w przyszłym roku Towarzystwo wyśle do przylądka Bathurst swój okręt, więc skorzystam zeń, aby, zamiast lądem, odbyć podróż przez cieśninę Berynga.
Porucznik był zachwycony postanowieniem swej towarzyszki. Cenił on i szanował wielce dzielną Mrs. Paulinę Barnett i przywiązał się do niej szczerze, ona zaś, ceniąc jego wybitne zalety serca i umysłu, odpłacała mu równem uczuciem. Zaiste, ciężką byłaby chwila rozstania dla obojga. Któż wie zresztą, czy nie czekają ich jeszcze straszne przejścia i czy nie od nich obojga będzie zależało ocalenie innych…
20 stycznia słońce ukazało się po raz pierwszy, zwiastując kres nocy polarnej. Zabłysło wprawdzie na krótko, lecz niemniej było radośnie witane przez spragnionych jego widoku mieszkańców fortu. Od tej pory dzień przedłużał się stale.
Do piętnastego marca pogoda była jeszcze bardzo zmienna. Mróz naprzemian ze śniegiem zjawiały się nagle. Mróz nie pozwalał myśliwym polować; śnieżne zawieje zatrzymywały ich w domu. To też rzadkie były chwile, w których mogli oddać się swemu zawodowi i to w okolicy najbliższej. Zresztą dalsze wycieczki nie były potrzebne, łapki bowiem przynosiły plon obfity. Kuny, lisy, gronostaje, wolwereny i inne cenne zwierzęta wpadały w zastawione sidła, myśliwi więc nie tracili czasu, nie oddalając się od swej siedziby. W marcu odbyli tylko jedną dłuższą wycieczkę do zatoki Morsów, gdzie przekonać się mogli, że trzęsienie ziemi nie pozostało bez wpływu na urwiste jej wybrzeże, które obniżyło się znacznie.Poza niem, w dali, góry wulkaniczne, otoczone lekkim oparem, zdawały się odpoczywać po znoju.
Około dwudziestego marca zjawiły się pierwsze łabędzie, które ciągnęły z południa na północ z przeraźliwym krzykiem. Ukazały się również „dzwońce śnieżne” i „sokoły zimujące”. Ale olbrzymia warstwa śniegu pokrywała jeszcze ziemię, a wody jeziora i morza nie pozbyły się jeszcze swej lodowej powłoki.
Dopiero w pierwszych dniach kwietnia lód pękać począł. Pękanie to czasami było tak głośne, że przypominało huk dział. Lodowate zwały zmieniły swą postać zupełnie. Niejedna góra lodowa, pod wpływem wstrząśnienia, przewracała się z trzaskiem, wywołując swym ciężarem szybsze pękanie lodów na zamarzniętej wodzie.
W tej porze temperatura średnia dochodziła do trzydziestu dwu stopni powyżej zera (–0° Cels.). To też powoli lód w pobliżu wybrzeża tajał, a zwały lodowe, pociągane prądami polarnemi, cofały się stopniowo w dal. 15 kwietnia morze było już dostępne dla żeglugi i okręt mógłby był dopłynąć przez cieśninę Berynga do przylądka Bathurst.
Jednocześnie z oceanem Podbiegunowym jezioro Barnett pozbyło się swej lodowej powłoki, ku wielkiemu zadowoleniu kaczek i innych wodnych ptaków, które mnożyły się na wybrzeżach. Ale tak, jak to był przewidział porucznik Hobson, obwód jeziora powiększył się znacznie wskutek zmiany w położeniu gruntu. Jasper Hobson zauważył, że wody jeziora cofnęły się na wschodniem jego wybrzeżu o sto pięćdziesiąt kroków, dążąc na zachód, a tem samem grożąc okolicy powodzią, o ile nie napotkają jakiej naturalnej przeszkody.
Było rzeczą bardzo pomyślną, że pochylenie gruntu nastąpiło ze wschodu na zachód, gdyż w przeciwnym razie faktorja byłaby zalana.
Co do rzeczki znikła ona wraz z odwilżą, jak gdyby woda wróciła do swego źródła, zmuszona do tego pochyleniem w tem miejscu gruntu z północy na południe.
– Oto rzeczka – rzekł Jasper Hobson, zwracając się do sierżanta – którą wykreślić należy z map lądów polarnych. Gdyby rzeczka była jedyną naszą dostawczynią wody, zdatnej do picia, bylibyśmy w niemałym kłopocie. Na szczęście mamy jeszcze jezioro Barnett i mam nadzieję, że nie wyczerpiemy go do dna.
– Zapewne – odrzekł sierżant Long. – Ale… czy jego woda pozostała słodka?
Jasper Hobson spojrzał uważnie na sierżanta – i zmarszczył brwi. Na myśl mu nie przyszło, że pęknięcie ziemi mogło połączyć morze z jeziorkiem. Niepowetowana ta strata zmusiłaby mieszkańców fortu do opuszczenia faktorji!
Porucznik i sierżant skierowali się natychmiast ku jezioru, ale na szczęście przekonali się, że woda była słodka.
W pierwszych dniach maja warstwa śniegu znikła miejscami, a pod wpływem promieni słonecznych ziemia zaczęła się pokrywać zielenią mchów i traw. Nasiona szczawiu i łyżczycy, posiane ręką Mrs. Joliffe, wychylały swe kiełki z ziemi. Gruba warstwa śniegu uchroniła je od mrozów. Lecz obecnie trzeba je było zabezpieczyć od żarłoczności ptaków i gryzoniów, co też uczynił zacny kapral, wywiązując się z tego zadania z sumiennością i powagą straszydła umieszczanego zazwyczaj w ogrodzie warzywnym.
Powróciły dnie długie, a z niemi wyprawy myśliwskie.
Porucznik bowiem chciał wysłać do fortu Reliance jak największy zapas futer, które zabraćmiał oddział z żywnością, spodziewany za kilka tygodni. Marbre, Sabine wraz z innymi myśliwymi wzięli się do dzieła. Wycieczki nie były ani długie, ani męczące. Myśliwi nie potrzebowali oddalać się więcej nad dwie mile od przylądka Bathurst, zwierzyna bowiem w wielkiej obfitości znajdowała się w najbliższej okolicy. Kuny, renifery, zające, karibu, lisy, gronostaje wpadały same pod strzały myśliwych.
Zaznaczyć jednak należy, że ku wielkiemu zmartwieniu myśliwych, niedźwiedzie nie pojawiały się wcale i można było sądzić, że napastnicy, uciekając, pociągnęli za sobą cały swój ród. Być może, że trzęsienie ziemi przyczyniło się do tego, zwierzęta te bowiem są nadzwyczaj wrażliwe, a nawet „nerwowe”, o ile można użyć tego wyrażenia, mówiąc o zwykłych czworonogach.
Miesiąc maj był dość dżdżysty. Śnieg i deszcz padały naprzemian. Temperatura średnia dochodziła tylko do czterdziestu jeden stopni powyżej zera (+ 5° Cels.). Mgła zjawiała się często, a nieraz była tak gęsta, że niebezpiecznie było oddalać się od fortu. Dwu żołnierzy, Petersen i Kellet, zapuściwszy się w głąb okolicy, błąkali się w niej czterdzieści osiem godzin ku zmartwieniu swych towarzyszy. Straciwszy kierunek drogi, nie mogli jej odnaleźć, a sądząc, że są w zatoce Morsów, znaleźli się na południu. To też powrócili zmęczeni i nawpół żywi z głodu.
Lato w prawdziwem znaczeniu tego słowa zaczęło się dopiero w czerwcu. Powietrze nieraz było upalne. Mieszkańcy fortu rozstali się z zimowem ubraniem. Zabrano się do naprawy domu. Jednocześnie Jasper Hobson nakazał budowę rozległego składu w południowym krańcu podwórza. Okolica była tak bogata w zwierzynę, że budynek ten okazał się potrzebny. Zapas futer był tak znaczny, że wymagał osobnego dla siebie pomieszczenia.
Tymczasem Jasper Hobson oczekiwał z dnia na dzień nadejścia oddziału z fortu Reliance. Niejednej bowiem rzeczy brak było w faktorji, a przedewszystkiem amunicji. Jeżeli oddział opuścił fort Reliance w pierwszych dniach maja, to powinienby dotrzeć do przylądka Bathurst w połowie czerwca. Przypominamy sobie, że przylądek Bathurst miał być miejscem umówionem spotkania między kapitanem i porucznikiem. Ponieważ zaś Jasper Hobson tu właśnie zbudował faktorję, więc wysłańcy kapitana Craventy powinni byli znaleźć go na miejscu.
Od 15 czerwca począwszy Jasper Hobson polecił straży bacznie śledzić okolicę przylądka. Flaga brytyjska, zawieszona na szczycie urwistego wybrzeża, widniała zdaleka. Przypuszczał zresztą, że oddział będzie trzymał się drogi przebytej przez niego, wzdłuż wybrzeża od zatoki Koronacji do przylądka Bathurst. Droga ta, choć nie najkrótsza, była najpewniejszą o tej porze roku, w której niezamarznięte morze, odcinając się od wybrzeża, zaznaczyło wyraźnie granice lądu stałego.
Czerwiec jednak minął, a oddziału widać nie było. Jasper Hobson zaczął się niepokoić, szczególnie gdy gęsta mgła zasnuła horyzont. Obawiał się, aby oddział nie zabłądził w tych pustynnych stronach i aby mgła nie była przyczyną poważnych następstw.
Porucznik dzielił się często swą troską z Mrs. Pauliną Barnett, sierżantem, Mac Nap’em i Raë’em. Astronom Tomasz Black niepokoił się również, gdyż miał zamiar po zbadaniu zaćmienia powrócić wraz z oddziałem. O ile zaś oddział nie zjawiłby się, musiałby przepędzić jeszcze jedną zimę w tych stronach, co nie uśmiechało mu się wcale. Zacny ten uczony wypowiadał swą troskę przed Jasper Hobson’em, który nie miał żadnych danych, aby go pocieszać.
4 lipca kilku ludzi wysłanych na wywiady powróciło z niczem.
Należało przypuszczać, że oddział z fortu Reliance nie wyruszył wcale, lub zabłądził po drodze, Niestety, ostatnie to przypuszczenie zdawało się być bliskiem prawdy. Jasper Hobson, znając słowność kapitana Craventy, nie wątpił, że oddział wyruszył w dniu umówionym.
To też niepokój jego wzrastał z dnia na dzień. Lato mijało. Za dwa miesiące zima polarna wraz z wiatrem północnym, zawieją śnieżną, nocą nieskończoną, zawita w te strony.
Porucznik Hobson wszakże nie należał do rzędu ludzi, którzy w takich okolicznościach pozostawaliby długo w niepewności! Po naradzie z towarzyszami oto co postanowił ku wielkiemu zadowoleniu Tomasza Black.
Ponieważ za dwa tygodnie, to jest 18 lipca miało być zaćmienie słońca, nazajutrz więc astronom mógł opuścić fort Nadziei. Postanowiono więc, że o ile oddział nie zjawi się do tego czasu, to kilku ludzi wraz z czworgiem lub pięciorgiem sanek wyruszy z faktorji do jeziora Niewolniczego. Zabiorą oni z sobą część najcenniejszych futer i w ciągu sześciu tygodni najwyżej, to jest w końcu sierpnia, będą mogli dotrzeć do fortu Reliance.
Dowiedziawszy się o tej decyzji, Tomasz Black, spokojny już zupełnie, powrócił do swych badań, oczekując chwili, w której księżyc, znalazłszy się ściśle między słońcem a „nim”, zaćmi całkowicie tarczę słoneczną.
Zaćmienie 18 lipca 1860 r.
gła nie ustępowała. Słońce ukazywało się tylko poprzez gęstą zasłonę oparów. Często nawet wzmagały się one tak silnie, że z podwórza fortu nie można było dojrzeć szczytu przylądka.
Jasper Hobson nie przestawał myśleć o losach oddziału, mającego przybyć z fortu Reliance. Nie wątpił już wcale, że zabłądzić on musiał w tej pustynnej okolicy. A przytem złe przeczucia nurtowały jego duszę. Dzielny ten człowiek patrzał w przyszłość z pewnym niepokojem. Dlaczego? Nie mógłby odpowiedzieć. Zdawało się przecież, że los mu sprzyja. Jego towarzysze, mimo ciężkiej zimy, cieszyli się najlepszem zdrowiem. Żadnej niesnaski nie było między nimi. Obowiązki swe spełniali gorliwie. Okolica obfitowała w zwierzynę. Futra cenne złożone w składzie, przynosiły mu chlubę w oczach Towarzystwa. Przypuściwszy, nawet, że zapasy fortu Nadziei wyczerpią się, czyż dla przyszłego zimowania nie dostarczy ich ta bogata w drzewo i zwierzynę okolica? Dlaczegoż więc troska zasępiała czoło porucznika?
Mrs. Paulina Barnett uspokajała go nieraz temi argumentami, pewnego zaś razu przechadzając się z nim wzdłuż wybrzeża starała się jeszcze z większym naciskiem wykazać bezpodstawność jego obaw.
– Przyznaję pani słuszność, – odpowiedział na jej słowa porucznik, – lecz trudno walczyć z przeczuciem! Wszak nie należę do rzędu ludzi, którzy poddają się urojeniom! Ileż to razy w mem życiu żołnierskiem znalazłem się w okolicznościach bardzo krytycznych, a jednak nie wzruszałem się niemi bynajmniej. Pierwszy to raz, że z niepokojem patrzę w przyszłość! Gdybym miał do czynienia z niebezpieczeństwem wiadomem, nie obawiałbym się wcale. Ale niebezpieczeństwo, którego nie znam, a które przeczuwam, przejmuje mnie trwogą…
– Ale jakie niebezpieczeństwo? – spytała Mrs. Paulina Barnett, – i czego się pan obawia, ludzi, zwierząt, czy żywiołów?
– Zwierząt? żadną miarą, – odrzekł porucznik. – Niech one obawiają się przylądka Bathurst. Ludzi? Nie. Stron tych nie odwiedza nikt prócz Eskimosów, Indjanie bowiem rzadko zjawiają się tutaj…
– I pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, że Kanadyjczycy, których odwiedzin mógłby się pan poczęści obawiać w porze letniej, nie zjawili się wcale…
– Czego mocno żałuję!
– Co? pan żałuje tych współzawodników, którzy byli prawdopodobnie wrogo usposobieni dla Towarzystwa?
– Żałuję i nie żałuję!… Trudno mi to wytłumaczyć! … Niech pani zechce zwrócić uwagę na to, że wysłańcy z fortu Reliance mieli przybyć i nie przybyli. Podobnie agenci Towarzystwa St. Louis, mogli byli przyjść i nie przyszli. Nawet żaden Eskimos nie zjawił się na tem wybrzeżu…
– I cóż pan z tego wnioskuje, panie Hobson? – spytała Mrs. Paulina Barnett.
– Że może nie tak to „łatwo” dostać się do przylądka Bathurst i do fortu Nadziei, jakby się to zdawało!
Podróżniczka spojrzała na posępne czoło porucznika i zastanowiła się nad wyrazem „łatwo”, który wymówił z tak osobliwym naciskiem.
– Poruczniku Hobson, skoro pan się nie obawia ani zwierząt, ani ludzi, przypuszczam więc, że to żywioły…
– Proszę pani, – rzekł porucznik, – nie wiem czy umysł mój wyszedł z równowagi pod wpływem mego przeczucia, lecz kraina ta wydaje mi się dziwną. Gdybym ją był znał lepiej, nie byłbym się może w niej osiedlił. Wspominałem pani o niektórych osobliwościach, których wytłumaczyć sobie nie mogłem, jak brak zupełny kamieni w tych stronach i to tak widoczne ścięcie wybrzeża! Pierwotna formacja tego krańca lądu nie wydaje mi się zupełnie jasna! Wiem, że sąsiedztwo wulkanu może wywołać pewne zjawiska… Pani sobie przypomina, co mówiłem o zjawisku przypływu i odpływu.
– Doskonale, panie Hobson.
– Tam, gdzie przypływ morza, stosownie do twierdzenia odkrywców tych stron, miał dosięgać piętnastu lub dwudziestu stóp, morze podnosi się zaledwie na stopę!
– Zapewne – rzekła Mrs. Paulina Barnett, – ale pan równocześnie tłumaczył, że zjawisko to jest związane z budową osobliwą wybrzeża, ze zwężeniem cieśnin…
– Starałem się tylko wytłumaczyć! – odezwał się Jasper Hobson, ale przedwczoraj zauważyłem zjawisko jeszcze bardziej niezwykłe, którego przyczyny nie potrafiłbym objaśnić i wątpię, żeby uczeni wypowiedzieć się mogli w tym względzie.
Mrs. Paulina Barnett spojrzała na porucznika.
– Jakież to zjawisko? – spytała.
– Przedwczoraj, była pełnia księżyca i według rocznika astronomicznego przypływ miał być bardzo silny. Tymczasem morze nie podniosło się nawet o stopę, jak to bywało dotąd! Nie podniosło się „wcale”.
– Pan musiał się omylić.
– Bynajmniej. Przedwczoraj, 4 lipca, zauważyłem sam, że przypływu nie było wcale w okolicy przylądka.
– I wnioskuje pan stąd…
– Wnioskuję, że albo prawa, rządzące przyrodą zmieniły się, albo… że kraina ta znajduje się w położeniu wyjątkowem… a raczej… nie wnioskuję, nie tłumaczę… nie rozumiem… i dlatego… jestem niespokojny!
Mrs. Paulina Barnett nie nalegała więcej. Oczywistą było rzeczą, że nieobecność przypływu jest zjawiskiem niezwykłem, zjawiskiem tak wyjątkowem, jakiem byłaby nieobecność słońca na południku w porze południowej, chyba że trzęsienie ziemi zmieniło skład budowy wybrzeża i stron podbiegunowych… Przypuszczenie to jednak nie zadowoliłoby poważnego badacza zjawisk ziemskich.
Że zaś porucznik nie mylił się, o tem mogła przekonać się Mrs. Paulina Barnett sama, gdy owego to dnia, 6 lipca, wraz z porucznikiem stwierdziła, na umieszczonej w tym względzie skali na wybrzeżu, że morze, które w roku zeszłym podniosło się było na stopę, obecnie nie zmieniło wcale poziomu!
Uwagą tą nie podzielono się z nikim. Porucznik nie chciał trwożyć towarzyszy. Ale sam stawał często milczący, nieruchomy na szczycie przylądka, wpatrzony w morze falujące swobodnie u jego stóp.
W lipcu ustało polowanie na zwierzęta o cennych futrach, w tym czasie bowiem tracą one zimowe swe szaty. Musiano więc zadowolić się polowaniem na zwykłą zwierzynę jadalną, jak karibu, zające północne i inne, które, dziwnym przypadkiem – jak to zauważyła Mrs. Paulina Barnett, – mnożyły się w okolicy przylądka Bathurst, pomimo że nie oszczędzano ich wcale.
Do 15 lipca nie zaszło nic nowego. Żadnej wiadomości o wysłańcach z fortu Reliance. Jasper Hobson postanowił przeto udać się do kapitana Craventy, skoro kapitan nie przybywał do niego.
Oczywista, że przywódcą małego oddziału, który wysłać zamierzał, nie mógł być nikt inny, jak tylko sierżant Long. Sierżantowi Long było markotno rozstawać się z porucznikiem. Wiedział bowiem, że do fortu powrócić będzie mógł dopiero za osiem miesięcy to jest z początkiem przyszłego lata. Mac Nap i Raë mogliby byli zapewne zastąpić sierżanta, ale byli żonaci i zresztą jeden jako cieśla, drugi jako kowal, byli potrzebni w faktorji.
To też sierżant Long poddał się rozkazowi Jasper Hobson’a po „wojskowemu”. Mieli mu towarzyszyć Belcher, Pond, Petersen i Kellet – czterej żołnierze, którzy oświadczyli gotowość wyjazdu.
Czworo sanek przygotowano w tym celu. Miały one zabrać zapasy żywności i futra najcenniejsze, jak lisy, gronostaje, kuny, łabędzie, ostrowidze, piżmowce, wolwereny. Wyjazd był naznaczony na 19 lipca rano, nazajutrz po zaćmieniu. Tomasz Black, jak o tem wspominaliśmy, miał towarzyszyć wyprawie, a jedne z sanek były przeznaczone dla niego i jego przyrządów.
Przyznać należy, że godny ten uczony w nieszczęśliwych warunkach oczekiwał tak upragnionego przez siebie zaćmienia. Zmienność pogody, częste mgły, powietrze dżdżyste lub wilgotne, niestały kierunek wiatru, wszystko to niepokoiło go wielce. Nie jadł, nie pił, nie spał wcale na myśl, że, jeżeli podczas tych kilku minut, w ciągu których trwać będzie zaćmienie, niebo będzie zasnute mgłą, on, Tomasz Black, astronom wysłany do zbadania zjawiska, nie ujrzy ani księżyca, ani słońca, a tem samem chybi celu! I cały jego trud, całe poświęcenie pójdzie na marne!
– Dążyć z tak daleka, aby zobaczyć księżyc i nie widzieć go wcale!” – wołał z komicznym patosem.
Nie! zgodzić się z tą myślą było ponad jego siły. Wraz z nadejściem mroku szedł na szczyt przylądka i przyglądał się niebu. Nawet nie miał tej pociechy, żeby móc podziwać jasną planetę w tej chwili! Księżyc miał się ukazać dopiero za trzy dni; towarzyszył on słońcu w jego drodze kolistej, więc znikał w jego promieniach!
Tomasz Black zwracał się często ze swą troską do Mrs. Pauliny Barnett. Zacna kobieta współczuła mu wielce, a razu pewnego, gdy barometr podniósł się nieco, starała się go pocieszyć, donosząc mu o tem i dodając, że w lecie o zmianę atmosferyczną nie trudno.
– W lecie, – zawołał Tomasz Black, wzruszając ramionami. – Czy lato istnieje w tej krainie!
– Ależ, panie Black – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett, – przypuściwszy nawet, że to zaćmienie ominie pana, to w każdym razie nie będzie ono ostatnie.
– Nie będzie ostatnie, zapewne, – odpowiedział astronom. – Po niem nastąpi pięć całkowitych zaćmień do 1900 r.: pierwsze 31 grudnia 1861, na Atlantyku, morzu Śródziemnem i w pustyni Saharze; drugie 22 grudnia 1870, na wyspach Azorskich, w południowej Hiszpanji, Algerze, Sycylji i Turcji; trzecie 19 sierpnia 1887 na północo-wschodzie Niemiec, w południowej Rosji i Rosji środkowej; czwarte 9 sierpnia 1896, w Grenlandji, Laponji i Syberji, wreszcie w 1900, 28 maja w Stanach Zjednoczonych, Algerze i Egipcie.
– A więc, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett – jeżeli ominie pana zaćmienie z 18 lipca 1861, pocieszy się pan następnem z 31 grudnia 1861 r. Cóż znaczy siedemnaście miesięcy!
– Pocieszyć mógłbym się dopiero za dwadzieścia sześć lat – odpowiedział poważnie astronom.
– A dlaczego?
– Dlatego, że ze wszystkich tych zaćmień jedno tylko 9 sierpnia 1896, nastąpi całkowicie w stronach podbiegunowych, jak Laponia, Syberja lub Grenlandja.
– Ale z jakiego powodu chce pan badać koniecznie zaćmienie na tak wysokiej szerokości geograficznej? – spytała Paulina Barnett.
– Z jakiego powodu? – zawołał Tomasz Black, – ależ z tego powodu, że dla nauki ma ono największe znaczenie. Rzadko kto badał zaćmienie słońca w tych stronach podbiegunowych, gdzie tarcza słoneczna, znajdując się nisko nad horyzontem wydaje się z pozoru największa. To samo da się powiedzieć o księżyciu, który zakrywa ją pozornie, a w tych warunkach badanie wieńca świetlnego i protuberancji jest dokładniejsze. Oto dlaczego jestem tu w tej chwili, powyżej siedemdziesiątego równoleżnika! Okoliczność ta powtórzyć się może dopiero w 1896 r.! Czy pani zapewni mnie, że dożyję tej chwili?
Pytanie to musiało pozostać bez odpowiedzi, Tomasz Black więc niepokoił się w dalszym ciągu, gdyż pogoda nie wróżyła nic dobrego.
16 lipca powietrze było czyste, ale zato nazajutrz niebo zasnuło się gęstą mgłą. Tomasz Black o mało że się nie rozchorował. Stan gorączkowy, który go trawił od dni kilku, groził poważnie jego zdrowiu. Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson starali się go uspokoić napróżno. Co zaś do sierżanta Long i innych, nie mogli oni zrozumieć, jak można być tak nieszczęśliwym z powodu „miłości do księżyca!”
18 lipca wreszcie nastał wielki dzień. Zaćmienie słońca, wedle danych astronomicznych, miało trwać cztery minuty i trzydzieści siedem sekund, to jest od jedenastej czterdzieści trzy minuty i piętnaście sekund do jedenastej czterdzieści siedem minut i pięćdziesiąt siedem sekund z rana.
– O cóż mi chodzi? – wołał płaczliwie astronom, wyrywając sobie włosy. – O to tylko, aby jeden kąt nieba, jeden kącik, w którym ma się dokonać zaćmienie był czysty, bez obłoków i to na jak długi przeciąg czasu? zaledwie na cztery minuty! A później niech śnieg pada, niech grzmi, niech wszystkie żywioły szaleją, będzie mnie to obchodziło tyle co ślimaka chronometr!”
Nie bez powodu niepokoił się Tomasz Black. Badanie zaćmienia nie dojdzie zapewne do skutku. O wschodzie słońca horyzont pokrył się mgłą. Gęste chmury ciągnęły z południa właśnie w tej części nieba, gdzie zaćmienie miało nastąpić. Ale widocznie dobry duch astronomów zlitował się nad Tomaszem Black, gdyż około ósmej zerwał się wiatr północny, spędzając chmury zupełnie!
Jakąż radością i wdzięcznością wezbrało serce astronoma! Niebo było czyste, słońce w całym blasku oczekiwało na księżyc, mający je zaćmić stopniowo!
Natychmiast zaniesiono narzędzia astronomiczne na szczyt przylądka, poczem Tomasz Black nastawił lunetę w kierunku południowym i czekał. Odzyskał spokój i równowagę. Czegóż miał się obawiać w tej chwili? Chyba żeby niebo nie spadło mu na głowę! O dziewiątej najmniejsza chmurka nie zasłaniała horyzontu ani zenitu!. Nie można było żądać pomyślniejszych warunków!
Jasper Hobson i jego towarzysze, Mrs. Paulina Barnett i reszta kobiet byli obecni tej uroczystej chwili. Słońce podnosiło się stopniowo, zakreślając wydłużony łuk nad rozległą równiną ciągnącą się na południe. Zjawiska oczekiwano w milczeniu i z wielkiem skupieniem.
O pół do dziewiątej rozpoczęło się zaćmienie. Tarcza księżyca pokryła częściowo tarczę słoneczną. Ale całkowite zaćmienie miało nastąpić dopiero po jedenastej, jak to głosił dziennik astronomiczny, nie mylący się nigdy.
Tomasz Black rozdał obecnym przyćmione szkła, które był przywiózł z sobą. Można więc było przypatrywać się zjawisku bez uszczerbku dla oczu.
Brunatna tarcza księżyca zbliżała się powoli. Przedmioty zaczęły nabierać barwy żółtawo-pomarańczowej. Niebo zmieniło swój wygląd. O kwadrans na jedenastą tarcza słoneczna była zaćmiona do połowy. Psy, błądzące swobodnie, zaczęły się niepokoić i szczekać żałośnie. Kaczki, stanąwszy nieruchomo na wybrzeżu jeziora, zaczęły wydawać swe okrzyki wieczorne, szukając na noc legowiska. Matki zwoływały pisklęta, garnąc je pod swe skrzydła. Dla zwierząt zjawisko to było równoznaczne z nocą, to jest z godziną spoczynku.
O jedenastej dwie trzecie tarczy słonecznej były przysłonięte. Przedmioty nabrały barwy czerwono-winnej. Półmrok zapanował wszędzie, zwiastując noc, mającą trwać cztery minuty. Kilka planet, jak Merkury, Wenus zjawiły się na niebie, a z niemi konstelacje Kozła, Byka i Oriona. Mrok zwiększał się coraz bardziej.
Tomasz Black, z okiem przy szkiełku lunety, nieruchomy, milczący, badał postęp zjawiska. O jedenastej minut czterdzieści trzy dwie tarcze miały pokrywać się wzajemnie.
– Czterdzieści trzy minuty po jedenastej – odezwał się Jasper Hobson, przypatrując się bacznie wskazówce swego sekundnika.
Tomasz Black, nachylony nad lunetą, nie poruszał się wcale. Upłynęło pół minuty…
Tomasz Black wyprostował się, z okiem szeroko rozwartem. Poczem nachyliwszy się nad szkiełkiem nie odrywał odeń wzroku przez pół minuty, a wyprostowawszy się nagle:
– Ucieka, ucieka! – wykrzyknął głosem zdławionym. – Księżyc ucieka, księżyc znika!
Istotnie. Tarcza księżycowa przesuwała się po tarczy słonecznej, nie zasłaniając jej całkowicie! Dwie trzecie tylko tarczy słonecznej były zasłonięte.
Tomasz Black opadł w osłupieniu! Cztery minuty upłynęły. Rozjaśniało się stopniowo. Zjawisko wieńca świetlnego nie ukazało się wcale.
– Co się stało? – spytał Jasper Hobson.
– Co? – zawołał astronom, – stało się to, że w tem miejscu kuli ziemskiej zaćmienie nie było całkowite. Czy pan słyszy, co mówię: nie było cał-ko-wi-te.
– A zatem dane astronomiczne są fałszywe.
– Fałszywe! niech pan to mówi komu innemu, panie poruczniku!
– A zatem… – zawołał Jasper Hobson, mieniąc się na twarzy.
– Ą zatem, nie jesteśmy pod siedemdziesiątym równoleżnikiem
– Co pan mówi! – zawołała Mrs. Paulina Barnett.
– Przekonamy się o tem wkrótce! – rzekł astronom z gniewnym błyskiem w oczach. – Za kilka minut słońce będzie na południku… Gdzie jest mój sekstant?
Jeden z żołnierzy pobiegł prędko do domu i przyniósł żądane narzędzie.
Tomasz Black nakierował sekstant ku słońcu, poczekał, aż dojdzie do południka, poczem, spuszczając przyrząd, i obliczając naprędce w swym notatniku:
– Jakie było – spytał – położenie przylądka, gdy rok temu mierzyliśmy jego szerokość geograficzną?
– Siedemdziesiąt stopni, czterdzieści cztery minuty i trzydzieści siedem sekund! – odpowiedział porucznik.
– A teraz znajduje się na szerokości siedemdziesięciu trzech stopni, siedmiu minut i dwudziestu sekund! Widzi pan stąd, że nie znajdujemy się na siedemdziesiątym równoleżniku!…
–A raczej, że już nie znajdujemy się na nim! – szepnął Jasper Hobson.
Nagle nowa myśl zabłysła w jego umyśle! Wszystkie zjawiska, dotąd niezrozumiałe, stały się naraz jasnemi!…
Terytorjum przylądka Bathurst, od czasu przybycia porucznika Hobsona „posunęło się” o trzy stopnie na północ.