Jules Verne
W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI
Powieść fantastyczna w dwóch częściach
(Rozdział XI-XV)
Tłumaczyła Karolina Bobrowska
Ilustracje Férat i Beaurepaire
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań 1925
© Andrzej Zydorczak
Wyjawienie tajemnicy.
yspa „zarzuciła kotwicę”, tak się wyraził sierżant Long o położeniu obecnem wyspy. W samej rzeczy była ona tak unieruchomiona, jak wtedy, gdy stanowiła cześć stałego lądu. Ale sześćset mil dzieliło ją od od okolic zamieszkałych, sześćset tych mil zaś należało przebyć sankami po polu lodowem, wśród gór lodowych coraz to liczniejszych z powodu zwiększającego się mrozu i to podczas najcięższych miesięcy zimy północnej.
Przedsięwzięcie to było czemś niesłychanem, a jednak wyboru nie było. Zima, którą wzywał tak usilnie Jasper Hobson, zima ta nadeszła wreszcie, spełniła jego życzenia, rzuciła poprzez przestworza oceanu most, łączący wyspę z lądem stałym! Należało więc korzystać z jej łaskawości i przeprawić się jak można najprędzej.
O tem, ażeby oczekiwać wiosny, a z nią pękania lodów, mowy być nie mogło, gdyż znaczyłoby to to samo, co oddać się odnowa na łaskę i niełaskę prądu Berynga. Pozostawało więc jedno, jak mówił Jasper Hobson do swych przyjaciół, to jest czekać na zupełne zamarznięcie morza, co mogło nastąpić za trzy lub cztery tygodnie. W ciągu tego czasu porucznik miał zamiar urządzać częste wycieczki na pole lodowe, otaczające wyspę, ażeby się przekonać o grubości powłoki lodowej, o możności przejechania sankami wśród gór lodowych, i którą drogą najdogodniej będzie uskutecznić wyprawę, czy w kierunku lądu Azji, czy też Ameryki?
– Nie ulega wątpliwości, – dodał Jasper Hobson, zwracając się do obecnych Mrs. Pauliny Barnett i sierżanta Long – że w razie gdyby obydwie drogi okazały się zarówno podatne, wybralibyśmy tę, która prowadzi ku Nowej Georgji.
– Wtedy Kalumah oddałaby nam niejedną przysługę, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, – gdyż, jako że pochodzi z tamtych stron, zna doskonale miejscowe warunki.
– Bez wątpienia, – rzekł porucznik Hobson, – i doprawdy przybycie jej do nas można uważać za zrządzenie Opatrzności. Dzięki jej będziemy mogli dostać się do fortu Michel nad zatoką Norton, a nawet bardziej na południe do Nowo-Archangelska, gdzie spędzilibyśmy resztę zimy.
– Biedny fort Nadziei! – rzekła Mrs. Paulina Barnett. – Zbudowany kosztem tylu trudów i zabiebiegów i takiej ofiarności jak pańska, panie Hobson! Serce mi się kraje na myśl, że będę musiała zostawić go, wśród tych pól lodowych, może nawet za nieprzepartą barjerą zwałów lodowych. Tak, serce moje płakać będzie, gdy pożegnam go po raz ostatni!
– Nie będę cierpiał mniej od pani, – odezwał się porucznik Hobson, – a kto wie, czy nie bardziej! Było to najpoważniejsze dzieło mojego życia! Włożyłem w nie całą myśl moją, całą energję i nie zapomnę nigdy tego fortu, tak nieszczęśliwie nazwanego Nadzieją! A następnie, co powie Towarzystwo, które mi zaufało i którego jestem tylko przedstawicielem!
– Powie, – zawołała Mrs. Paulina Barnett ze szlachetnem przejęciem, – że spełnił pan swój obowiązek, że pan nie odpowiada za niespodzianki przyrody, potężniejszej zawsze i wszędzie, niż ręka i umysł ludzki! Zrozumie, że pan nie mógł przewidzieć tego, co się stało, gdyż to było ponad możność ludzką! Stwierdzi wreszcie, że dzięki pańskiemu rozumowi i energji ducha, nie straciła ani jednego z żołnierzy, których powierzyła panu!
– Dziękuję pani, – rzekł Jasper Hobson, ściskając rękę podróżniczki, – dziękuję pani za te słowa płynące z jej zacnego serca, znam jednak ludzi, i niech mi pani wierzy, lepiej wygrać, niż przegrać. Zresztą, niech niebo rozstrzyga!
Sierżant Long, chcąc przerwać smutny nastrój swego dowódcy, zaczął mówić o przygotowaniach do przyszłej podróży i wreszcie spytał, czy nie zamierza wyjawić tajemnicy swym towarzyszom.
– Poczekajmy jeszcze, – odpowiedział Jasper Hobson, – oszczędziliśmy naszem milczeniem niejednego niepokoju tym dzielnym ludziom, poczekajmy więc do chwili, gdy wyjazd nasz będzie rzeczą pewną, wtedy wyznamy im całą prawdę!
Tak więc mieszkańcy fortu, nieświadomi swego istotnego położenia, pracowali nadal z równą gorliwością jak w roku zeszłym o tej porze.
Rok temu warunki atmosferyczne były podobne do obecnych. Mróz ścinał stopniowo wodę wybrzeża. Jeziorko, jako spokojniejsze, uległo mu najpierw. Temperatura dzienna trzymała się powyżej zera na jeden lub dwa stopnie, w nocy zaś spadała do trzech lub czterech stopni poniżej zera. Przywdziewano zimowe ubrania. Zakładano kondensatory w domu. Oczyszczono rezerwoar i pompy powietrzne. Ustawiano łapki w pobliżu zagrody i Sabine jak również Marbre radowali się obfitością swej zdobyczy. Wreszcie zajmowano się wewnętrznem urządzeniem głównego domu.
W tym roku uczyniono podobne przygotowania. Pomimo, że fort Nadziei obecnie znajdował się o dwa stopnie powyżej szerokości geograficznej, pod którą był położony w roku zeszłym, temperatura nie różniła się wcale od przeszłorocznej, albowiem między siedemdziesiątym, a siedemdziesiątym drugim równoleżnikiem odchylenie termometru jest nieznaczne. Zdawało się nawet, że zima jest łagodniejsza w tym roku, ale prawdopodobnie dlatego, że mieszkańcy fortu oswoili się już z ostrością północnego klimatu.
W każdym razie nadchodząca zima ostrą nie była. Powietrze było wilgotne, przesiąknięte oparami, które zmieniały się to w deszcz, to w śnieg. Słowem nie było dość zimno dla Jasper Hobson’a.
Go zaś do morza, to zamarzało ono, lecz tylko dorywczo. Szerokie czarniawe plamy świadczyły o niedostatecznem połączeniu kry, która z hałasem pękała, gdy pod wpływem deszczu topniały niedość ściśle zwarte jej cząstki. Nie odczuwało się ciśnienia, jakie ma zwykle miejsce, gdy kawałki pod naciskiem ostrego mrozu gromadzą się jedne na drugich. Gór lodowych nie widać było prawie ani też zwału lodowego na horyzoncie.
– Zima tego rodzaju – powtarzał często sierżant Long – podobałaby się wielce podróżnikom zdążającym ku biegunowi Północnemu, nie sprzyja ona jednak naszym zamiarom bynajmniej!
Miesiąc październik nie przyniósł żadnej zmiany w stanie atmosferycznym. Termometr utrzymywał się średnio przy trzydziestu dwu stopniach. Fahrenheita (zero Cels.). Tymczasem morze zamarza dopiero przy siedmiu lub ośmiu stopniach stałego mrozu.
Zresztą, okolicznością świadczącą o niepewnym stanie pola lodowego było to, że zwierzęta nie opuszczały wyspy. Wilki nawet zbliżały się do zagrody, polując na zające polarne i kuny. Zgłodniałe renifery błądziły stadami w okolicach przylądka Bathurst. Jeden niedźwiedź – prawdopodobnie ten sam, względem którego Mrs. Paulina Barnett i Kalumah zaciągnęły dług wdzięczności – ukazywał się często na wybrzeżu jeziorka. Otóż jeżeli zwierzęta te, przeważnie zaś przeżuwające, nie opuściły dotąd wyspy, znaczyło to, że droga przed niemi była zamknięta.
Jasper Hobson, porównywając temperaturę obecną z przeszłoroczną, stwierdził, że o tej samej porze termometr wskazywał w zeszłym roku dwadzieścia stopni Fahrenheita poniżej zera (–10° Cels.).
Porucznik i sierżant Long wychodzili często badać stan pola lodowego, czy do przylądka Michel, czy też do dawnej zatoki Morsów, chcąc się dowiedzieć, czy nie będą mogli wyruszyć w upragnioną drogę do jednego z lądów, Ameryki lub Azji.
Ale pole lodowe pokryte było kałużami wody, gdzie niegdzie zaś widniały na niem szczeliny, które uniemożliwiłyby jazdę sankami. Nawet przeprawa piesza byłaby trudna na tej przestrzeni napoły płynnej, napoły zlodowaciałej. Przytem pole lodowe pokryte było wielką ilością kryształków różnych kształtów układających się w grupy stalaktytowe. Wobec tego przeprawa, nawet gdyby była możliwa, byłaby niezmiernie uciążliwa.
Porucznik i sierżant, pomimo tych trudności przebyli pole lodowe na przestrzeni jednej lub dwu mi w kierunku południowym, zabrało im to jednak niemało czasu. Powrócili więc z przeświadczeniem, że należało czekać na pomyślniejsze okoliczności.
Nadszedł listopad. Temperatura spadła zaledwie na kilka stopni. Gęsta mgła zasłaniała całą wyspę. Lampy paliły się ustawicznie w pokojach, co groziło wyczerpaniem zapasu oleju i tak niezbyt wielkiego, gdyż morsy nie przypływały do ruchomej wyspy. O ileby stan atmosferyczny się nie zmienił, mieszkańcy byliby wkrótce zmuszeni posługiwać się dla oświetlania mieszkania tłuszczem zwierząt lub nawet żywicą z jodeł. Przytem tarcza słoneczna bladła coraz bardziej, dni stawały się coraz krótsze. Tak! była to zima ze swą mgłą, deszczem, śniegiem, tylko zima bez mrozu!
11 listopada w forcie Nadziei obchodzono uroczyście rocznicę urodzin małego Michałka Mac Nap. Mrs. Joliffe wystąpiła ze świątecznym obiadem. Dziecko chowało się dobrze. Oczy miało błękitne, włosy jasne, kręcone. Podobne było do ojca, mistrza cieśli, który był z tego niezmiernie dumny. Po deserze położono je na wadze. Pomimo jego miotania się i płaczu, zdołano dowiedzieć się, że ważyło trzydzieści cztery funty! Winszowano rodzicom wagi dziecka tak wspaniałej i wzniesiono okrzyki na cześć Mrs. Mac Nap, jako karmicielki i matki! Niewiadomo dlaczego, kapral Joliffe uważał, że i jemu należała się część powinszowań! Zacny kapral usypiał dziecko tak często, uspakajał i nosił tak gorliwie, że zdawało mu się zapewne, iż i on przyczynił się do powiększenia ciężaru gatunkowego dziecięcia.
Nazajutrz, 12 listopada, słońce nie ukazało się na horyzoncie. Długa noc polarna wchodziła w swoje prawa, zjawiając się na dziewięć dni wcześniej, niż wzeszłym roku na lądzie amerykańskim.
Brak słońca wszakże nie wpłynął na stan atmosferyczny. Termometr to spadał, to podnosił się. Wiatr zmieniał ustawicznie kierunek. Panująca w powietrzu wilgoć groziła mieszkańcom fortu chorobą skorbutu. Na szczęście, oprócz szczupłego zapasu cytryny i „lime-juice”, było poddostatkiem szczawiu i łyżczycy, które też z polecenia porucznika spożywano codziennie.
Wszelako należało myśleć poważnie o wyprawie na ląd stały, gdyż dostać się doń było można zaledwie za trzy miesiące. Otóż wyruszając późno, wyprawa mogła narazić się na to, że będzie zaskoczona ruszeniem kry. Dlatego było konieczną rzeczą wyruszyć w ostatnich dniach listopada – jeżeli wogóle wyruszyć miano.
O zamiarze wyjazdu nikt wątpić nie mógł. Ale, jeżeli wyprawa taka przy najpomyślniejszych okolicznościach była ciężką, cóż mówić o niej wobec chwiejnego stanu pogody?
13 listopada Jasper Hobson, Mrs. Paulina Barnett i sierżant Long naradzali się nad ustaleniem terminu wyjazdu. Sierżant nalegał, aby opuścić wyspę jak najprędzej.
– Musimy bowiem – mówił on – wziąć pod uwagę wszelkie opóźnienie, jakie zdarzyć się może na przestrzeni sześćsetmilowej. Powinniśmy zaś przed marcem dotrzeć do lądu, gdyż inaczej, możemy się znaleźć w gorszem jeszcze położeniu, niż na naszej wyspie.
– Ale czyż morze pokrywa dość jednostajna powłoka lodowa, abyśmy mogli się przeprawić? – spytała Mrs. Paulina Barnett.
– Tak, – odparł sierżant Long – i powłoka ta staje się codziennie grubsza. Barometr zaczyna się podnosić. Jest to oznaka spadku temperatury. Otóż zdaje mi się iż, zanim przygotowania nasze ukończone zostaną – co zajmie nie mniej niż tydzień czasu – mróz ustali się na dobre.
– Być może! – rzekł porucznik, – tymczasem jednak zima zapowiada się źle i doprawdy wszystko zdaje się być przeciwko nam. Na tych morzach północnych dzieją się rzeczy osobliwe. Nieraz poławiacze wielorybów żeglowali na tych morzach zimą w tych samych miejscach, gdzie wśród lata nieraz uwięzieni byli w okowach lodowych. Bądź co bądź, przyznaję, że nie mamy czasu do stracenia. Żałuję tylko, że i my natrafiliśmy na jedną z tych niespodzianek.
– Doczekamy się jeszcze mrozu, – rzekła Mrs Paulina Barnett. – Tymczasem musimy się przygotować, aby skorzystać z pomyślnych okoliczności. Na kiedy mógłby pan naznaczyć ostatni termin wyjazdu, panie Jasper?
– Na koniec listopada, jako termin ostateczny, – rzekł porucznik, – gdyby jednak około 20 tego miesiąca przygotowania do podróży były ukończone i przejście przez pole lodowe było dostępne, uważałbym to za okoliczność bardzo szczęśliwą, i wyruszylibyśmy natychmiast.
– Dobrze, – odezwał się sierżant. – Nie będziemy więc tracili ani minuty czasu.
– A więc pan wyjawi, panie Hobson, swym towarzyszom ukrywaną przed nimi tajemnicę?
– Tak, pani. Wyznać im muszę całą prawdę, skoro przyszedł czas działania.
– I kiedy to nastąpi?
– W tej chwili. Sierżancie, – dodał porucznik, zwracając się do podoficera, który przybrał natychmiast postawę wojskową, – zwołaj wszystkich do wielkiej sali.
Sierżant Long, uczyniwszy ruch wojskowy, oddalił się równym krokiem.
Mrs. Paulina Barnett i porucznik Hobson stali w milczeniu minut kilka.
Sierżant powrócił niebawem z doniesieniem, że jego rozkaz został spełniony.
Jasper Hobson i podróżniczka weszli do sali. Mężczyźni i kobiety, słowem wszyscy mieszkańcy faktorji, byli w niej obecni. Lampa oświetlała ich słabem swem światłem.
Jasper Hobson zbliżył się do nich i głosem poważnym przemówił:
– Przyjaciele moi, chcąc wam oszczędzić niepotrzebnego niepokoju, ukrywałem przed wami nieszczęście, jakie nas spotkało… Trzęsienie ziemi wywołało oderwanie się półwyspu Victoria od lądu, a wraz z nim i przylądka Bathurst. Fort Nadziei znajduje się obecnie na wyspie i to wyspie o podstawie lodowej, wyspie ruchomej…
W tej chwili Marbre, wysunąwszy się na czoło swych towarzyszy, rzekł głosem pewnym:
– Wiedzieliśmy o tem, panie poruczniku.
Przygotowania do podróży.
acni ci ludzie wiedzieli o nieszczęściu, jakie ich spotkało, a jednak udawali, że nie wiedzą o niczem, nie chcąc powiększać troski swego dowódcy!
Jasper Hobson, wzruszony do łez, wyciągnął rękę do stojącego przed nim dzielnego żołnierza i uścisnął ją gorąco.
Tak, zacni ci żołnierze wiedzieli o wszystkiem, Marbre bowiem domyślił się prawdy! Łapka napełniona wodą słoną, nieobecność oddziału, który miał przybyć z fortu Reliance, codzienne wycieczki porucznika nad wybrzeże dla badania poziomu morza, obecność zwierząt w porze, w jakiej oddalały się zwykle do cieplejszych okolic, zmiana zaszła w głównych stronach sklepienia niebieskiego, wszystko to potwierdzało domysły myśliwego. Nie mógł sobie wytłumaczyć tylko jednej rzeczy, to jest przybycia Kalumah, przypisywał je jednak, – co zresztą było prawdą – przypadkowi, na skutek którego młoda Eskimoska została wyrzucona falą podczas burzy na wybrzeże wyspy.
Marbre podzielił się swojem spostrzeżeniem z cieślą Mac Nap i kowalem Raë. Po naradzie postanowili wyznać prawdę nietylko reszcie żołnierzy, lecz również i ich małżonkom. Poczem wszyscy zgodzili się na jedno, to jest nie zdradzić się przed dowódcą i wypełniać nadal jego rozkazy.
– Jesteście zacnymi ludźmi, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, nie mniej wzruszona od porucznika, gdy Marbre skończył swe opowiadanie, – zacnymi i dzielnymi żołnierzami!
– I pan porucznik może na nas liczyć, – dodał Mac Nap. – Spełnił on swój obowiązek, my zaś spełnimy to, co do nas należy.
– Tak, drodzy towarzysze, – odezwał się Jasper Hobson, – mam nadzieję, że Bóg nas nie opuści, my zaś ze swej strony uczynimy wszystko, co w naszej jest mocy!
Po tych słowach Jasper Hobson opowiedział im wszystko, co zaszło od chwili, gdy półwysep oderwał się od stałego lądu, jak na wiosnę wyspę uniósł prąd nieznany o dwieście mil od wybrzeża lądu, jak huragan zbliżył ją do ziemi a następnie oddalił w dniu 31 sierpnia, jak odważna Kalumah naraziła swe życie, aby nieść pomoc swym przyjaciołom. Poczem opowiedział im, jakie zmiany zaszły na wyspie, której podstawa lodowa powoli tajała, jak się obawiał, ażeby wyspa nie popłynęła w stronę oceanu Spokojnego, lub też nie została uniesiona prądem Kamczatki. Wreszcie dodał, że wyspa zatrzymała się w swym biegu 27 września.
Poczem, przyniósłszy mapę, wskazał im na niej obecne położenie wyspy, znajdującej się o przeszło sześćset mil od ziemi.
Wtajemniczywszy ich w te szczegóły, wyznał całą grozę obecnego położenia, mówiąc, że wraz z ruszeniem kry wyspa niechybnie pogrąży się w morzu, więc nie pozostaje im nic innego, jak przeprawić się przez pole lodowe, przez które dostać się będą mogli na ląd stały.
– Sześćsetmilowa droga nas czeka, przyjaciele, i to podczas mroku i mrozu. Ciężkie to zadanie, ale rozumiecie dobrze, że uchylić się przed niem nie będziemy mogli.
– Skoro dasz, panie poruczniku, hasło wyjazdu, podążymy za tobą.
Tak więc wszystko się wyjaśniło i od tej pory, przygotowania do niebezpiecznej wyprawy szły szybko. Sierżant Long wziął ster pracy. Jasper Hobson zaś, Mrs. Paulina Barnett i kilku żołnierzy, odwiedzali pole lodowe, badając jego wytrzymałość. Kalumah towarzyszyła im niejednokrotnie, służąc im swem doświadczeniem. Termin wyjazdu był wyznaczony na dzień 20 listopada, nie było więc czasu do stracenia.
Jak to był przewidział Jasper Hobson, wiatr zmienił kierunek, przez co temperatura spadła; termometr Fahrenheita wskazywał dwadzieścia cztery stopnie (– 4°,44 Cels.). Śnieg zaczął padać obficie, pokrywając ziemię zlodowaciałą warstwą. Szczelina w pobliżu przylądka Michel zapełniała się stopniowa krą i śniegiem, jako, że woda w niej nie podlegała zbyt silnemu falowaniu. Stan morza jednak nie był zadowalający.
W istocie, wiatr dął bez przerwy i to dość gwałtownie. Falowanie wód stawiało opór jednolitemu zamarzaniu morza. Szerokie kałuże wodne dzieliły przestrzeń lodową, uniemożliwiając przeprawę.
– Zdaje się, że mróz się ustala, – rzekła Mrs. Paulina Barnett do porucznika, gdy 15 listopada zwiedzali pole lodowe. – Temperatura spada, miejmy więc nadzieję, że mróz zetnie powierzchnię płynnej przestrzeni.
– I ja tak sądzę, – odpowiedział Jasper Hobson, – niestety jednak sposób tego zamarzania nie odpowiada naszym zamiarom. Rozmiar kry jest mały, jej krańce, nierówne, będą stanowiły znaczną zaporę dla szybkiej jazdy sankami.
– Ale, jeżeli się nie mylę, – odparła podróżniczka, – kilka dni a nawet godzin obfitego śniegu wystarczy, aby zrównać całe pole lodowe.
– Zapewne, proszę pani, lecz o ile śnieg padać będzie, temperatura nie spadnie, przeciwnie, wzniesie się, a wtedy pole lodowe rozdzieli się znowu. Jest to dylemat obustronnie niepomyślny dla nas.
– Zaiste, panie Hobson, bylibyśmy osobliwą igraszką losu, gdybyśmy tu, w tych stronach polarnych, mieli się doczekać łagodnej zimy stref umiarkowanych…
– Bywało tak, proszę pani, bywało. Niech pani sobie przypomni, jak niezwykle ostrą była zeszła zima, którą spędziliśmy na lądzie amerykańskim. Otóż zauważono, iż rzadkim jest wypadkiem, żeby dwie zimy podobne następowały po sobie, o czem zaświadczyć mogą poławiacze wielorybów. Zapewne, byłaby to osobliwa igraszka losu! Ostra zima, gdy pragnęliśmy umiarkowanej, zima umiarkowana, gdy wzdychamy do ostrej! Zaiste, szczęście nam nie sprzyja! A znów gdy pomyślę o tej sześciusetmilowej przeprawie z kobietami, z dzieckiem!…
I Jasper Hobson, wyciągnąwszy rękę, wskazywał na przestrzeń nieskończoną, rozwijającą się przed ich wzrokiem, nakształt całuna białego rozstrzępionego na tysiączne kawałki. Smutny to byt widok tego morza napoły zamarzniętego i pękającego ze złowrogim odgłosem! A nad tem wszystkiem unosił się księżyc napoły zakryty gęstą mgłą, rzucając swe światło bladawe! Półcień wraz z osobliwem załamywaniem się światła powiększał rozmiar przedmiotów! Średniej objętości góry lodowe przybierały postać apokaliptycznych potworów. Ptaki, nawet najmniejsze, przelatujące z głośnym łopotem, wydawały się większe od kondorów. Wśród gór lodowych zarysowywały się w rozmaitych kierunkach olbrzymie mroczne tunele, przed któremi zawahałby się najodważniejszy człowiek. A od czasu do czasu chwiały się góry lodowe, topniejące u podstawy, dając znać o sobie przeciągłym jękiem, którego echo przenikało powietrze. Krajobraz zmieniał się ustawicznie, przejmując grozą tych, którzy mieli powierzyć swe życie tej przestrzeni lodowej.
Pomimo całej odwagi, pomimo wielkiej mocy duchowej, podróżniczkę ogarniał mimowolny lęk, dusza jej lodowaciała wraz z całą naturą. Mimowoli zamykała oczy, aby nie widzieć, uszy, aby nie słyszeć.
A gdy przez chwilę księżyc zanurzył się w gęstej mgle i krajobraz przybierał postać jeszcze bardziej złowrogą, Mrs. Paulina Barnett wyobrażała sobie tę karawanę złożoną z mężczyzn i kobiet, sunącą poprzez te pustynie lodowe wśród zawiei śnieżnych, lawin i podczas mroku nocy polarnej!
Podróżniczka jednak opanowała lęk i spojrzała dookoła siebie, chcąc przyzwyczaić wzrok do tych groźnych widoków. Lecz nagle okrzyk przerażenia wyrwał się z jej piersi, ręka zawisła na ramieniu porucznika, a drugą wskazywała mu olbrzymią, bezkształtną masę poruszającą się w półcieniu, o sto kroków od nich.
Był to potwór olśniewającej białości, którego wzrost przewyższał pięćdziesiąt stóp. Kroczył zwolna, przeskakując z lodowca na lodowiec, potężnemi skokami, wymachując olbrzymiemi łapami, któreby mogły objąć dziesięć dębów w jednym uścisku. Zdawał się on również szukać drogi poprzez pole lodowe, przygotowując się do ucieczki. Lód uginał się pod jego ciężarem i z trudnością mógł on utrzymać równowagę.
Potwór przebył w ten sposób ćwierć mili. Poczem, nie znalazłszy widocznie dalszej drogi, zawrócił, kierując się ku stronie wybrzeża, na którem stali porucznik i Mrs. Paulina Barnett.
W tej chwili Jasper Hobson schwycił za strzelbę, gotując się do strzału.
Lecz wnet opuścił ją, mówiąc szeptem:
– Wszak to zwykły niedźwiedź, którego rozmiary powiększyło tylko złudzenie optyczne!
Mrs. Paulina Barnett odetchnęła, po chwili zaś zawołała:
– Wszak to mój niedźwiedź bohater! Prawdopodobnie został się sam na tej wyspie! Co jednak zamierza uczynić tutaj?
– Próbuje, czy nie uda mu się uciec z tej przeklętej wyspy, – rzekł Jasper Hobson, potrząsając głową. – Uciec nie może, co wymownie świadczy, że i dla nas droga jest zamknięta!
Jasper Hobson nie mylił się. Po nieudałej próbie zwierzę powracało na wybrzeże. Poruszając głową i pomrukując przeszło ono o dwadzieścia kroków od porucznika i jego towarzyszki. Czy nie widział ich, czy lekceważył ich obecność, dość, że ciężkim krokiem skierował się ku przylądkowi Michel i znikł wkrótce za pagórkiem.
Tego wieczora porucznik Hobson i podróżniczka powrócili do fortu w milczeniu, ze smutkiem w sercu. Pomimo niepomyślnych tych wróżb przygotowania do drogi nie ustawały. Zajęcia nie brakowało. Należało wszystko przewidzieć, gdyż musiano wziąć pod uwagę nietylko trudy samej podróży, lecz również i niespodzianki, które zgotować mogła przyroda polarna, broniąca się zuchwale przed ciekawością ludzką.
Szczególniejszem staraniem otoczono psy, chcąc je przygotować należycie do trudu, który je czekał. W tym celu wypuszczono je na swobodę, do okolic fortu, aby odzyskały swą sprawność po zbyt długim wypoczynku. Zwierzęta były dobrze utrzymane, więc powinnyby, o ileby ich nie nadużywano, wywiązać się dobrze z włożonego na nie obowiązku.
Sanki obejrzano starannie, gdyż chropowata powierzchnia pola lodowego narazi je niechybnie na silne wstrząśnienia. To też wzmocniono płozy i całe obramowanie. Prace tę wykonał cieśla Mac Nap wraz z pomocnikami.
Oprócz tego zbudowano dwoje ciężarowych sań, wielkich rozmiarów, jedne dla przewozu zapasów, drugie dla przewozu futer. Sanki te ciągnąć miały oswojone renifery, wdrożone do tej pracy. Futra były obciążającym balastem, ale Jasper Hobson, dbając o interesy Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej, chciał ocalić ten dobytek, aczkolwiek był zdecydowany zastawić go na drodze, o ileby utrudniał podróż.
Co do zapasów żywności, lekceważyć ich nie było można. Na upolowaną zdobycz trudno było liczyć, gdyż zwierzyna, poczuwszy możność ucieczki, wyprzedzi niezawodnie podróżnych, dążąc na południe. To też konserwy mięsne, pasztety z zajęcy, ryby suszone, suchary, szczaw i łyżczyca, wódka, alkohol i t. p. produkty skrzętnie zostały ułożone na ciężarowych sankach. Ciepłych ubrań był również zapas obfity. Zresztą, w razie potrzeby, cenne futra były w pogotowiu.
Co zaś do Tomasza Black, żyjącego wciąż odludnie i nie biorącego wcale udziału w troskach i pracy mieszkańców fortu, zmienił on swe postępowanie dopiero z chwilą, gdy termin wyjazdu był wyznaczony. Ale i wtedy obchodziły go tylko sanki, mające zabrać jego osobę, narzędzia i notatki. Nie można było zeń wydobyć ani słowa. Zapomniał o wszystkiem, nawet o tem, że był uczonym, gdyż od czasu, jak zawiodło go zaćmienie i badanie protuberancyj księżycowych, nie zwracał wcale uwagi na poszczególne zjawiska zorzy północnej, paraselenu i t. p.
Przygotowania do podróży, dokonywane z pilnością i zapałem, dobiegły końca w dniu 18 listopada. Mieszkańcy fortu byli gotowi do odjazdu.
Na nieszczęście o polu lodowem powiedzieć tego nie było można. Pomimo że temperatura spadła, powłoka lodowa morza nie ustaliła się jeszcze. Śnieg, zresztą bardzo drobny, padał nierównomiernie. Jasper Hobson, Marbre i Sabine odwiedzali codziennie wybrzeże wyspy od przylądka Michel do dawnej zatoki Morsów. Zapuścili się byli nawet na pole lodowe w promieniu blisko półtoramilowym, lecz powracali zniechęceni, gdyż pole lodowe poprzerzynane było zewsząd szczelinami, wgłębieniami, które uniemożliwiały nietylko jazdę sankami, lecz również i pieszą przeprawę. Porucznik Hobson i jego dwaj towarzysze wracali z tych krótkich wycieczek zmęczeni niepomiernie, a niejednokrotnie, idąc po ruchomych lodowcach, byli w obawie, że nie będą mogli powrócić na wyspę.
Zdawało się doprawdy, że natura zawzięła się na nieszczęśliwych mieszkańców fortu. 18 i 19 listopada temperatura się podniosła, barometr zaś spadł. Ta zmiana atmosferyczna była groźną wróżbą. Równocześnie niebo pokrywało się oparami. Termometr Fahrenheita doszedł do trzydziestu czterech stopni (+1°,11 Cels.). Zamiast śniegu zaczął padać deszcz rzęsisty. Pod upływem tego względnie ciepłego deszczu, warstwa śnieżna topniała miejscami. Rozdzierający był widok tego upustu wód niebieskich na pole lodowe! Zdawało się, że nastała pora pękania lodów i odwilży. Porucznik Hobson, który pomimo strasznej niepogody, odwiedzał codziennie południową stronę wyspy, stracił był zupełnie nadzieję.
20 listopada nadeszła burza, równająca się swą gwałtownością poprzedniej. Niepodobieństwem było wyjrzeć za próg domu, mieszkańcy fortu byli więc znów uwięzieni.
Poprzez pole lodowe.
wudziestego drugiego listopada nastąpiła zmiana pogody. Burza nagle ucichła. Wiatr obrócił się na północ. Temperatura spadła na kilka stopni. Niektóre gatunki ptaków odleciały. Może nadejdzie wreszcie ta upragniona zima ze swym ostrym mrozem, tak zwykłym o tej porze roku w stronach polarnych. Mieszkańcy fortu żałowali zaiste, że termometr Fahrenheita, jak to miało miejsce w zeszłym roku, nie wskazywał siedemdziesięciu stopni poniżej zera (–55° C.).
Jasper Hobson postanowił, nie czekając dłużej, opuścić wyspę.
O pół do dwunastej z rana zaprzężono psy do sanek, renifery do wozów ciężarowych, poczem skierowano się ku przylądkowi Michel, skąd właściwie wyprawa miała wyruszyć. Powietrze było spokojne, niebo szarawe, tylko wspaniała zorza północna widniała na skraju horyzontu.
Karawana posunęła się najpierw wzdłuż lesistego pagórka na wschód od jeziora Barnett; przy zakręcie wszyscy mimowoli obejrzeli się rzucając ostatnie spojrzenia na domostwa, które opuszczali na zawsze. W świetle zorzy północnej rysował się mglisto przylądek Bathurst i białe zarysy zagrody. A nad wszystkiem unosił się dym dogasającego ogniska, jak gdyby ostatnie tchnienie wytężonego wysiłku ludzkiego, który poszedł na marne!
– Żegnaj, żegnaj siedzibo nasza! – rzekła Mrs. Paulina Barnett, wyciągając do niej rękę.
Poczem wszyscy w milczeniu ruszyli ze smutkiem w sercach w dalszą drogę.
O pierwszej podróżni dotarli do przylądka Michel bez wielkich trudności, warstwa lodowa bowiem na wyspie była dość jednolita. Niestety! inny był wygląd pola lodowego. Widniały na niem w głębi zatory, lodowe góry, wśród których z jakimże trudem znaleźć było można przejście!
Ku wieczorowi przebyto już kilka mil na tej zlodowaciałej przestrzeni i należało pomyśleć o spoczynku. Podróżni wydrążyli naprędce, na modłę Eskimosów i Indjan, schroniska „snow-houses” w masach lodowych, poczem, posiliwszy się mięsem suszonem, wsunęli się do otworów cieplejszych, niżby się to zdawać mogło.
Przed udaniem się na spoczynek jednak Mrs. Paulina Barnett spytała się porucznika, czy nie mógłby określić długości przebytej drogi?
– Przypuszczam, że nie przebyliśmy więcej nad dziesięć mil, – odpowiedział Jasper Hobson.
– Dziesięć na sześćset! – zawołała podróżniczka. – Tym sposobem podróż nasza trwać będzie trzy miesiące!
– Może nawet dłużej, proszę pani! – rzekł Jasper Hobson, – pospieszać wszakże nie możemy. Nie jest to śnieżna równina, którą zdążaliśmy w przeszłym roku, do przylądka Bathurst, lecz pole lodowe, uginające się pod ciężarem swych zwałów, zniekształcone, trudne do przebycia! Niejedna przeszkoda nas czeka i nie jestem pewny, czy będziemy mogli ją przezwyciężyć! W każdym razie najpoważniejszą rzeczą nie jest dotrzeć szybko, lecz w dobrem zdrowiu i będę bardzo szczęśliwy, jeżeli nie zabraknie nikogo z nas po przybyciu do fortu Reliance. Obyśmy mogli tylko stanąć na ziemi za trzy miesiące! Uważałbym to za szczęśliwe zrządzenie niebios!
Noc przeszła spokojnie, Jasper Hobson wszakże zasnąć nie mógł. Wsłuchiwał się on w złowróżbne odgłosy, świadczące, że pole lodowe nie jest ściśle zwarte, a tem samem, że głębokie szczeliny muszą je dzielić, uniemożliwiając połączenie ze stałym lądem. Zresztą przed odjazdem porucznik zwrócił uwagę na obecność zwierząt w okolicy. Znaczyło to, że jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda zatrzymywała je w obrębie wyspy. Jasper Hobson jednak nie mógł zwlekać z odjazdem. Musiał wyczerpać wszystkie środki, żeby się dostać do stałego lądu przed odwilżą, nie zważając na to, czy dosięgnie celu, lub zmuszony będzie powrócić. Jasper Hobson, opuszczając faktorję, spełnił tylko swój obowiązek.
Nazajutrz, 23 listopada podróżni nie mogli przebyć nawet dziesięciu mil z powodu napotkanych trudności. Pole lądowe było poszarpane niezwykle, a w niektórych miejscach potworzyły się nieprzebyte zatory nagromadzone naporem kry.
Oczywiście, że karawana złożona z tylu zaprzęgów nie mogła przejść przez te zwarte masy lodu, ani torować sobie drogi narzędziem. Niektóre z tych zatorów podobne były do ruin zburzonego miasta. Niektóre zaś z nich wznosiły się na trzysta do czterystu stóp nad poziomem pola dźwigając na swym szczycie kłęby lodu o równowadze niestałej, tak że przy pierwszem lepszem wstrząśnieniu mogły stoczyć się na podobieństwo lawin.
To też okrążając te ogromy zlodowaciałe, należało dawać wielkie baczenie. Nie można było ani podnieść głosu, ani pobudzać zwierząt trzaskaniem z bata. Najmniejsza bowiem nieostrożność mogła spowodować nieszczęście.
Nic więc dziwnego, że wobec tego rodzaju przeszkód, zmuszających ciągle do zbaczania od wytkniętego kierunku, podróżni posuwali się zwolna. Dość powiedzieć, że aby uczynić jedną milę na wschód, musieli drogą dziesięciomilową okrążać zator lodowy. Wszelako dotąd lód pod ich stopami był pewny.
Wkrótce jednak nieprzezwyciężone przeszkody miały zagrodzić im drogę.
24-go, ominąwszy szczęśliwie zwał lodowy, podróżni dotarli do miejsca, gdzie wprawdzie powłoka lodowa była równiejsza, zapewne dlatego, że bardziej oddalona od nurtujących prądów morskich, lecz poprzecinana niezamarzniętemi szczelinami. Temperatura była względnie łagodna, termometr bowiem wskazywał trzydzieści cztery stopnie Fahrenheita ( +1°, 11 Cels.). Woda słona tymczasem zamarza dopiero przy kilku stopniach mrozu. Zwarte części lodowe przypłynęły z miejscowości położonych bliżej bieguna i utrzymywały się w stanie stałym dzięki swej własnej temperaturze; ale przestrzeń południowa morza Polarnego nie była jednolicie zamarznięta, a, co więcej, padał ciepły deszcz wpływający ujemnie na spoistość powłoki lodowej.
Owego to dnia podróżni napotkali na swej drodze szczelinę pełną wody, szerokości nie większej nad sto stóp, lecz ciągnącej się na mil kilka.
Podróżni szli dwie godziny wzdłuż zachodniego krańca szczeliny, chcąc ją okrążyć i podążyć znów na wschód; końca jej jednak dojrzeć nie mogli. Zatrzymano się więc, aby zbadać położenie.
Jasper Hobson w towarzystwie sierżanta Long uszedł jeszcze ćwierć mili, śledząc bacznie długość szczeliny i przeklinając łagodną zimę, która dotykała go tak boleśnie.
– A jednak przejść trzeba, – odezwał się sierżant Long, – gdyż zatrzymać się w tem miejscu nie możemy.
– Tak, przejść trzeba, – odpowiedział porucznik Hobson, – gdyż na północ, czy na południe, musimy okrążyć szczelinę. Ale czy minąwszy ją nie natrafimy na inną, która znów okrążyć będzie trzeba, i tak ciągnąć się może bez końca dopóki trwa ta opłakana pogoda!
– To też musimy się o tem przekonać, panie poruczniku, – rzekł sierżant.
– Tak, trzeba, sierżancie Long, – odparł głosem stanowczym porucznik, – gdyż inaczej moglibyśmy ujść sześćset mil drogi, okrążając szczeliny i zawracając, a przebyć zaledwie połowę odległości, dzielącej nas od celu. Tak trzeba iść dalej, przekonać się o stanie pola lodowego, co też zamierzam uczynić!
Poczem, nie wymówiwszy ani słowa więcej, Jasper Hobson rozebrał się szybko, wskoczył do wody i ze zręcznością sprawnego pływacza, po kilku rzutach dostał się do przeciwległego brzegu, gdzie niebawem zniknął w cieniu gór lodowych.
Po kilkugodzinnej wycieczce Jasper Hobson powrócił zmęczony do obozu. Oznajmił on Mrs. Paulinie Barnett i sierżantowi Long, że pole lodowe było niedostępne dla podróży.
– Być może, że człowiek sam jeden bez żadnego ładunku przejśćby mógł, karawana zaś nigdy! Szczeliny mnożą się w takiej ilości ku południu, że nie sanki, lecz okręt byłby nam potrzebny!
– A zatem, jeśli dla jednego człowieka droga ta jest dostępna, – rzekł sierżant Long,– czy nie powinien jeden z nas podążyć nią, aby dać znać o naszem położeniu?
– Właśnie zamierzam to uczynić, – rzekł Jasper Hobson.
– Pan, panie Jasper?
– Pan, panie poruczniku?
Dwa te okrzyki, równocześnie wydane, przekonały porucznika, o ile jego postanowienie było nieoczekiwane i niewczesne! On, dowódca oddziału, miałżeby opuścić tych, którzy mu zawierzyli, aczkolwiek w ich interesie i z narażeniem swego życia! Nie, było to niepodobieństwem. To też Jasper Hobson nie nalegał.
– Rozumiem was, przyjaciele, i nie opuszczę was. Lecz również żaden z was narażać się nie może! Zginąłby, ktoby się odważył na ten krok śmiały, a po nadejściu odwilży otchłań oceanu byłaby mu grobem. Zresztą, gdyby nawet dotarł do Nowego-Archangelska, jakiejże pomocy dostarczyćby nam był w stanie! Przysłałby nam okręt? Lecz okręt ten dopłynąćby mógł do nas po ruszeniu kry, a wtedy wyspa nasza, uniesiona prądem, byłaby już daleko!
– Oczywiście, panie poruczniku, – rzekł sierżant Long. – Zostańmy wszyscy razem, a jeżeli jaki okręt ma nas ocalić, to będzie nim nie inny, tylko okręt Mac Nap’a, na który przynajmniej nie będziemy potrzebowali czekać!
Mrs. Paulina Barnett słuchała tej rozmowy w milczeniu. Wiedziała dobrze, że skoro pole lodowe jest dla nich zamknięte, jedynym ratunkiem, jaki im pozostawał, był okręt Mac Nap’a.
– A zatem, panie Jasper? – spytała, – co pan zamierza?
– Powrócić na wyspę.
– Wracajmy więc i niech Bóg nas strzeże!
Wiadomość o powrocie na wyspę przyjęto w pierwszej chwili z niechęcią. Biedni ludzie byli tak pewni tej podróży, że rozczarowanie jakie ich spotkało, graniczyło z rozpaczą. Ale zapanowali nad swem wrażeniem i poddali się konieczności.
Jasper Hobson zdał im wtedy sprawę z wyniku swej wycieczki. Powiedział im, że pole lodowe jest nie do przebycia wobec coraz większej liczby szczelin, tworzących się w kierunku wschodnim i że zdążając tą drogą w dalszym ciągu, mogli przeciąć sobie odwrotną drogę do wyspy, ich jedynej ucieczki. Gdyby odwilż zaskoczyła ich na tem polu lodowem byliby zgubieni.
– Nie ukrywam przed wami niebezpieczeństwa, – dodał wreszcie, – lecz nie powiększam go. Wiem, że mówię do ludzi dzielnych, którzy wiedzą, że nie cofam się nigdy. Powtarzam wam, przyjaciele: stoimy wobec niepodobieństwa.
Istotnie żołnierze porucznika znali go dobrze i dlatego ufali mu w zupełności.
Postanowiono więc powrócić nazajutrz do fortu Nadziei. Pogoda była okropna. Potoki zalewały powierzchnię pola lodowego. Deszcz ulewny padał bez przerwy. Ciemności panowały zupełne. Jakże ciężką drogę przebyć musieli nieszczęśni podróżni wśród tego mrocznego labiryntu gór lodowych.
Dopiero po czterech dobach dotarli oni do wyspy. Kilka sanek wraz z zaprzęgami zginęło w szczelinach. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach, ale na jakież trudy i niebezpieczeństwa byli narażeni nieszczęśni mieszkańcy fortu Nadziei!
Miesiące zimowe.
orucznik Hobson i jego towarzysze powrócili do fortu Nadziei 28 listopada. Od tej chwili liczyć mogli tylko na budujący się statek, lecz dopiero wtedy, gdy morze pozbędzie się swej lodowej powłoki, to jest za sześć miesięcy.
Innemi słowy mieszkańcy fortu mieli przebyć zimę na wyspie. Wyładowano więc sanki, zapasy żywności ułożono w spiżarni; broń, narzędzia, odzież i futra znalazły się znowu w składach. Psy powędrowały do „dog-house”, renifery zaś do obory.
Tomasz Black, mocno rozgniewany, przeniósł swoje narzędzia, książki, kajety do pokoju, w którym zamknął się, przeklinając swą dolę.
Mieszkańcy fortu powrócili więc do zwykłego trybu życia, nie zakłóconego narazie żadnym znaczniejszym wypadkiem. Naprawiano odzież, przewietrzano cenne futra, badano przebieg pogody, spoistość pola lodowego, wreszcie zajmowano się głośnem czytaniem i oddawano się zwykłym rozrywkom. Mrs. Paulina Barnett była duszą tego małego światka. Potrafiła ona uspokajać chwilowe sprzeczki żołnierzy, którzy pod wpływem niepewnego swego położenia stracili byli pogodę umysłu, przemawiając do nich z tą siłą moralną, jaka zapewniała jej przewagę nad otoczeniem.
Kalumah przywiązywała się do podróżniczki coraz bardziej. Mrs. Paulina Barnett uczyła ją czytać, pisać, mówić poprawnie po angielsku, a młoda uczennica, chciwa wiedzy, inteligentna zaś z natury, korzystała szybko z nauki. Zresztą nauczycieli nie brakowało. Każdy bowiem z żołnierzy, wychowany w posiadłościach angielskich lub w samej Anglji, umiał czytać, pisać i rachować.
Zabrano się również gorliwie do budowy statku, który wykończono przed końcem miesiąca. Przy świetle pochodni pracowali Mac Nap i jego pomocnicy nad kadłubem statku, podczas gdy część załogi przygotowywała żagle i liny w składach faktorji. Zima pomimo że trwała już parę miesięcy, ustalić się nie mogła. Mróz, niekiedy dotkliwy, nie trwał długo, gdyż wiatr zachodni nie zmieniał kierunku.
Cały grudzień upłynął w tych warunkach: śnieg i deszcz padały naprzemian, temperatura przeskakiwała od dwudziestu sześciu do trzydziestu czterech stopni Fahrenheita (–3°,33 Cels. i +1°,11 Cels.). Paliwa używano umiarkowanie, jakkolwiek drwalnia była obficie zaopatrzona. Gorzej było ze światłem. Oliwy była niewielka ilość, tak, że musiano ograniczyć się do kilkugodzinnego oświetlenia. Próbowano zużytkować w tym względzie tłuszcz reniferowy, lecz wydawał on woń nie do zniesienia, wolano więc przebywać w ciemności, pomimo, że wszelką pracę przerywać musiano i że ta przymusowa bezczynność wydawała się nieskończenie długą.
W tym czasie podczas zmiany księżyca zjawiły się na niebie kilkakrotnie zorza północna i kilka paraselenów. Tomasz Black miał sposobność badać te zjawiska w całej pełni, lecz astronom nie opuszczał swego pokoju, zachowując się jak obłąkany.
30 grudnia, podczas pełni księżyca zauważono, że wzdłuż wschodniego horyzontu wyspy ciągnie się długa linja gór lodowych. Były to zwały spiętrzonych lodowców, dochodzące do wysokości od trzystu do czterystu stóp. Olbrzymia ta zapora obejmowała dwie trzecie obwodu wyspy i należało się obawiać, że otoczy ją całą.
Z początkiem nowego roku 1861 niebo wyjaśniło się zupełnie, temperatura zaś spadła do ośmiu stopni Fahrenheita (–13°,33 Cels.). Pierwszy to raz podczas tej osobliwej zimy temperatura obniżyła się tak znacznie, aczkolwiek względnie mało, wziąwszy pod uwagę wysokość równoleżnika, na jakim znajdowała się wyspa, Jasper Hobson bowiem sprawdził przy pomocy obliczeń położenia gwiazd, że wyspa stoi na miejscu.
W tym to czasie, pomimo całej oszczędności zapas palnego tłuszczu był na wyczerpaniu, słońce zaś miało ukazać się dopiero w pierwszych dniach lutego. Mieszkańcy fortu byliby skazani na przestawanie w ciągłym mroku, gdyby nie odkrycie młodej Eskimoski.
3 stycznia, skierowawszy się ku podnóżu przylądka Bathurst dla zbadania stanu pola lodowego, zauważyła ona, że w północnej części wyspy pole lodowe przedstawiało bardziej jednolitą powłokę nie poprzerzynaną jak dawniej szczelinami. Pochodziło to prawdopodobnie stąd, że zwał lodowy otaczający pode lodowe wywierał na nią większe ciśnienie.
Młoda Eskimoska zauważyła również, że na tej jednolitej powierzchni znajdują się wyraźnie wykrojone otwory, o których wiedziała, iż są dziełem fok. Zwierzęta te, uwięzione pod skorupą lodową, utrzymują te otwory, aby, wydostawszy się z nich, podążyć na wybrzeże, dla wyszukania mchu pod śniegiem.
Kalumah wiedziała także, że niedźwiedzie podczas zimy, przyczaiwszy się przy otworze, czekają na wynurzenie się z wody fok, poczem chwytają je łapami, duszą i unoszą z sobą. Eskimosi zaś, nie mniej cierpliwi od niedźwiedzi, zarzucają im pętlę na szyję bez wielkiej trudności.
Tego samego dokonać mogli tak sprawni myśliwi, jak Marbre i Sabine.
Kalumah nie omieszkała zawiadomić o swem odkryciu Jasper Hobson’a, który natychmiast posłał po myśliwych.
Zanim jednak młoda Eskimoska skończyła opowiadać, w jaki sposób poławiają jej ziomkowie o tej porze foki, już Sabine miał gotową pętlę.
Wtedy porucznik Hobson, Mrs. Paulina Barnett, myśliwi, Kalumah i dwu czy trzech żołnierzy udali się do przylądka Bathurst. Mężczyźni pełzając dotarli do otworów, uzbrojeni, każdy w jedną pętlę.
Czekali na zjawienie się foki przeszło godzinę. Wreszcie w jednym z otworów – przy którym był Marbre – ukazała się głowa uzbrojona w dwa długie kły. Była to głowa morsa. Marbre zarzucił pętlę zręcznie, natychmiast ścisnął ją mocno i przy pomocy nadbiegłych towarzyszy wyciągnął zwierzę z wody, poczem zabił kilku uderzeniami siekiery.
Po tej pierwszej próbie tak szczęśliwie dokonanej nastąpiły ponowne połowy zakończone również pomyślnie. Cel więc był osiągnięty. Morsy dostarczyły potrzebnego zapasu oliwy – wprawdzie nie roślinnej, – lecz zdatnej do rozświetlenia mroku, w którym mieli być pogrążeni niebawem nieszczęśliwi mieszkańcy fortu.
Tymczasem temperatura nie obniżała się wcale. Zima była wciąż łagodna, a zwały lodowe chroniły faktorję od wiatrów północnych i zachodnich. Na lądzie warunki te byłyby niezwykle sprzyjające.
Lecz w okolicznościach, w jakich znajdowali się mieszkańcy fortu, łagodna zima była dla nich nieszczęściem. Pole lodowe, otaczające wyspę, nie było dostępne dla żadnej przeprawy, czego dowodem oczywistym była obecność reniferów i zwierząt o cennych futrach, które oswoiły się do tego stopnia, że zdawały się być stałymi gośćmi fortu.
Z polecenia Jasper Hobson’a nie polowano na te zwierzęta, wyjąwszy reniferów, które dostarczały świeżego mięsiwa i zapasu suszonego mięsa. Zato kuny, gronostaje, ostrowidze, bobry, lisy wkraczały swobodnie do zagrody, zadziwiając swą puszystą zimową szatą.
Oczekiwano więc końca zimy nie bez troski wśród dni wlokących się bezbarwnie, pomimo że Mrs. Paulina Barnett starała się urozmaicać je, o ile to było możliwe.
Jeden tylko wypadek w ciągu stycznia odbił się smutnem echem w sercach mieszkańców fortu. 7 stycznia dziecko cieśli Mac Nap’a dostało silnej gorączki połączonej z silnym bólem głowy i pragnieniem. Rozpacz rodziców i całej załogi była bezgraniczna! Nie wiedziano, jak zapobiec chorobie, jedna tylko Madge nie straciła głowy, zalecając ziółka i kataplazmy. Kalumah nie opuszczała dzieciny ani na chwilę.
Wreszcie na trzeci dzień choroba objawiła się w całej pełni. Czerwone plamy pokryły ciałko maleństwa, świadcząc o rozwijającej się szkarlatynie.
Rzadką jest rzeczą, aby roczne dzieci chorowały na szkarlatynę, ale zdarza się to niekiedy. W aptece fortu niestety nie było potrzebnych lekarstw, Madge jednak przypomniała sobie o działaniu skutecznem belladony w tych razach, dawała więc codziennie po parę kropel biednemu dziecku, pilnując, aby się nie zaziębiło.
Wkrótce wysypka ukazała się na języku, wargach, nawet na oczach. Po dwu dniach z czerwonej stała się siną, wreszcie barwy białej, a wtedy zaczęła się łuszczyć.
Był to okres najniebezpieczniejszy. Nie szczędzono jednak starań małemu pacjentowi, to też około 20 stycznia nastąpiło polepszenie a wraz z niem możność ocalenia dzieciny.
Radość wielka zapanowała w faktorji. Dziecię to było dziecięciem fortu, dziecięciem całej gromadki, dziecięciem pułku! Wszak urodziło się wśród tych dzielnych ludzi, pod tem niebiem północnem. Nazwali je Michałem-Nadzieją i chował się wśród nich jak talizman, który Bóg im zesłał, i wierzyli, że zabrać im go nie zechce! Kalumah nie byłaby przeżyła śmierci tego dziecka. Michałek jednak nie umarł, powoli powracał do zdrowia, to też nadzieja wstąpiła w serca nieszczęśliwych rozbitków.
Nadszedł dzień 23 stycznia. Położenie wyspy Victoria nie uległo żadnej zmianie. Noc nieskończona mrocznym całunem pokrywała morze Północne. Śnieg obfity upadł, ścieląc się dwustopową warstwą na polu lodowem.
27 stycznia niespodziewany gość zawitał do fortu. Żołnierze Belcher i Pen stojący na straży przy zagrodzie, zauważyli z rana olbrzymiego niedźwiedzia idącego spokojnie w stronę fortu.
– To jest niezawodnie nasz niedźwiedź, – rzekła Mrs. Paulina Barnett, zwracając się do Jasper Hobson’a, poczem oboje w towarzystwie sierżanta i kilku żołnierzy uzbrojonych udali się do bramy.
Niedźwiedź był o dwieście kroków od zagrody, szedł zaś krokiem wolnym jak gdyby świadom swego celu.
– Poznaję go, – zawołała Mrs. Paulina Barnett. – To twój niedźwiedź, Kalumah, to twój zbawca!
– Och, nie zabijajcie mego niedźwiedzia! – zawołała młoda Eskimoska.
– Nie zabijemy go, – odpowiedział jej Jasper Hobson. – Towarzysze, nie czyńcie mu nic złego, prawdopodobnie odejdzie, jak przyszedł.
– Ale jeżeli zechce wejść do zagrody… – odezwał się sierżant Long, który nie wierzył w uprzejmość niedźwiedzi polarnych.
– Pozwól mu wejść, sierżancie, – rzekła Mrs. Paulina Barnett. – Zwierzę to straciło swą dzikość. Jest więźniem, jak my, a wiesz, że więźniowie…
– Nie rzucają się na siebie, – dodał Jasper Hobson, – jest to prawda, proszę pani, lecz o ile należą do tego samego gatunku. Wszakże weźmiemy pod uwagę pani zlecenie. Będziemy się tylko bronili, jeżeli zechce nas zaczepić. Zdaje mi się jednak, że przezorniej będzie, gdy powrócimy do domu. Nie należy go wystawiać na zbytnią pokusę.
Posłuchano rady porucznika. Po powrocie zamknięto drzwi, okiennice jednak zostały otwarte.
Można więc było przypatrzeć się zabiegom zwierzęcia. Niedźwiedź, odepchnąwszy zlekka niezamkniętą bramę, wsunął głowę, oglądając spokojnie wnętrze dziedzińca, poczem wszedłszy, zatrzymał się w pośrodku podwórza, obejrzał zabudowania i skierował się ku psiarni i oborze; tu przysłuchiwał się przez chwilę szczekaniu psów i beczeniu reniferów, poczem, okrążając palisadę, skierował się ku domowi i wreszcie oparł swą wielką głowę o jedno z okien dużej sali.
Mówiąc szczerze, trzeba dodać, że wszyscy cofnęli się instynktownie, żołnierze zaś chwycili za broń, a sierżant Long zaczął się obawiać, że za wiele pozwolił nieproszonemu gościowi.
Ale Kalumah zbliżyła się ku oknu, twierdząc, że niedźwiedź ją poznał. Czy tak było w istocie, niewiadomo, dość, że zwierzę, zadowolone zapewne, cofnęło się z pomrukiem, poczem skierowało się ku bramie, wracając, skąd przyszło, jak to przepowiedział Jasper Hobson.
W ten sposób skończyły się nieprzewidziane odwiedziny, zresztą nie ponawiane więcej. I znów życie mieszkańców popłynęło zwykłym biegiem.
Michałek wracał szybko do zdrowia a przy końcu stycznia odzyskał swój humor i apetyt.
3 lutego, około południa, na horyzoncie zjawił się słaby odbłysk światła. Tarcza żółtawa ukazała się na chwilę, zapowiadając powrót słońca po długiej nocy polarnej.
Ostatnia wycieczka.
kazanie się słońca przerwało ciągłość nocy polarnej. Od tej chwili rozświetlało ono horyzont na kilka godzin. Mróz, jak zwykle w lutym, wzmógł się znacznie, termometr wskazywał jeden stopień Fahrenheit’a (–17° Cels.). Była to najniższa temperatura tej osobliwej zimy.
– W jakiej porze następuje ruszenie kry? – spytała pewnego dnia podróżniczka Jasper Hobson’a.
– Zazwyczaj – odpowiedział porucznik – kra rusza dopiero w pierwszych dniach maja, ale w tym roku zima była tak łagodna, że o ile mróz nie wzmoże się, ruszy ona w początkach kwietnia, – tak przynajmniej przypuszczam.
– A zatem, pobyt nasz na wyspie przedłuży się do dwu miesięcy? – spytała Mrs. Paulina Barnett.
– Tak, proszę pani, gdyż wcześniej nie moglibyśmy bezpiecznie wyruszyć na naszym okręcie. Zresztą pożądaną byłoby rzeczą, aby wyspa przesunęła się do najwęższej części cieśniny Berynga wynoszącej zaledwie sto mil szerokości, gdyż to ułatwiłoby nam dostanie się do stałego lądu.
– Nie rozumiem pana, panie Hobson, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, zaskoczona tą odpowiedzią. – Czyżby pan zapomniał, że prąd Kamczatki, prąd północny uniósł nas w te strony i że wraz z ruszeniem kry możemy popłynąć w tym samym kierunku jeszcze dalej?
– Nie sądzę, proszę pani, – rzekł Jasper Hobson, – a nawet śmiem twierdzić, że to się nie zdarzy. Kra płynie zwykle z północy na południe, czy dlatego że prąd Kamczatki zmienia kierunek, czy, że krę unosi prąd Berynga, czy zresztą dla jakiej innej niewiadomej mi przyczyny. Jest tylko rzeczą pewną, że góry lodowe dążą niezmiennie w kierunku oceanu Spokojnego, rozpływając się w jego wodach. Niech się pani spyta Kalumah, odpowie pani to samo, co ja.
Kalumah potwierdziła słowa porucznika. Należało zatem przypuszczać, że wyspa w pierwszych dniach kwietnia uniesioną zostanie jak olbrzymi lodowiec na południe, to jest do najwęższej części cieśniny Berynga, nawiedzanej podczas lata przez rybaków z Nowego Archangelska i sąsiadującego z nim wybrzeża. Wziąwszy jednak pod uwagę wszelkie możliwe opóźnienia, nie należało się spodziewać dotarcia do lądu przed miesiącem majem. Co więcej, aczkolwiek zima nie była zbyt ostrą, lodowa podstawa wyspy Victoria musiała pod wpływem mrozu powiększyć swą objętość, a tem samem opierać się prądowi przez kilka miesięcy.
Mieszkańcy fortu musieli się uzbroić w cierpliwość i czekać spokojnie swego losu!
Mały Michałek tymczasem powracał do zdrowia. 20 lutego wyszedł po raz pierwszy po czterdziestu dniach choroby, to znaczy, że przeszedł ze swego pokoju do wielkiej sali, gdzie go obsypano pieszczotami i obdarzono różnemi zabawkami, które przygotowali dla niego zacni żołnierze.
Koniec lutego był dżdżysty i śnieżny. Silny wiatr północno-zachodni dął bez przerwy. Temperatura obniżyła się tak znacznie, że śnieg spadł obficie. Od strony morza dochodziły odgłosy szalejącej burzy. Góry lodowe wytrącone z równowagi spadały z niesłychanym łoskotem. Kra parta zdałem lodowym gromadziła się w pobliżu wybrzeża wyspy. Obawiano się, że przylądek Bathurst, będący niczem innem jak lodowcem pokrytym ziemią i piaskiem, zostanie również podważony siłą płynącej kry. Kilka brył lodowych, pomimo swego ciężaru, potoczyło się aż do samej zagrody. Na szczęście przylądek wytrzymał napór, a tem samem ustrzegł faktorję od zagłady.
Położenie wyspy Victoria, znajdującej się na pełnem morzu naprzeciwko zwężonej cieśniny, gdzie gromadziła się kra, było groźne. Zewsząd otoczona napierającemi na nią lodowcami, mogła być zmiażdżona, zanim siłą wypadków zostałaby pogrążona w otchłani oceanu. Mrs. Paulina Barnett, zauważywszy to nowe niebezpieczeństwo, nadmieniła o niem porucznikowi, który, niestety, pocieszyć jej nie mógł.
Wreszcie w pierwszych dniach marca burza ucichła, a wtedy mieszkańcy fortu mogli przekonać się naocznie o zmianach zaszłych na polu lodowem. Zwał lodowy, jak gdyby sunąc po niem, zbliżał się do wyspy. W niektórych punktach był on oddalony zaledwie na dwie mile, pędząc nakształt lawiny o kierunku poziomym. Między tą wysoką zaporą a wybrzeżem pole lodowe widniało przeraźliwie poszarpane, nastrzępione wystającemi soplami, poprzewracanemi bryłami, jak kołyszące się morze stężałe nagle pod wpływem gwałtownej burzy. Rzekłby kto, że to zburzone miasto, przykuwające wzrok pełnią swej klęski! Nad tą ruiną wznosił się dziwacznie zarysowany zwał lodowy, otaczając jakby ramą swemi stożkami, bryłami, łańcuchami, malownicze te szczątki.
W tym to czasie Mac Nap ukończył swój statek, zbudowany w sposób bardzo pierwotny, niemniej jednak przynoszący zaszczyt swemu twórcy. Przypominał swym kształtem barki holenderskie, krążące po morzach północnych. Miał dwa żagle, jeden, trapezoidalny, w tyle i drugi, trójkątny, z przodu, osadzone na jednym maszcie. Do żagli użyto płótna namiotowego.
Statek ten mógł z łatwością pomieścić załogę fortu i z powodzeniem przepłynąć przestrzeń wodną dzielącą wyspę od lądu, o ileby prąd ją skierował ku cieśninie Berynga.
Porucznik Hobson postanowił, dla zbadania stanu pola lodowego, odbyć wycieczkę w kierunku południowo-wschodnim.
Wyruszono przeto 7 marca. Porucznikowi towarzyszyła podróżniczka, Kalumah, Marbre i Sabine. Postanowiono, o ile to było możliwe, przedostać się przez zwał lodowy, w każdym zaś razie podróż miała trwać nie więcej nad dwie doby.
Podróżnicy, zabrawszy z sobą odpowiednią ilość żywności i broni, opuścili z rana fort Nadziei, kierując się ku przylądkowi Michel.
Termometr wskazywał wtedy trzydzieści dwa stopnie Fahrenheit’a (0 Cels.), powietrze było nieco zamglone, lecz spokojne. Słońce zakreślało nad ziemią swój łuk dzienny przez siedem do ośmiu godzin dziennie, rzucając promienie ukośne, oświetlające dostatecznie cały zwał lodowy.
O dziewiątej, po krótkim odpoczynku, porucznik Hobson i jego towarzysze wyruszyli z przylądka Michel na pole lodowe. Z tej strony zwał lodowy byt oddalony na trzy mile od wyspy.
Posuwano się zwolna. Co chwila należało omijać to szczelinę głęboką, to górę lodową. O sankach oczywiście nie mogło być mowy wśród tego nagromadzenia brył różnej objętości i kształtu, utrzymujących równowagę, jakby cudem, lub też niedawno przewróconych, o czem można było sądzić z ich krawędzi ostrych jak noże. Przyczem ani śladu wśród nich zwierzęcia lub człowieka. Była to pustynia, którą opuściły nawet ptaki!
Patrząc ze zdumieniem na te zwaliska, Mrs. Paulina Barnett nie mogła sobie wyobrazić, jakim sposobem przeszliby byli w grudniu to pole lodowe, pomimo że wówczas przedstawiało ono bardziej jednolitą płaszczyznę.
Tymczasem zbliżano się zwolna do zwału lodowego. Kalumah przewodniczyła wycieczce. Zwinna Eskimoska, na podobieństwo kozicy alpejskiej, przesuwała się zręcznie wśród lodowców. Z podziwem śledzono pewność jej ruchów, trafny wybór w wyszukiwaniu najlepszego przejścia w tym labiryncie lodowym.
Około dwunastej dotarto do zwału. Trzy godziny więc zeszło na przebycie trzech mil.
Wzrok podróżników spoczął z zachwytem na tej masie lodowej, górującej miejscami na czterysta stóp nad powierzchnią pola lodowego! Jej warstwy zaznaczały się wyraźnie, mieniąc się najrozmaitszemi barwy! Gdzie niegdzie przypominały one łuk tęczowy, gdzie niegdzie zarys marmuru, a zewsząd były usiane świetlnemi iskierkami. Najfantastyczniejszy łańcuch skalny nie dałby się porównać z tym zwałem lodowym, miejscami ciemnym, miejscami przezroczystym, na którym skrzyżowanie się światła z mrokiem wywoływało zdumiewającą grę barw.
Podróżnicy jednak musieli pilnie baczyć, żeby nie zbliżyć się zbytnio do tej groźnej zlodowaciałej masy. Z jej wnętrza dochodził głuchy łoskot, świadczący o destrukcyjnej pracy, jaka się w niej odbywała pod wpływem uwięzionego w niej powietrza i o kruchości tej chwilowej potęgi, którą podtrzymywała moc zimy, a którą zwycięży działanie promieni słonecznych! Stwardniała ta masa zawierała w sobie nieprzeliczone potoki, a nawet rzeki całe, czekające tylko na ciepło słoneczne, aby się pogrążyć w otchłaniach oceanu!
Tymczasem bryły lodowe spadały co chwila z wierzchołków zwału, tak że podróżni musieli kroczyć o sto kroków od niego dla uniknięcia niebezpieczeństwa grożącego im od staczających się lawin. Ostrożność ta nie była zbyteczna, gdyż około drugiej w chwili gdy Mrs. Paulina Barnett i jej towarzysze kierowali się ku jednemu z przejść, ogromna bryła, ważąca przeszło sto tonn, stoczyła się ze szczytu zwału, spadając z niesłychanym łoskotem na pole lodowe, które pękło pod tym naporem, wyrzucając z siebie strumień wody znacznej wysokości. Na szczęście kawałki rozpryskującej się bryły nie dosięgły nikogo.
Od drugiej do piątej kroczono wąską, krętą doliną, wgłębiającą się w zwał lodowy. Nie można było dostrzec, czy przecina go na całą szerokość, ale zato podróżnicy przyjrzeć się mogli wewnętrznej budowie zwału. Bryły, które go składały, były ułożone prawidłowiej, niż na zewnętrznej jego powłoce. Miejscami widniały pnie drzew stron podzwrotnikowych, uniesione zapewne prądem Gulfstream’u do okolic podbiegunowych, a wraz z lodowcami powracające przez ocean Spokojny do miejsca pierwotnego pobytu. Miejscami znów widniały szczątki rozbitych okrętów.
Około piątej zapadający zmrok przerwał dalszą wycieczkę. Podróżnicy przeszli dwie mile drogi, lecz wśród takich zakrętów, przeszkód, że oznaczyć nie byliby mogli, jaka właściwie była długość doliny.
Ponieważ miano się zatrzymać dla nocnego postoju, Marbre i Sabine wydrążyli odpowiednią grotę w zwale lodowym, poczem, po spożyciu wieczerzy, udano się na spoczynek…
Nazajutrz o ósmej godzinie podróżnicy skierowali się w dalszym ciągu wzdłuż doliny, chcąc się przekonać, jak daleko ona sięga. Sądząc z położenia słońca na niebie dolina, początkowo ciągnąca się na północo-wschód, obecnie szła w kierunku południowo-wschodnim.
O jedenastej Jasper Hobson i jego towarzysze znaleźli się na przeciwległym krańcu zwału. A zatem przejście przez zwał lodowy istniało…
Część wschodnia pola lodowego nie różniła się swym widokiem od jego części zachodniej. To samo nagromadzenie lodów, te same bryły lodowe. Góry lodowe i wielkie złomy lodu ciągnęły się w nieskończoność, poprzecinane płaszczyznami, na których widniały liczne szczeliny. Ta sama pustka, opuszczenie. Ani śladu zwierzęcia, ani śladu człowieka.
Mrs. Paulina Barnett podziwiała, ze szczytu jednego ze złomów, smutny ten krajobraz. Mimowoli myśl jej zwróciła się ku wyprawie na ląd stały, którą przedsięwzięli byli w grudniu. W swej wyobraźni ujrzała całą załogę fortu sunącą zwolna wśród ciemności, wśród tej pustyni lodowej, narażoną na wszelkie możliwe przeszkody i niebezpieczeństwa, aby móc dostać się do lądu amerykańskiego.
Jasper Hobson przerwał jej zadumę.
– Proszę pani, – rzekł, – minęła doba od chwili, gdy opuściliśmy wyspę. Dowiedzieliśmy się, jaka jest grubość zwału lodowego, powinniśmy więc wrócić do fortu, tem bardziej, że zapowiedzieliśmy swój powrót w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Mrs. Paulina Barnett była tego samego zdania. Cel wycieczki został osiągnięty. Dowiedziano się, że grubość zwału jest średnia, że tajać zacznie szybko, a zatem, że okręt zbudowany przez Mac Nap’a będzie mógł swobodnie płynąć po morzu po ruszeniu kry.
Po śniadaniu więc, około pierwszej po południu zabrano się do odwrotu. O piątej zatrzymano się dla odpoczynku, w wydrążonej wczoraj grocie, nazajutrz zaś 9 marca wyruszono w dalszą drogę.
Pogoda sprzyjała. Słońce ukazało się już nad horyzontem. Jasper Hobson i jego towarzysze, idąc ku zachodowi, pozostawiali za sobą tarczę słoneczną, której promienie, odbijając się w ścianach lodowych, krzyżowały się przed nimi.
Szli spokojnie, nie przewidując wypadku, którego największa przenikliwość ludzka przewidziećby nie mogła.
Około dziesiątej Marbre i Sabine zatrzymali się nagle, rozmawiając z żywością. Marbre ze zdziwieniem słuchał towarzysza, pokazującego mu busolę, którą trzymał w ręku.
– A to rzecz dziwna – zawołał do zbliżających się Jasper Hobson’a, Mrs. Pauliny Barnett i Kalumah. – Z jakiejże strony znajduje się wyspa względnie do zwału lodowego? Na wschód czy na zachód?
– Wszak wiesz, że na zachód!… – odpowiedział Jasper Hobson zdziwiony tą przemową.
– Wiem… wiem dobrze!… – rzekł Marbre, potrząsając głową. – Ale, jeśli wyspa znajduje się w zachodniej stronie, w takim razie, idąc w tym kierunku, oddalamy się od niej.
– Jakto! oddalamy się od niej! – rzekł porucznik zdziwiony twierdzącym tonem myśliwego.
– Bez wątpienia, panie poruczniku, – ciągnął dalej Marbre, – niech pan spojrzy na busolę i niech się nie nazywam Marbre, jeżeli nie wskazuje, że idziemy na wschód, nie zaś na zachód!
– To niepodobna! – odezwała się podróżniczka.
– Niech pani patrzy, – rzekł Sabine, pokazując busolę, która, istotnie, wskazywała północ w kierunku wręcz przeciwnym, niż przypuszczano. Jasper Hobson zastanowił się chwilę.
– Musieliśmy zmylić kierunek dziś zrana, – rzekł Sabine. – Zamiast na prawo, poszliśmy na lewo.
– Nie! – zawołała Mrs. Paulina Barnett, – to niepodobna! Nie mogliśmy się omylić!
– Ależ… – zaczął Marbre.
– Ależ, – przerwała mu podróżniczka, – spójrzcie na słońce! Czyż miałoby nie wschodzić obecnie na wschodzie! Od rana mamy je wciąż za sobą, więc oczywistą jest rzeczą, że dążymy ku zachodowi i że w tym kierunku idąc dojdziemy na pewno do naszej wyspy.
Marbre, oszołomiony tym niezbitym argumentem, skrzyżował ręce w milczeniu .
– Dobrze, – rzekł Sabine, – ale w takim razie busola i słońce są z sobą w sprzeczności!
– Tak, przynajmniej w tej chwili, – odezwał się Jasper Hobson, – a przyczyna tego nieporozumienia jest następująca: na tych podbiegunowych szerokościach i w okolicach sąsiadujących z biegunem magnetycznym zdarza się często, że igła magnesowa wskazuje fałszywy kierunek.
– A zatem, – rzekł Marbre, – trzymajmy się dawnej drogi.
– Niezawodnie, – odpowiedział Jasper Hobson. – Zdaje mi się, że między busolą, a słońcem wybór jest łatwy. Słońce nie zna wahań!
Po tych słowach podróżnicy wyruszyli w dalszą podróż tą samą doliną, która przecinała całą szerokość zwału lodowego. Ze zdziwieniem jednak stwierdzili, że zamiast o dwunastej znaleźli się dopiero o drugiej u skraju doliny.
Spóźnienie to zaniepokoiło porucznika, tem bardziej, że stanąwszy na polu lodowem nie ujrzał wyspy, która powinna była być w prostym do nich kierunku!
Nie! wyspy, która dzięki grupie drzew, wieńczących szczyt przylądka Michel, powinna była ukazać się zdaleka, nie było wcale! Zamiast jej zarysu ciągnęło się niezmierzone pole lodowe w świetle promieni słonecznych!
Porucznik Hobson, Mrs. Paulina Barnett, Kalumah, dwaj myśliwi stali w zdumieniu, spoglądając niedowierzająco na siebie.
– Wyspa powinna być tam! – zawołał Sabine.
– A niema jej! – wykrzyknął Marbre. – Panie poruczniku, co się z nią stało?
Mrs. Paulina Barnett oszołomiona tą niespodzianką milczała. Jasper Hobson nie znalazł żadnej odpowiedzi.
Kalumah zaś, zbliżywszy się do porucznika, rzekła, biorąc go za rękę.
– Zbłądziliśmy, zamiast iść w odwrotnym kierunku, poszliśmy wzwyż doliny i obecnie znajdujemy się w tem samem miejscu, w którem byliśmy wczoraj po przebyciu doliny. Chodźmy, chodźmy!
Porucznik, podróżniczka, Marbre i Sabine prawie bezwiednie podążyli za młodą Eskimoską, w stronę doliny, pomimo że słońce wskazywało im kierunek przeciwny.
Kalumah jednak nie dawała żadnych wyjaśnień, ograniczywszy się tylko do słów powtarzanych prawie bez przerwy:
– Spieszmy się, prędko, prędko!
Podróżnicy, wydobywając ostatek sił, szli przez dolinę, aż po trzech godzinach tej forsownej drogi znaleźli się u przeciwległego krańca zwału. Zalegający mrok nie pozwolił im dojrzeć wyspy. Niepewność ich wszakże nie trwała długo.
O kilkaset kroków od nich, na polu lodowem ukazały się pochodnie i jednocześnie dały się słyszeć liczne strzały i wołania.
Byli to mieszkańcy fortu z Tomaszem Black na czele, którego niepokój o przyjaciół wyrwał ze stanu odrętwienia. Zacni ci ludzie, zaniepokojeni losem towarzyszy, przypuszczali, – co było prawdą – że zbłądzili oni w powrotnej drodze.
Ale skąd to przypuszczenie powstać mogło w myśli mieszkańców fortu Nadziei?
Stąd, że od dwudziestu czterech godzin rozległe pole lodowe a wraz z niem wyspa zmieniły swe położenie, a tem samem wyspa zamiast w kierunku zachodnim względem zwału lodowego znalazła się po jego wschodniej stronie!