Jules Verne
W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI
Powieść fantastyczna w dwóch częściach
(Rozdział XXI-XXIV)
Tłumaczyła Karolina Bobrowska
Ilustracje Férat i Beaurepaire
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań 1925
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXI
W którym wyspa staje się wysepką.
o upływie trzech godzin zwał lodowy zniknął za horyzontem. Wraz z nim straciła wyspa szybkość swego biegu. Siła bowiem prądu tkwi w niższych warstwach morza, nie zaś na jego powierzchni.
Zresztą stwierdzono to niebawem. Przez dwadzieścia cztery godzin po oderwaniu się gór lodowych wyspa Victoria posunęła się nie o całą milę.
Obecnie rozbitkowie liczyć mogli tylko na okręt poławiaczy wielorybów, któryby się zjawił w tych okolicach i zechciał przyjść im z pomocą, zabierając ich czy to z wyspy, czy z tratwy, o ileby wyspa uległa zagładzie.
Wyspa znajdowała się wtedy pod 54°33’ szerokości i 177°19’ długości geograficznej, o kilkaset mil od najbliższej części lądu, to jest od archipelagu Aleuckiego.
Jasper Hobson zwrócił się tego samego dnia do swych towarzyszy, pytając, co należy przedsięwziąć wobec nowego nieszczęścia, jakie ich spotkało?
Wszyscy zgodzili się na jedno: nie opuszczać wyspy, dopóki nie rozpadnie się, gdyż wielkość jej zabezpieczała ją od kołysania morza, poczem dopiero gdy podstawa lodowa ostatecznie topnieć będzie, przenieść się na tratwę i czekać!
Czekać!
Tratwa była skończona. Mac Nap zbudował na niej budkę, w której pomieścić się mogła cała załoga. Przygotowano maszt i żagle. Tratwa była mocna. O ileby wiatr sprzyjał, a morze byłoby względnie spokojne, być może, że statek ten ocaliłby nieszczęśników.
– Wszystko jest możliwe – mówiła Mrs. Paulina Barnett – w ręku Tego, który kieruje wiatrem i falą!
Zapasu żywności nie było zbyt wiele, gdyż większa jej część została zasypana lawiną, na wyspie jednak zwierząt nie brakło, jak również trawy, mchu i krzewów, któremi się karmiły, nietrudno więc było o nowe zapasy mięsa suszonego.
Naogół, zdrowie mieszkańców wyspy było dobre. Zima była łagodna, przejścia zaś moralne nie wpłynęły dotąd na ich stan fizyczny. Tylko losu swego oczekiwali z niezmiernym niepokojem. Myśl, że będą musieli powierzyć swe życie tej nikłej tratwie, oddanej na pastwę fal, przejmowała ich trwogą! Nie trzeba bowiem zapominać, że ludzie ci nie byli to marynarze, przyzwyczajeni do walki z żywiołem morskim, lecz żołnierze, przywykli do stałego lądu. Wyspa spoczywała na cienkiej warstwie lodu, ale, w każdym razie na tej warstwie lodu była ziemia, pokryta trawą i krzewami; zwierzęta przebywały na niej; nie poddawała się ruchowi fal i zdawała się być nieruchomą. Tak! miłowali oni tę wyspę Victoria, na której przepędzili dwa lata, te wyspę której znali wszystkie zakątki, którą zasiewali i która dotąd okazała się tak wierną, pomimo nieszczęść, jakie ją nawiedziły. Tak! nie opuszczą jej bez żalu i to dopiero w chwili, gdy odmówi im swego oparcia.
Jasper Hobson wiedział o przywiązaniu swych towarzyszy do wyspy i uważał je za rzecz zupełnie naturalną; wiedział również, że obawiają się oni żeglugi tratwą, ale że siłą wypadków opuścić będą musieli wyspę w krótkim czasie. Istotnie pewne ważne zjawiska zapowiadały się złowróżbnie.
Tratwa była czworograniasta, o powierzchni tysiąca stóp; wznosiła się ona na dwie stopy nad poziomem wody; od zalewu fal broniły ją ścianki, gdy morze było spokojne, lecz przy silniejszem kołysaniu, stanowiły one zaporę niewystarczającą. Pośrodku znajdowało się schronienie dla podróżnych. Dookoła tratwy stały paki dla żywności i wody, mocno przymocowane żelaznemi kołkami. Maszt, wysokości trzydziestu stóp, opierał się o budkę i był przywiązany linami do rogów tratwy. Żagiel tego masztu, czworograniasty, mógł oczywiście służyć wtedy tylko, gdy wiatr dął ztyłu. Dla żeglugi tego rodzaju statku zastosować nie było można nic innego. Oprócz tego zaopatrzono go w dość pierwotny ster.
Tratwa ta unosiła się obecnie na wodach jeziorka, przywiązana do wybrzeża mocną liną. Zapewne, była ona zbudowana staranniej, niż te, które budują rozbitkowie po rozbiciu się okrętu, w każdym razie jednak była to tylko tratwa.
1 czerwca miało miejsce nowe zdarzenie. Żołnierz Hope poszedł po wodę do jeziorka dla użytku kuchennego. Mrs. Joliffe zauważyła, że jest słona, zwróciła na to uwagę żołnierza.
Hope twierdził, że wodę przyniósł z jeziorka. Stąd wywiązała się sprzeczka, na którą nadszedł porucznik. Dowiedziawszy się o co chodzi, zbladł i podążył spiesznie w stronę jeziorka…
W istocie woda była słona. Oczywistą było rzeczą, że dno jeziorka pękło i woda morska doń się przedostała.
Wiadomość ta dotknęła żywo wszystkich.
– Niema już wody słodkiej! – zawołali biedni ci ludzie.
Po rzeczce Pauliny przyszła kolej na jezioro Barnett.
Porucznik Hobson pocieszył jednak strapionych towarzyszy.
– Nie martwcie się. Lodu nie brak. Wystarczy kilka kawałków podstawy lodowej, mam zaś nadzieję, że nie wypijemy jej całej, – dodał, starając się uśmiechnąć.
Wiadomo, że woda słona, czy zamienia się w parę, czy też w lód, pozbywa się zawsze ilości soli, którą zawiera.
Wykopano więc kilka brył lodu i stopiono je nietylko dla użytku kuchennego, lecz i dla zaopatrzenia w wodę tratwy.
Nowe to zdarzenie było jednak przestrogą, z którą należało się liczyć. Podstawa wyspy topniała widocznie, jej grunt zatem mógł zapaść się w każdej chwili, to też Jasper Hobson zakazał towarzyszom oddalać się, gdyż mogli być niespodzianie porwani prądem.
Zwierzęta, jak gdyby przeczuwając niebezpieczeństwo, garnęły się do ludzi, a w braku wody słodkiej, lizały wykopane bryły lodowe. W ich zachowaniu malował się niepokój, niektóre z nich były jak oszalałe, szczególnie wilki, które zjawiały się rozproszonem stadem, uciekając wnet z dzikiem wyciem. Zwierzęta o cennych filtrach gromadziły się około miejsca, w którem dawniej znajdował się dom i zabudowania. Niedźwiedź błądził w okolicy, nie czyniąc złego, ani ludziom, ani zwierzętom. Wiadomą było rzeczą, że i on przeczuwając niebezpieczeństwo, radby się przed niem uchronić.
Ptaki, dotąd liczne, zrywały się do odlotu na południe, dążąc w stronę wysp Aleuckich. Mrs. Paulina Barnett i Madge, widząc odlatujące ptaki, ze smutnem wodziły za niemi wzrokiem.
– Jeżeli te ptaki, które mają dostateczne pożywienie na wyspie, odlatują, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, to nie bez przyczyny!
– Zapewne, – odpowiedziała Madge, – instynkt niemi kieruje. My zaś powinniśmy skorzystać z tej przestrogi. Uważam również, że i zwierzęta objawiają niepokój, większy niż zwykle.
Owego to dnia Jasper Hobson kazał przenieść większą cześć żywności i przedmiotów na tratwę. Niebawem mieli wszyscy opuścić wyspę.
Ale właśnie w tym czasie zwiększyło się kołysanie morza, które obecnie udzielało się również jeziorku zamienionemu wtargnięciem wód słonych na małe morze Śródziemne. Fale, ścieśnione małą jego objętością, obijały się o wybrzeże z niezwykłą gwałtownością, wywołując jak gdyby nawałnicę na jeziorze, a raczej na tej otchłani równie głębokiej, jak morze. Fale miotały tratwą, zalewając ją ustawicznie. Musiano nawet zaprzestać ładowania żywności i sprzętów.
W tym stanie rzeczy o przeniesieniu się na tratwę nie było mowy. Należało poczekać na uspokojenie się wzburzonego morza.
Noc przeszła względnie spokojnie. Wiatr przestał dąć, morze powoli uspokajać się zaczęło. Była to widocznie przelotna burza spowodowana przeładowaniem się elektryczności. O ósmej wieczorem kołysanie morza ustało prawie zupełnie, a powierzchnia jeziorka falowała łagodnie.
Zapewne, wyspy ominąć nie mogła zagłada, ale przynajmniej nie groziło jej nagłe rozpadnięcie się, co było rzeczą możliwą, o ileby morze zalewało ją gwałtownemi pienistemi bałwanami.
Po burzy w powietrzu osiadła lekka mgła, która ku wieczorowi stała się gęstszą. Szła ona z północy, pokrywała więc większą część wyspy!
Jasper Hobson, przed udaniem się na spoczynek, obejrzał starannie liny tratwy, które okręcono dokoła mocnych pni brzozowych. Dla pewności wzmocniono je jeszcze bardziej. Zresztą, gdyby nawet tratwa oderwała się od wybrzeża, nie mogłaby zginąć w małym obrębie jeziorka.
Rozdział XXII
Cztery dni następne.
oc przeszła spokojnie. Jasper Hobson przebudził się z zamiarem ostatecznego opuszczenia wyspy.
Chcąc się przekonać, co się dzieje z tratwą, podążył ku wybrzeżu jeziorka.
Było ono spowite jeszcze w mgle, lecz słońce dawało już znać o sobie; dzień zapowiadał się piękny.
Mrs. Paulina Barnett, Madge i kilku ich towarzyszy, podążyli również na wybrzeże.
Mgła zaczęła się podnosić nad jeziorkiem, ukazując częściowo jego powierzchnię. Tratwy jednak nie było jeszcze widać.
Nagle wiatr się zerwał i rozproszył mgłę całkowicie…
Nie było tratwy! Nie było jeziorka! Morze w całej swej pełni ukazało się oczom osłupiałych widzów.
Porucznik Hobson nie mógł powstrzymać okrzyku rozpaczy, a gdy on i jego towarzysze ogarnęli wzrokiem horyzont, jeden okrzyk wyrwał się z piersi wszystkich… Ich wyspa była już tylko wysepką!
Podczas nocy, bez hałasu, bez wstrząśnień sześć siódmych części terytorjum dookoła przylądka Bathurst oderwało się i pogrążyło w otchłaniach morskich, a tratwa, znalazłszy swobodne ujście, była tak daleko, że wzrokiem nie można było jej dojrzeć!
Rozbitkowie, stojąc nad otchłanią, która lada chwila mogła ich pochłonąć, bez żadnej możności ratunku, poddali się najżywszej rozpaczy. Kilku żołnierzy. jak gdyby oszalałych, chciało się rzucić w morze i tylko Mrs. Paulina Barnett zdolna była ich powstrzymać. Inni płakali.
Istotnie. Położenie było bez wyjścia. Większa część wyspy, a wraz z nią pagórki lesiste, znikły bezpowrotnie. O budowie nowej tratwy mowy być nie mogło. Życie rozbitków zależne było obecnie od czasu trwania wysepki, której podstawa lodowa zaledwie dni kilka wytrzymać mogła, zważywszy, że działo się to w czerwcu, gdy temperatura średnia przewyższała sześćdziesiąt osiem stopni Fahrenheit’a (+ 20° Cels.).
Porucznik Hobson udał się niezwłocznie w głąb wysepki, aby stwierdzić, czy nie należało schronić się w miejscu, gdzie podstawa lodowa była trwalszą. Mrs. Paulina Barnett i Madge towarzyszyły mu w tej wycieczce.
– Czy ufasz zawsze? – spytała Mrs. Paulina Barnett swej wiernej towarzyszki.
– Zawsze! – odpowiedziała Madge.
Mrs. Paulina Barnett zamilkła.
Wybrzeże od przylądka Bathurst do przylądka Eskimos, to jest na przestrzeni ośmiu mil, było nienaruszone.
Część wyspy oddzieliła się wzdłuż linji krzywej, poczynającej się od przylądka Eskimos, a ciągnącej się aż do ostatecznego krańca jeziorka w głąb wyspy. Od tego miejsca wybrzeże wyspy tworzył brzeg jeziorka. W jego części górnej widniała szczelina, ciągnąca się od przylądka Bathurst do dawnego portu Barnett. Wysepka więc miała kształt wydłużonego paska, szerokości jednej tylko mili.
Ze stu czterdziestu mil kwadratowych, tworzących powierzchnię wyspy, pozostało zaledwie niecałych dwadzieścia!
Po starannem obejrzeniu kształtu wysepki, Jasper Hobson doszedł do wniosku, że najgrubsza warstwa podstawy lodowej znajduje się niezmiennie pod dawną faktorją. Uważał więc za wskazane nie opuszczać obozowiska, zwierzęta również, instynktownie nie oddaliły się od swego dawnego schronienia.
Zauważono wszakże, że znaczna liczba przeżuwaczy i gryzoniów i większa część błądzących psów zniknęły wraz z oderwaną częścią wyspy. Niedźwiedź oszalały błądził po wysepce i krążył dookoła niej, jak dziki zwierz w klatce.
Około piątej Jasper Hobson i jego dwie towarzyszki powrócili do domu. Zastali w nim zebranych mężczyzn i kobiety, oddanych głuchej rozpaczy. Mrs. Joliffe przygotowywała jakąś skromną strawą. Myśliwy Sabine, mniej przygnębiony od swych towarzyszy, upatrywał zwierzynę, aby zwiększyć szczupłe zapasy żywności. Co do astronoma, usiadł on na uboczu, patrząc na morze wzrokiem obojętnym! Zdawało się, że nic go zadziwić nie było w stanie!
Jasper Hobson opowiadał towarzyszom o rezultatach swej wycieczki. Polecił im, aby nie opuszczali obecnego obozowiska, gdyż nowa szczelina grozi oderwaniem na pół drogi od przylądka Eskimos. Wysepka zatem zmniejszy niebawem swój rozmiar! I wobec tego mieszkańcy byli bezsilni.
Dzień był niezwykle ciepły. Bryły lodowe tajały same przez się. Na urwistych częściach wybrzeża ze skorupy lodowej płynęły wąskie strumienie, wpadając do morza. Poziom wysepki obniżył się widocznie pod wpływem niszczącego działania rozgrzanej promieniami słońca wody.
W obozowisku nikt nie spał tej nocy. Któż bowiem mógł myśleć o spoczynku, gdy lada chwila otchłań otworzyć się mogła, któż, jeśli nie dziecko, uśmiechające się do matki i tulące w jej objęciach?
Nazajutrz, 4 czerwca, słońce ukazało się w całej pełni na niebie, na którem nie było najlżejszej chmurki! Noc wszakże nie przyniosła żadnej zmiany w obszarze wysepki.
Owego to dnia jeden z niebieskich lisów schronił się do domu i nie chciał zeń wyjść. Reszta zwierząt garnęła się doń coraz bliżej. Tworzyły one jakby stado zwierząt domowych. Wilków tylko widać nie było. Prawdopodobnie musiały zginąć wraz z oderwaną częścią wyspy. Niedźwiedź, jakby wiedziony przeczuciem, nie oddalał się od przylądka Bathurst, a zwierzęta o cennych futrach zajęte swym losem zdawały się nie spostrzegać jego obecności. Rozbittkowie również nie zwracali nań uwagi. Wspólne niebezpieczeństwo zrównało poziom instynktu z poziomem rozumu.
Nieco po południu rozbitkowie doznali osobliwego wzruszenia, które miało niebawem zmienić się w tem okrutniejsze rozczarowanie.
Myśliwy Sabine, który z najwyższego punktu wysepki przypatrywał się morzu, zawołał nagle:
– Okręt! okręt!
Wszyscy rzucili się ku niemu. Jasper Hobson, nie mogąc wymówić słowa, spojrzał pytająco na myśliwego.
Sabine wskazał na rodzaj dymu białego unoszącego się w kierunku wschodnim na skraju horyzontu. Spoglądano w milczeniu na okręt zarysowujący się coraz wyraźniej na nieboskłonie. Nikt nie śmiał się odezwać.
Był to istotnie okręt, prawdopodobnie poławiaczy wielorybów. Przypuszczenie stało się pewnością, gdy po upływie godziny zobaczono wyraźnie jego kadłub.
Niestety, okręt ten ukazał się na wschodzie, to jest w stronie przeciwległej kierunkowi wysepki. Okręt ten przypadkowo znalazł się w tych stronach, a jeżeli nie spotkał tratwy, nie mógł domyślać się nawet obecności rozbitków.
A skądinąd, czy okręt ten mógł dojrzeć wysepkę, tak mało wzniesioną nad poziom morza? Czy zboczy w jej kierunku? Czy dojrzy sygnały? Wśród dnia, wśród promieni słonecznych było to prawie niepodobieństwem! Podczas nocy można było zapalić kilka desek z domu, które blaskiem swego płomienia zwróciłyby uwagę nawet na znacznej odległości. Ale czy okręt nie zniknie przed nocą? Nie omieszkano jednak dać sygnałów ogniem i strzałami.
Tymczasem okręt się zbliżał! Poznano nawet, że to trójżaglowiec, prawdopodobnie poławiacz wielorybów z Nowego Archangelska, który okrążywszy półwysep Alaski żeglował ku cieśninie Berynga. W tej chwili płynął on przed wyspą w kierunku północnym. Marynarz byłby poznał odrazu, że okręt nie zdąża w stronę wysepki. Rozbitkowie jednak łudzili się nadzieją, że może dojrzy ich wysepkę.
– Jeżeli dojrzy, – szepnął Jasper Hobson, do ucha sierżantowi, – tem bardziej oddalać się będzie.
Jasper Hobson nie mylił się. Okręty, żeglujące w tych okolicach, obawiają się najwięcej zjawienia się gór i wysp lodowych! Są to błędne skały, o które okręt łatwo rozbić się może, zwłaszcza podczas nocy. To też, ujrzawszy je, żeglarze zmieniają natychmiast kierunek, w którym płynęli dotąd.
Czy okręt ten nie postąpiłby tak samo, dostrzegłszy wysepkę?
Niepodobna prawie opisać stanu duszy rozbitków, miotanych naprzemian nadzieją i rozpaczą! Do godziny drugiej zdawało im się, że Opatrzność zlituje się nad nimi, posyłając im ratunek w postaci płynącego ku nim okrętu. Okręt jak gdyby zbliżał się do nich, zdawał się być nie dalej nad sześć mil. Podwoili sygnały, palili deski domu, wzniecając olbrzymi płomień.
Napróżno! Albo okręt nie dostrzegł niczego, albo też dostrzegł lodową wysepkę i uciekał od niej!
O pół do trzeciej widoczne było, że kieruje się w stronę północno-wschodnią.
Po upływie godziny widniał już tylko obłok biały, który wkrótce znikł zupełnie.
Jeden z żołnierzy, Kellet, roześmiał się wtedy dziko, poczem rzucił się na ziemię, tarzając się na niej, jak szaleniec.
Mrs. Paulina Barnett spojrzała pytająco na Madge, jak gdyby szukając u niej otuchy.
Madge odwróciła głowę!…
Wieczorem tego nieszczęsnego dnia dał się słyszeć trzask oddzielającej się większej części wysepki. Przeraźliwe wycia zwierząt rozległy się wśród nocnego mroku. Z wysepki pozostała tylko część wybrzeża, ciągnącego się od miejsca, gdzie stała dawniej faktorja, do przylądka Bathurst.
Pozostał tylko odłam lodowca!
Na lodowcu.
ył to tylko lodowiec, lodowiec o kształcie nieprawidłowego trójkąta, liczącego sto stóp podstawy i sto pięćdziesiąt stóp w swym najdłuższym boku! A na tym lodowcu, dwadzieścia jeden istnień ludzkich, setka zwierząt o cennych futrach, kilka psów i niedźwiedź, skulony w tej chwili na jego szczycie!
Tak! wszyscy mieszkańcy dawnego fortu znajdowali się na nim! Nie brakował ani jednego! Oderwanie części wysepki zaskoczyło ich w chwili, gdy wszyscy byli wmieszkaniu. Los ich ocalił, chcąc zapewne, aby do ostatniej chwili pozostali razem!
Noc była straszna. Nie mówiono, nie poruszano się nawet, obawiając się, ażeby najmniejsze wstrząśnienie nie podważyło równowagi podstawy lodowej!
Nie tknięto nawet pożywienia, które im podała Mrs. Joliffe. Na co się ono zdało?
Większa część nieszczęsnych rozbitków spędziła noc na powietrzu. Woleli oczekiwać śmierci na swobodzie, niż wśród ciasnego obrębu mieszkania!
Nazajutrz, 5 czerwca, słońce wzeszło w całym swym blasku nad głowami tych nieszczęśników! Nie odzywali się prawie do siebie. Odwracali się jedni od drugich, lub spoglądali błędnym wzrokiem na horyzont, którego ośrodkiem był nikły kawałek lodu.
Morze było pustynne. Ani żagla, ani wyspy lodowej, ani nawet kry. Wyspa, na której znajdowali się, była jedynym stałym punktem na morzu Berynga!
Powietrze stajało się coraz gorętsze. Najlżejszy powiew nie przerywał ciszy w atmosferze. Przeciągłe kołysanie usypiało zwolna ten ostatni kawałek ziemi i lodu, który pozostał z wyspy Victoria. Wznosił się i opadał, nie ruszając się z miejsca, jak szczątek z okrętu, bo czemże był innem, jeżeli nie szczątkiem jedynie!
Ta była jednak różnica, że deska z kadłuba, że kawałek masztu, że roztrzaskana reja, mogły płynąć dowoli po falach, gdy nieszczęśliwy ten lodowiec rozpłynąć się mógł nagle pod wpływem kilku silniejszych promieni słońca!…
Lodowiec ten, jeżeli się dotąd utrzymał, to dlatego, że był najgrubszą częścią podstawy lodowej wyspy. I obecnie musiał przedstawiać dość znaczną grubość. Długotrwałe mrozy morza Polarnego przyczyniły się do niej wtedy, gdy przylądek Bathurst był najbardziej wystającą częścią lądu Ameryki.
Wznosił się on dotąd na pięć do sześciu stóp nad poziom morza, należało więc przypuszczać, że i podstawa jego nie jest mniejsza. Nie groziło mu więc nagłe załamanie się, wszelako powoli zamieniał się on w wodę, co było widoczne na jego brzegach, które roztapiały się pod wpływem obmywających go ustawicznie fal, usuwając raz po raz kawałek ziemi, pokrytej zielenią, w głębiny morskie.
Tego rodzaju usunięcie się ziemi zdarzyło się tego samego dnia, około pierwszej po południu w tej części wysepki, w której znajdowało się mieszkanie rozbitków. Na szczęście w mieszkaniu nie było nikogo w tej chwili, lecz uratować go nie było można, wyjąwszy kilka desek i słupków, stanowiących część pokrycia dachu. Wraz z niem zginęły prawie wszystkie narzędzia astronoma. Mieszkańcy musieli się schronić na najbardziej wyniosłą część lodowca, nie mając już dachu nad głową.
Tam to znajdowały się jeszcze niektóre z narzędzi, pompy i rezerwoar do wentylacji, który Jasper Hobson obrócił na zbiornik wody podczas padającego ulewnie deszczu. Tym sposobem zaopatrzono się w pewien zapas wody, której lodowiec dostarczać już nie mógł, oszczędzano bowiem każdy najdrobniejszy jego kawałek.
Około czwartej, żołnierz Kellet, ten który już przejawił był pewne wytrącenie z równowagi umysłowej, zbliżył się do Mrs. Pauliny Barnett i rzekł do niej spokojnie:
– Proszę pani, idę się utopić.
– Co mówisz, Kellet! – zawołała podróżniczka.
– Powtarzam, że idę utopić się, – rzekł powtórnie żołnierz. – Zastanawiałem się długo. Żadnego wyjścia niema. Wolę umrzeć dobrowolnie.
– Nie zrobisz tego, Kellet, – odpowiedziała na to Mrs. Paulina Barnett, biorąc go za rękę, – nie zrobisz tego!
– Owszem, zrobię, ale ponieważ pani była zawsze dobra dla nas, nie chciałem umrzeć, nie pożegnawszy się z panią. Żegnam panią!
Po tych słowach Kellet odszedł w kierunku morza. Mrs. Paulina Barnett pobiegła za nim, usiłując go powstrzymać. Na jej wołanie przybiegli porucznik Hobson i sierżant. Ale próżne były ich wysiłki. Nieszczęśliwy żołnierz potrząsał tylko przecząco głową.
Nie było sposobu trafić do tego wykolejonego umysłu. A jednak widok tego szaleńca rzucającego się w morze mógł być zaraźliwy. Niejeden z żołnierzy pod wpływem rozpaczy mógł zapragnąć tej samej śmierci. Niezbędną więc było rzeczą przeszkodzić zbrodniczemu zamiarowi.
– Kellet, – rzekła wtedy Mrs. Paulina Barnett, przemawiając do niego łagodnie, prawie z uśmiechem, – żywisz dla mnie przyjazne uczucie, nieprawdaż?
– Tak, pani, – odpowiedział Kellet spokojnie.
– A zatem, Kellet, jeżeli chcesz, umrzemy razem… tylko nie dzisiaj.
– Dlaczego?
– Nie jestem jeszcze gotowa… jutro, dobrze, jutro…
Żołnierz utkwił wzrok w dzielnej kobiecie. Zdawało się, że waha się przez chwilę, spoglądając z dziką pożądliwością na morze, poczem, zakrywszy oczy ręką, rzekł:
– A więc jutro! – i odszedł spokojnym krokiem do swych towarzyszy.
– Biedny, nieszczęśliwy człowiek! – wyszeptała podróżniczka. – Prosiłam go, aby się zatrzymał do jutra, nie wiem zaś, czy do tej pory nie będziemy już pogrążeni w otchłani…!
Noc tę spędził Jasper Hobson nieruchomo na wybrzeżu. Zastanawiał się, czy nie było można jakim sposobem powstrzymać tajania wyspy; aby dopłynąć nią do jakiegokolwiek lądu.
Mrs. Paulina Barnett i Madge nie rozłączały się ani na chwilę. Kalumah usiadła u stóp swej pani, chcąc ciałem swem rozgrzać zziębłe jej członki. Mrs. Mac Nap, otulona futrami, zdrzemnęła się, tuląc swe dziecię do łona.
Gwiazdy świeciły blaskiem nieporównanej czystości. Rozbitkowie, rozciągnięci tu i tam, swą martwą postawą przypominali trupy porzucone na szczątkach okrętu. Żaden odgłos nie przerywał tej złowrogiej ciszy. Tylko szmer fali podmywającej lodowiec dochodził do uszu jak wieszczba złowróżbna.
Sierżant Long od czasu do czasu wstawał, starając się przeniknąć otaczającą go ciemność, poczem kładł się na nowo. Na krańcu lodowca niedźwiedź, zwinięty w biały kłąb, spoczywał nieruchomo.
Wreszcie straszna ta noc minęła bez znaczniejszego wypadku! Niskie poranne opary zabarwiły się od wschodu płowym odcieniem. Na zenicie obłoki zniknęły, ustępując miejsca promieniom słonecznym, które rozświetliły powierzchnię wód.
Porucznik ogarnął wzrokiem wyspę. Obwód jej zmniejszył się, ale co ważniejsza, wysokość jej nad poziomem morza obniżyła się znacznie. Fale, pomimo słabego kołysania morza, pokrywały większą część lodowca. Tylko wierzchołek był od nich wolny.
Sierżant Long z niepokojem obejrzał wybrzeże wysepki. Zmiany zaszłe w nocy były tak widoczne, że nie miał już żadnej nadziei.
Mrs. Paulina Barnett podeszła do porucznika.
– A więc nastąpi to dzisiaj? – spytała.
– Tak, pani, – odpowiedział porucznik, – dotrzyma więc pani słowa danego żołnierzowi Kellet!
– Panie Jasper, – spytała poważnie podróżniczka, – czy spełniliśmy wszystko co do nas należało?
– Wszystko.
– A więc niech się spełni wola Boża!
Wszelako owego to dnia dokonano ostatniej rozpaczliwej próby. Zerwał się wiatr z nad morza, to jest dmący w kierunku południowo-wschodnim czyli w stronę najbliżej znajdujących się wysp Aleuckich. W jakiej były one odległości, tego sprawdzić nie było można, odkąd narzędzi astronomicznych zabrakło. Lodowiec jednak nie mógł płynąć szybko, wiatr bowiem nie wpływał na jego bieg, jedynie prąd podmorski mógł go z sobą unosić.
Łudzono się jednak. A gdyby lodowiec ten, wbrew możliwości, był bliżej ziemi niż przypuszczano! Gdybyż jaki nieznany prąd unosił go w stronę tak upragnionych wysp Aleuckich! Wiatr dął w stronę tych wysp, pomógłby więc biegowi lodowca, gdyby prąd go unosił. Gdybyż lodowcowi pozostawało tylko kilka godzin drogi, gdybyż za kilka godzin ziemia ukazać się mogła, lub przynajmniej łódź rybacka, która nie oddala się nigdy daleko od brzegu!
Nagle w umyśle Jasper Hobson’a, powstała myśl, zrazu niejasna, która niebawem zaczęła w nim nurtować. Dlaczegoż nie miałby zastosować do tego lodowca żagla, tak jak to uczyniłby z tratwą? Nie było to bynajmniej trudną rzeczą.
Jasper Hobson podzielił się swym pomysłem z cieślą Mac Nap.
– Pan porucznik ma słuszność. Spróbujmy żagli.
Zamiar ten, jakkolwiek nie przedstawiał powodzenia, podniósł na duchu biednych tych nieszczęśników, którzy go się uchwycili jako ostatniej nadziei ratunku.
Wszyscy wzięli się do dzieła, nawet Kellet, który jakoby zapomniał o obietnicy danej mu przez Mrs. Paulinę Barnett.
Słup, ocalony przy zapadnięciu się domu dla żołnierzy, wbito w ziemię na wzgórku. Liny, zawieszone w górze słupa przytrzymywały go odpowiednio. Do rei, utworzonej z mocnego drąga, przyczepiono pozostałe prześcieradła i koce, reję zaś wzniesiono do wysokości masztu. Żagiel, a raczej ten zbiór żagli, skierowany w odpowiednim kierunku, wydął się pod wpływem wiatru, a z brózdy utworzonej na morzu, należało wnioskować, że lodowiec, przyśpieszywszy biegu, dąży w kierunku wysp Aleuckich.
Na ten widok ożywiły się serca nieszczęśliwych rozbitków. A zatem wysepka płynęła, nie stała wciąż na jednem miejscu. Ruch ten, aczkolwiek powolny, napełnił wszystkich otuchą. Cieśla był szczególnie zadowolony z rezultatu swej pracy. Wszyscy zresztą natężonym wzrokiem wpatrywali się w horyzont, a gdyby im był kto powiedział, że ziemia nie ukaże się ich oczom, nie uwierzyliby mu nigdy!
A jednak tak być miało.
Lodowiec płynął przez trzy godziny po spokojnych wodach morza. Ani wiatr, ani fale nie przeciwstawiały się jego biegowi, przeciwnie, fale sprzyjały mu raczej. Ale na horyzoncie nie zarysowywała się żadna ciemna plama. Wszelako nieszczęśni ufali wciąż.
Około trzeciej po południu Jasper Hobson, oddaliwszy się z sierżantem, rzekł do niego:
– Wprawdzie płyniemy, lecz kosztem mocy i trwałości naszej wyspy.
– Co pan chce przez to powiedzieć, panie poruczniku?
– Chcę przez to powiedzieć, że lodowiec pod wpływem silniejszego tarcia wody zużywa się i kruszy, i że od chwili, jak zawiesiliśmy żagiel, zmniejszył się o jedną trzecią.
– Czy pan jest tego pewien, panie poruczniku?
– Najzupełniej. Lodowiec wydłuża się, staje się węższy. Patrz, woda jest tylko o dziesięć stóp od wzgórza.
Istotnie. Porucznik mówił prawdę i inaczej być nie mogło.
– Sierżancie, jak uważasz, – spytał Jasper Hobson, – czy należałoby przerwać ruch żagla?
– Sądzę, – odpowiedział sierżant po namyśle, – sądzę, że należy spytać o to naszych towarzyszy. Odtąd odpowiedzialność za każde postanowienie powinna ciążyć na wszystkich.
Porucznik Hobson uczynił potakujący ruch głową. Doszedłszy do wzgórka rzekł:
– Szybkość ta zużywa lodowiec. Może przyśpieszyć tylko niechybną katastrofę. Orzeczcie, przyjaciele, czy chcecie płynąć nadal?
– Nadal!
Wyrwało się jednogłośnie z piersi wszystkich.
Żegluga więc trwała dalej, a postanowienie rozbitków pociągnęło za sobą nieobliczone następstwa.
O szóstej wieczorem Madge podniosła się, a wskazując na ciemny punkt w południowo-wschodnim kierunku, rzekła:
– Ziemia!
Wszyscy zerwali się w jednej chwili. W istocie, o dwanaście mil od lodowca rysowała się ziemia.
– Płótna! płótna! – zawołał porucznik.
Zrozumiano. Powierzchnia żagla została powiększona. Zawieszono na linach małe żagle z odzieży, futer, z wszystkiego słowem, co mogło oprzeć się wiatrowi.
Szybkość wzmogła się znacznie, tem bardziej, że wiatr się zwiększał. Ale jednocześnie lodowiec tajał ze wszystkich stron i zaczął trzeszczeć. Mógł lada chwila rozpaść się zupełnie.
Nie chciano o tem myśleć. Nadzieja podtrzymywała wszystkich. Tam na horyzoncie widniał punkt czarny, a ten punkt – to ocalenie. Wołano, dawano sygnały! Szał ogarnął wszystkich!
O pół do ósmej lodowiec zbliżył się znacznie ku ziemi. Lecz jednocześnie zmniejszał się widocznie i pogrążał w wodzie, której fale zalewały go coraz więcej, zabierając z sobą oszalałe z trwogi zwierzęta. Lada chwila mógł się pogrążyć w otchłani morza. Wyrzucano wszystko, co mogło go obciążać, jak z okrętu, który tonie, poczem gromadzono ziemię i piasek na brzegach, ażeby je ustrzec od działania promieni słonecznych. Położono również futra, jako złe przewodniki ciepła. Wreszcie co było w ludzkiej mocy, czyniono, aby opóźnić katastrofę! Ale wszystko to było niewystarczające. Lodowiec trzeszczał w swem wnętrzu, a szczeliny ukazały się na powierzchni. Katastrofa zbliżała się niechybnie.
Noc nadeszła. Nieszczęśliwi ludzie nie wiedzieli co czynić, ażeby zwiększyć bieg lodowca. Niektórzy wiosłowali deskami. Ziemia była jeszcze o cztery mile od nich.
Mrok zapadł zupełny. Księżyca nie było.
– Dajmy sygnał, przyjaciele, – zawołał porucznik Hobson w porywie bohaterskiej energji. – Może dojrzą nas!
Zebrano wszystko, co mogło ulec spaleniu, kilka desek, słup i podpalono stos. Olbrzymi płomień rozświetlił ciemność.
Tymczasem lodowiec tajał coraz bardziej i pogrążał się jednocześnie. Wkrótce tylko pagórek unosił się nad wodą! Wszyscy schronili się na nim w najwyższej trwodze i rozpaczy, a wraz z nimi pozostałe zwierzęta! Niedźwiedź wył przeraźliwie.
Woda wznosiła się coraz wyżej. Czy dostrzeżono sygnał? Niewiadomo. Pewną rzeczą było tylko to, że zanim kwadrans upłynie, zniknąć mogą z powierzchni morza.
Czyż nie było sposobu wstrzymać tajania lodowca? Trzech godzin było potrzeba, trzech godzin tylko, aby dotrzeć do lądu, który był oddalony o niespełna trzy mile! Ale co począć? co począć?
– Ach! – zawołał Jasper Hobson, gdybyż znaleźć sposób na powstrzymanie tajania tego lodowca! Życie oddałbym zań z ochotą!
W tej chwili ktoś odezwał się krótko:
– Jest sposób!
Był to Tomasz Black, astronom, którego głosu nie słyszano oddawna i który zdawał się już dawno umarły wśród tych żyjących, skazanych na śmierć. Odezwał się wreszcie, odezwał się, ażeby powiedzieć: „Tak, jest sposób, jest środek ocalenia!”
Jasper Hobson rzucił się ku niemu. Jego towarzysze patrzyli na niego z osłupieniem. Może zdawało im się tylko, że słyszeli.
– A ten sposób! – spytał porucznik.
– Do pomp! – odpowiedział Tomasz Black.
Czyżby astronom oszalał? Czyżby wziął lodowiec za okręt tonący, mający dziesięć stóp wody w swem wnętrzu?
Tymczasem pompy i rezerwoar były na swojem miejscu, czekając odpowiedniego użytku. Ale do czego służyć mogły obecnie? Jakim sposobem powstrzymaćby mogły topnienie lodowca?
– Oszalał! – zawyrokował sierżant.
– Do pomp! – powtórzył astronom. – Napełnijcie rezerwoar!
– Róbmy, co mówi! – zawołała Mrs. Paulina Barnett.
Przytwierdzono pompy do rezerwoaru, którego pokrywa została szczelnie zamknięta i ściśnięta intablami. Pompy zaczęły działać natychmiast, a powietrze pod wpływem ciśnienia kilku atmosfer napełniło szybko rezerwoar. Następnie Tomasz Black, biorąc jedną z rur skórzanych złączonych z rezerwoarem, otworzył jej kurek, aby powietrze mogło wydostać się z rezerwoaru, i zaczął prowadzić nią po brzegach lodowca, tam gdzie ciepło miało doń bezpośredni dostęp.
Wpływ ścieśnionego powietrza był niesłychany. Wszędzie, gdzie powietrze to wprowadzała ręka astronoma, tajanie ustawało, szczeliny pokrywały się warstwą lodu!
– Hurra! hurra! – zawołali nieszczęśliwi ludzie.
Praca to była uciążliwa, rąk jednak nie brakło. Zmieniano się kolejno. Brzegi lodowca wzmocniły się jak gdyby pod działaniem silnego mrozu.
– Pan nas ratuje, panie Black, – odezwał się Jasper Hobson.
– Ależ nic prostszego! – odpowiedział spokojnie astronom.
Było to w istocie zjawisko naturalne, które dokonywało się obecnie.
Lodowiec tężał z dwu przyczyn: najpierw, pod wpływem ciśnienia powietrza, woda, parując na powierzchni lodowca, wywoływała ostre zimno; następnie, powietrze ścieśnione, chcąc się rozprzestrzenić, zapożyczało ciepła od powierzchni odmarzniętej lodowca, który zamarzał odnowa. Wszędzie, gdzie miała się zjawić szczelina, zimno, wywołane rozprężeniem się powietrza, łączyło jej brzegi, i dzięki temu środkowi, lodowiec powoli wracał do swej pierwotnej trwałości.
Praca ta trwała kilka godzin! Rozbitkowie, podtrzymywani nadzieją, pracowali z nieprzerwanym zapałem!
Zbliżano się do ziemi.
O ćwierć mili od wybrzeża niedźwiedź rzucił się do wody i dopłynął wkrótce do lądu, na którym znikł niebawem.
Kilka minut później lodowiec dotarł do wybrzeża. Pozostałe na nim zwierzęta uciekły na ląd. Poczem rozbitkowie wylądowawszy, upadli na kolana, dziękując Bogu za cudowne swe ocalenie.
Zakończenie.
ieszkańcy fortu Nadziei wylądowali na wyspie Bleinik, ostatniej z wysp Aleuckich, przepłynąwszy tysiąc osiemset mil od chwili ruszenia lodów! Rybacy aleuccy zajęli się nimi, podejmując ich gościnnie. Wkrótce nawet porucznik Hobson i jego towarzysze zawiązali stosunki z agentami angielskimi, którzy należeli do Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej.
Wydaje się nam rzeczą zbyteczną uwypuklać bohaterskie czyny dzielnych tych ludzi, którzy okazali się godnymi swego przywódcy. Czytelnik miał sposobność ocenić je należycie. Nie brakowało odwagi, ani mężczyznom, ani kobietom. Idąc za wzniosłym przykładem Mrs. Pauliny Barnett okazali oni energję w rozpaczy, rezygnując w poddaniu się woli Bożej. Wszyscy walczyli do ostatka, zwalczając rozpacz, nawet wtedy, gdy ląd, na którym zbudowali fort Nadziei, zamienił się na wyspę ruchomą, wyspa – na wysepkę, wysepka zaś na lodowiec, nawet wtedy, gdy lodowiec ten tajał pod podwójnym wpływem wód ciepłych i promieni słonecznych! Jeżeli usiłowanie Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej zdobycia nowej placówki na wybrzeżu północnego lądu spełzło na niczem, jeżeli fort Nadziei uległ zagładzie, któżby za to winił porucznika Jasper Hobson’a i jego dzielnych towarzyszy, którzy zaskoczeni byli wypadkami przechodzącemi siłę przewidzeń ludzkich. W każdym razie z dziewiętnastu osób, które powierzone były pieczy porucznika, nikt nie zginął, liczba ich powiększyła się nawet o dwie osoby, młodą Eskimoskę Kalumah i dziecię cieśli Mac Nap, chrzestnego syna Mrs. Pauliny Barnett.
W sześć dni po wylądowaniu, rozbitkowie przybyli do Nowego-Archangelska, stolicy Ameryki rosyjskiej.
Tam to towarzysze ci, tak serdecznie związani węzłem niedoli, mieli się rozłączyć, może na zawsze! Jasper Hobson i przydzieleni mu żołnierze mieli powrócić do fortu Reliance poprzez terytorja Towarzystwa, Mrs. Paulina Barnett zaś, Kalumah, która opuścić jej nie chciała, Madge i Tomasz Black mieli powrócić do Europy przez San Francisco i Stany Zjednoczone.
Przed rozstaniem jednak porucznik Hobson wobec wszystkich towarzyszy zwrócił się do Mrs. Pauliny Barnett z następującemi słowy:
– Pani, bądź błogosławiona za wszystko dobro, coś dla nas uczyniła! Byłaś naszą wiarą i nadzieją, naszą pociechą, duszą całego naszego światka! Dzięki ci składam w imieniu wszystkich!
Trzykrotne „niech żyje” wyrwało się jednocześnie ze wszystkich piersi. Poczem każdy z żołnierzy kolejno uścisnął jej rękę. Kobiety objęły ją czule.
Co do porucznika Hobson, który żywił dla Mrs. Pauliny Barnett wyjątkowe uczucie, ścisnął on z ciężkiem sercem jej dłoń po raz ostatni.
– Czy podobna, abyśmy już nigdy widzieć się nie mieli? – rzekł wzruszony.
– Nie, Jasper Hobson’ie, to niepodobna! I jeżeli pan nie przyjedzie do Europy, ja przyjadę do pana tutaj… albo do nowej faktorji, którą pan założy niezawodnie…
W tej chwili Tomasz Black, który wraz z powrotem na ląd odzyskał mowę, zbliżył się do nich:
– Tak, zobaczymy się znowu… za dwadzieścia sześć lat! – rzekł z przekonaniem. – Drodzy przyjaciele, chybiłem zaćmieniu z roku 1860, nie chybię jednak tego, które nastąpi w tych samych warunkach i w tem samem miejscu w 1886. A zatem dowidzenia, droga pani i dzielny poruczniku, za dwadzieścia sześć lat na granicy morza Polarnego.
KONIEC.