Jules Verne
HECTOR SERVADAC
Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego
(Rozdział VII-XII)
Spolszczył Włodzimierz Topoliński
Ilustracje P. Philippoteaux
Książnica - Atlas
Lwów - Warszawa, 1931
© Andrzej Zydorczak
w którym Ben-Zouf uskarża się na opieszałość gubernatora.
o upływie dziesięciu minut gubernator i ludność spali snem kamiennym w jednym z pokojów murowanego budynku, gdyż przewiewnej chaty nie zdołali jeszcze doprowadzić do stanu używalności. Oficer spał niespokojnie, nurtowała go ciągle myśl, że nieznane mu są jednakże przyczyny wszystkich zaobserwowanych zjawisk. Przypomniał sobie dawno już zapomniane podstawy kosmografji. I pytał sam siebie, czy czasem zmiana nachylenia osi ziemskiej wobec ekliptyki nie wywołała przewrotu? Zmiana ta, tłumacząc do pewnego stopnia przegrupowanie mórz i lądów, a nawet przesunięcie biegunów, nie wyjaśniałaby jednakże skrócenia dnia i nocy, ani zmniejszenia ciężaru ciał na powierzchni ziemi. Hipotezę tę trzeba więc było odrzucić, i Hectora Servadac’a, wyczerpanego już do ostateczności, dręczyły wciąż te same myśli i zagadnienia. Pocieszał się nadzieją, że łańcuch osobliwości nie jest jeszcze zamknięty i że dalsze wypadki pozwolą mu zgłębić niepokojącą tajemnicę.
Ben-Zouf spał smacznie całą noc. Pierwszem jego zajęciem następnego ranka było przygotowanie dobrego śniadania. Trzeba wszak było pokrzepić wyczerpany organizm. Odczuwał głód w zastępstwie całej trzymiljonowej ludności! Przygotował wspaniały posiłek z dwunastu jaj, które cudem ocalały. Piec znalazł się w murowance, rondelek miedziany świecił na odległość, świeżej wody było poddostatkiem, i czegóż więcej brak do szczęścia? Trochę tylko cierpliwości. Tyle ile jej potrzeba na zagotowanie wody i wrzucenie do wrzątku na kilka minut jajek.
Błyskawicznie rozpalił ogień i, jak zwykle, zaintonował jakąś piosenkę żołnierska.
Kapitan Servadac, mierząc nerwowym krokiem pokój, patrzył ukradkiem na te przygotowania kulinarne. W oczekiwaniu nowego fenomenu, wszędzie spodziewał się osobliwości. Czy piec będzie działał jak zwykle? Czy powietrze, o składzie zmienionym, dostarczy potrzebnej ilości tlenu! Owszem, piec się zapalił i ogień rozdmuchany przez zziajanego Ben-Zoufa, podtrzymywany mieszaniną gałęzi i kawałków węgla, buchnął wesołym płomieniem. W tej dziedzinie zatem nic nadzwyczajnego.
Rondelek napełniony wodą postawiono na piecu i Ben-Zouf czekał z niecierpliwością na moment zagotowania wody, pilno mu było bowiem ugotować w niej jajka, które ciągle wydawały mu się puste, tak mało ważyły w ręku.
Woda zagotowała się w niespełna dwie minuty.
– Djablo prędko! Doskonale się rozpaliło! – zawołał Ben-Zouf.
– To nie ogień grzeje lepiej – odparł po chwili namysłu kapitan Servadac – to woda gotuje się prędzej.
I biorąc stustopniowy termometr ze ściany, zanurzył go we wrzątku.
Rtęć zatrzymała się na 66-ym stopniu.
– Otóż to właśnie! – krzyknął w podnieceniu. – Woda gotuje się przy sześćdziesięciu sześciu, zamiast przy stu stopniach.
– Cóż z tego, kapitanie?
– To, że radzę ci twoje jajka dobry kwadrans potrzymać na ogniu i jeszcze nie ręczę, czy będą ugotowane!
– Ależ będą twarde, jak kamienie!
Kapitan Servadac miał rację. Słup powietrza, unoszący się nad powierzchnią Ziemi, zmniejszył się o jedną trzecią w przybliżeniu, i dlatego woda, poddana mniejszemu ciśnieniu, gotowała się przy sześćdziesięciu sześciu, zamiast przy stu stopniach. Gdyby kapitan Servadac wziął do ręki termometr już wcześniej, przekonałby się o znacznem zmniejszeniu słupa atmosfery. To samo zjawisko wywołało u niego i Ben-Zoufa osłabienie głosu, szybsze oddychanie i rozszerzenie naczyń krwionośnych, do czego jednak już się przyzwyczaili.
– A jednak nie wydaje mi się prawdopodobnem, abyśmy zostali wzniesieni na taką wysokość, skoro morze, tak jak dawniej liże stopy tych samych skał.
Chociaż wnioski wyciągane przez Hectora Servadac’a były słuszne, przyczyny zjawisk wciąż jeszcze okrywała tajemnica.
Tymczasem jajka były już prawie ugotowane. Ben-Zouf zauważył, że na przyszłość trzeba będzie rozpoczynać zabiegi kulinarne o godzinę wcześniej, chcąc wydążyć na czas, i podał jedzenie kapitanowi.
Podczas gdy Servadac zajadał smacznie, naprzekór wszelkim trapiącym go sprawom, Ben-Zouf wystąpił ze zwykłem swem pytaniem:
– No i cóż, kapitanie, co teraz zrobimy?
– Będziemy czekać.
– Czekać?
– Aż się ktoś po nas zgłosi.
– Którędy, morzem?
– Morzem, oczywiście, z chwilą, gdy jesteśmy internowani na wyspie.
– Więc przypuszcza pan, kapitanie, że nasi towarzysze…
– Myślę, a przynajmniej spodziewam się, że katastrofa oszczędziła niektóre okolice wybrzeża algeryjskiego i że nasi towarzysze są cali i zdrowi.
– Tak jest, panie kapitanie, nie traćmy nadziei!
– Nie ulega przecież najmniejszej wątpliwości, że generał gubernator zajął się całą tą awanturą i wysłał z Algeru specjalną ekspedycję dla zbadania okolicy. Nie wątpię, że i o nas nie zapomniano. Obserwuj tylko morze, Ben-Zoufie. Gdy na horyzoncie dojrzysz statek, prześlemy mu sygnały.
– A jeśli okręt nie przybędzie?
– Wtedy sami zbudujemy sobie żaglowiec i popłyniemy ku tym, którzy nie chcą przybyć do nas.
– Świetnie! Czy pan kapitan jest marynarzem?
– Jest się zawsze marynarzem, gdy wymaga tego konieczność – padła stanowcza odpowiedź oficera sztabowego.
Od tej chwili w przeciągu kilku dni następnych Ben-Zouf, uzbrojony w lunetę polową, uporczywie badał horyzont. Ale przez cały ten czas w polu widzenia lunety nie ukazał się żagiel.
– Cóż u czorta! – denerwował się wreszcie. – Pan generał gubernator widać nie bardzo interesuje się naszą prowincją.
Do dnia 6-go stycznia nic nie zmieniło położenia wyspiarzy. Data 6-go stycznia była datą właściwą, obliczaną według dawnego kalendarza, zanim jeszcze doba ziemska skróciła się o połowę. Kapitan Servadac nie bez słuszności, dla lepszej orjentacji, wolał się trzymać dawnego kalendarza. Ponieważ od północy pamiętnego dnia 1-go stycznia słońce wschodziło i zachodziło 12 razy, kapitan Servadac ustalił na dzień omawiany datę 6-go stycznia. Zegarek dopomagał mu wyśmienicie w notowaniu minionego czasu.
Rzecz oczywista, że wskutek zmiany siły ciężkości, wahadłowy zegar ścienny wskazywałby godziny niedokładnie, ale mechanizm sprężynowego zegarka kieszonkowego uniezależniony od przyciągania ziemskiego, powinien był wskazywać godzinę dokładną i chodzić regularnie, pomimo niedawnych wstrząsów natury fizycznej.
– Do kata, kapitanie – zawołał Ben-Zouf, dumny ze swej znajomości literatury – zdaje mi się, że będziemy musieli zabawić się w Robinsona i Piętaszka! Tylko, czy ja czasem nie stałem się murzynem!!…
– Nie, Ben-Zoufie, – odparł kapitan Servadac – jesteś zdecydowanie biały… nieco może opalony.
– Biały Piętaszek, to nie jest dokładne – medytował Ben-Zouf – wolę jednak, że nie jest inaczej.
6-go stycznia zatem, nie spodziewając się już znikąd pomocy, kapitan Servadac postanowił zrobić to, co robili wszyscy Robinsonowie przed nim, a mianowicie zinwentaryzować cały swój dobytek, t. j. wszystkie roślinne, jak i zwierzęce środki żywnościowe, któremi mógł rozporządzać.
Wyspa, którą nazwał Ostoją, miała około trzech tysięcy kilometrów kwadratowych przestrzeni. Wołów, krów, kóz z baranami było na niej poddostatkiem, liczba ich nie dawała się jednakże dokładnie określić. Wystarczała jednak świadomość, że bydła jest dużo i że musi ono pozostać na wyspie. Zbóż i roślin wszelkiego gatunku była obfitość. Za trzy miesiące będzie można już zwieźć pszenicę, kukurydzę i ryż. A zatem żywność dla generał-gubernatora, „ludności” i dwu koni była zapewniona. Gdyby nawet jacyś nowi mieszkańcy ściągnęli na wyspę, nie zginęliby głodową śmiercią.
Od dnia 6-go do 13-go stycznia lało jak z cebra. Niebo było bez przerwy pokryte ciężkiemi, ołowianemi chmurami. Nawet kilka potężnych burz przeciągnęło nad wyspą, zjawisko o tej porze roku dość rzadkie. Nie uszło jednak uwagi Hectora Servadac’a, że temperatura miała anormalne tendencje zwyżkowe. Lato rozpoczynało się w styczniu! Fakt godny uwagi, iż wzrost temperatury był nietylko stały ale i progresywny, jakgdyby kula ziemska, w sposób regularny i ciągły zbliżała się do słońca.
Nietylko ciepło, lecz i natężenie światła było coraz to silniejsze i, gdyby nie gęsta, pomiędzy niebem i ziemią zawieszona zasłona chmur, promienie słoneczne raziłyby wyspę z nieznaną przedtem siłą.
Ustawiczna mgła, niepozwalająca na obserwację słońca, księżyca i gwiazd, szczególnie denerwowała Servadac’a, gdyż wyobrażał sobie, że studjowanie niebieskiego firmamentu zbliżyłoby go do rozwiązania zagadki. Ben-Zouf starał się kilkakrotnie skłonić go do rezygnacji, którą sam posuwał do zupełnej obojętności, ale wszelkie wysiłki ordynansa były źle widziane. Dlatego też Ben-Zouf dał za wygraną i zajął się wyłącznie swemi obowiązkami wartownika. Pomimo deszczu, wichru i burz stał wytrwale dzień i noc na szczycie przybrzeżnych skał, pilnie bacząc na okolicę. Na sen poświęcał zaledwie kilka godzin. Daremnie jednak przebiegał oczyma zawsze pusty horyzont. Zresztą, jakiż statek utrzymałby się na morzu, przy tak fenomenalnej, wietrznej i słotnej pogodzie? Fale wznosiły się do niezwykłej wysokości, huragan szalał z siłą nieokiełznaną. Z pewnością w epoce dyluwjalnej wody, parujące pod wpływem wewnętrznego żaru Ziemi, nie spadały zpowrotem w postaci deszczu z większym impetem. Deszcz lał strumieniem.
13-go stycznia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, potop ustał. Ostatnie podmuchy wiatru rozpędziły w nocy z 13-go na 14-y resztki chmur. Hector Servadac po sześciodniowym areszcie domowym, wyszedł na dwór, gdy tylko deszcz przestał padać i wiatr nieco się uspokoił. Pobiegł na szczyt wyniosłości. Czy wyczyta coś w gwiazdach? Czy ujrzy raz jeszcze wielką tarczę, widzianą w nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia? Czy odsłoniona będzie mu tajemnica przeznaczenia?
Czystego usianego gwiazdami nieba nie przesłaniała najlżejsza mgiełka. Tu i ówdzie gołem okiem można było dojrzeć mgławice gwiazd, widoczne dawniej tylko przez teleskop.
Pierwszem staraniem oficera było odnalezienie gwiazdy polarnej, gdyż myślał, nie bez słuszności, że ustaliwszy jej położenie, dalsze badania już łatwo przeprowadzi.
Tymczasem znalazł gwiazdę polarną, umieszczoną na horyzoncie znacznie niżej, niż zazwyczaj, przypuszczalnie więc nie była już punktem centralnym całego układu. Innemi słowy, nieskończenie wydłużona oś ziemi nie przechodziła już przez punkt stały, który gwiazda ta, ongiś, zajmowała w przestrzeni. I rzeczywiście, w niespełna godzinę, obniżyła się już do tego stopnia na horyzoncie, jakgdyby należała do konstelacji Zodjaku.
Należało więc ustalić, która gwiazda ją zastępuje, czyli przez jaki punkt nieba przechodzi obecnie przedłużona oś Ziemi. To zajęcie pochłonęło Hectora Servadac’a na przeciąg kilku godzin.
Nowa gwiazda polarna powinna być nieruchoma, jak i dawna, umieszczona pośrodku innych gwiazd, które w swym pozornym ruchu dookoła niej właśnie dokonywują swego dziennego obrotu.
Kapitan Servadac odkrył wkrótce w północnej części horyzontu taką gwiazdę, która spełniała te warunki i zdawała się być stałą w stosunku do innych. Była to Waga w konstelacji Liry, ta sama, która na skutek precesji punktów równonocnych, za dwanaście tysięcy lat miała zastąpić gwiazdę polarną. Ponieważ jednak niemożliwością było, aby w ciągu tygodnia upłynęło dwanaście tysięcy lat, należało przypuścić, że oś ziemska gwałtownie zmieniła kierunek.
– I nietylko – zauważył kapitan – oś ziemska została przesunięta, ale skoro przechodzi ona przez punkt położony tak nisko na horyzoncie, to najwidoczniej morze Śródziemne zbliżyło się do równika.
I pogrążył się w otchłani domysłów, podczas gdy oczy jego błądziły od Wielkiej Niedźwiedzicy, która stała się konstelacją zodjakalną, do nowych obserwowanych po raz pierwszy gwiazd południowej półkuli.
Okrzyk Ben-Zoufa obudził go z zadumy.
– Księżyc! – zawołał ordynans.
– Księżyc?
– Tak jest, księżyc – powtórzył Ben-Zouf, szczęśliwy, że ogląda „towarzysza nocy ziemskich”, jak mawiają poeci.
I wskazał tarczę, ukazującą się nawprost miejsca, w którem powinno było w tej chwili znajdować się słońce.
Czy był to księżyc, czy może jakaś inna planeta pośledniejszego gatunku, powiększona przez zbliżenie! Kapitan Servadac byłby w kłopocie, gdyby kazano mu się wypowiedzieć w tej sprawie. Wziął silną lunetę, którą posługiwał się zwykle przy swych pracach pomiarowych i skierował ją na sygnalizowaną gwiazdę.
– Jeśli to jest księżyc – powiedział – to trzeba przyznać, że bardzo oddalił się od nas! Już teraz nie na tysiące, ale na miljony mil trzebaby obliczać jego odległość od nas!
Po krótkiej obserwacji był już prawie pewny, że to nie księżyc. Nie odnajdywał bowiem na tej bladej tarczy zwykłej gry światła i cieni, która jej nadaje pozory twarzy ludzkiej. Nie odnajdywał śladów równin, ani mórz, ani aureoli, opromieniającej wspaniała górę Tycho.
– Nie, to nie jest księżyc – zapewniał.
– Dlaczego nie księżyc? – upierał się Ben-Zouf, który dumny był ze swego odkrycia.
– Dlatego, że gwiazda ta posiada swój własny mały księżyc, który jest jej satelitą!
Istotnie, w polu widzenia lunety ukazał się drobny punkt świetlny, mniej więcej o natężeniu satelitów Jowisza, widzialnych przy pomocy średniej siły teleskopu.
– Ale jeśli to nie księżyc, to cóż to jest do kroćset – wolał kapitan Servadac, przestępując z niecierpliwością z nogi na nogę. – Nie jest to Wenus, ani Merkury, ponieważ obie te planety nie mają satelitów. A jednak droga tej planety mieści się w orbicie ziemskiej, gdyż towarzyszy ona słońcu w jego pozornym ruchu! Jeśli to nie Wenus, ani Merkury, w takim razie musi to być księżyc, gdzież u licha dostał tego satelitę?!
Rozdział VIII,
w którym jest mowa o Wenus i Merkurym, jako o planetach.
krótce zajaśniało słońce i gwiazdy pogasły. Wszelkie obserwacje zostały siłą rzeczy przerwane. Należało je odłożyć do następnej nocy, o ile stan nieba na nie pozwoli.
Kapitan Servadac jeszcze czas jakiś daremnie szukał na niebie śladów świetlnej tarczy, której blask przed chwila rozświetlał kopułę nieba.
Pogoda była piękna. Wiatr ustał całkowicie. Słońce z niezmienna punktualnością wschodziło ponad nową linją horyzontu, aby po upływie sześciu godzin na przeciwległym krańcu pochylić się ku zachodowi.
Temperatura stale wzrastała. Kapitan Servadac, który kilka razy dziennie badał termometr, zawieszony w pokoju na ścianie, dnia 15-go stycznia skonstatował temperaturę 50 stopni w cieniu.
Oficer z ordynansem w miarę możności wyporządzili największą izbę posterunku. Kamienne mury budynku, które oparły się ulewom równym potopowi, teraz chroniły przed żarem słońca. Upał stawał się już nieznośny; najlżejsza chmurka nie przesłaniała rozpalonej tarczy słonecznej. Zapewne podobna fala gorąca nigdy nie nawiedzała nawet Senegalu lub okolic podzwrotnikowych Afryki. W razie przedłużania się takiego stanu rzeczy, cała roślinność wyspy spali się na popiół.
Wierny swoim zasadom Ben-Zouf starał się niepomiernie wysoką temperaturę uznać za rzecz normalną, ale pot, który spływał po nim ciężkiemi kroplami, wymownie przeczył jego obojętności. Mimo to i wbrew wyraźnym zaleceniom kapitana, nie opuszczał swej placówki na przybrzeżnych skałach. Tam, obserwując wciąż puste i już spokojne, jak jezioro, morze Śródziemne, piekł się i prażył na słońcu. Widocznie miał podwójną skórę i opancerzoną czaszkę, że znosił tak bezkarnie prostopadłe promienie południowego słońca.
Kapitan Servadac, obserwując go któregoś dnia, zapytał:
– Widocznie urodziłeś się na równiku?
– O nie, kapitanie, nie rezygnuję ze swego Montmartre’u.
Z chwilą gdy dzielny Ben-Zouf zgodził się z faktem, że na ulubionym jego Montmartre panuje temperatura okolic podzwrotnikowych, nie było już o czem dyskutować.
Gwałtowny skok temperatury odbił się, rzecz prosta, i na wegetacji roślin. Cała przyroda musiała zareagować na tak poważne zmiany klimatyczne. Upał przyśpieszył kiełkowanie i dojrzewanie. W zdumiewająco krótkim czasie wszystkie drzewa zazieleniły się, zakwitły i poczęły owocować. To samo działo się ze zbożem i z warzywami. W mgnieniu oka wyrastały kłosy zbóż i kukurydzy, a łąki pokrywały się bujnym dywanem traw. Sianożęcie, żniwa i zbiórka owoców wypadły prawie równocześnie. Lato i jesień zlały się w jedną porę roku.
– Jeśli oś ziemi zmieniła kierunek i tworzy, jak całokształt zjawisk zdaje się na to wskazywać, kąt prosty z równikiem, filozofował Servadac, w takim razie sprawy ułożą się u nas, jak na Jowiszu. Zaniknie pojęcie pór roku, powstaną natomiast pewne niezmienne strefy, w których wieczyście będzie panowała zima, wiosna, lato lub jesień.
Po chwili dodał:
– Cóż jednak, u licha, spowodowało tę nagłą zmianę?
Szalone tempo wegetacji i dojrzewania w niemały kłopot wprawiały kapitana i jego ordynansa. Widoczne było, że nie podołają pracy, zwłaszcza, że żar ją uniemożliwiał. W każdym razie żyli spokojnie i dostatnio. Zapasów żywności mieli poddostatkiem, a spokojne morze i cudowna pogoda zdawały się wróżyć rychłe zjawienie się okrętu-wybawcy.
W czasach normalnych w tej części morza Śródziemnego panował bardzo ożywiony ruch, zarówno pasażerski, jak i towarowy.
Teraz jednakże cicho i pusto było wokoło. Na nic się nie zdało ciągłe wyczekiwanie, bezcelowe było wartowanie biednego Ben-Zoufa.
Kapitan Servadac w tym czasie ciągle żył wspomnieniami szkoły, starając się odświeżyć w pamięci zaczerpniętą tam wiedzę. Robił jakieś szalone obliczenia, starał się ująć w nowe formuły matematyczne nowe położenie kuli ziemskiej, ale wszystko to nie dawało wielkich rezultatów.
Nie mógł wpaść na to, że skoro Ziemia zmieniła obrót wokół własnej osi, musiał też ulec zmianie jej obrót wokół słońca, a tem samem i długość roku musiała się zmienić…
Tymczasem najwidoczniej Ziemia zbliżała się do swej gwiazdy dziennej, na co, poza stałym i gwałtownym zwrotem temperatury, wskazywały i inne jeszcze zjawiska.
Widoczna gołem okiem tarcza słoneczna miała średnicę dwa razy większą, niż dawniej… Taką ją widzieć musieli obserwatorzy, umieszczeni na planecie Wenus, znajdującej się, jak wiadomo,, w odległości dwudziestu pięciu miljonów mil od słońca. Stąd wniosek prosty, że i odległość Ziemi od słońca wynosiła obecnie, zamiast dawnych trzydziestu ośmiu, tylko dwadzieścia pięć miljonów mil. Gdyby odległość ta zmniejszała się w dalszym ciągu, należało przypuścić, że nieprzeparta jakaś siła zachwiała równowagę ziemską i pcha planetę naszą ku słońcu. Byłoby to równoznaczne z zagładą Ziemi.
O ile piękne dni ułatwiały obserwację słońca, o tyle piękniejsze jeszcze noce dawały kapitanowi możność rozejrzenia się w układzie ciał niebieskich. Gwiazdy i planety leżały jak na dłoni, jak wielkie wyraźne litery niebieskiego alfabetu. Kapitan Servadac jednak umiał tylko sylabizować. Gwiazdy, naskutek swego zbyt wielkiego oddalenia, nie mogły być żadnym wskaźnikiem. Natomiast planety, te zwłaszcza, których drogi przebiegają wewnątrz orbity ziemskiej, niejedno mogły wyjaśnić. Dwie takie planety są nam znane: Wenus i Merkury. Pierwsza z nich grawituje z odległości dwudziestu siedmiu, a druga piętnastu miljonów mil do słońca. Droga Wenus otacza zatem drogę Merkurego, a obie one znajdują się wewnątrz orbity ziemskiej. Po długich obserwacjach i głębokich rozważaniach kapitan Servadac doszedł do wniosku, że ilość ciepła i światła odbieranego obecnie przez Ziemię wzrosła w dwójnasób i odpowiada ilości ciepła otrzymywanego dawniej przez Wenus. Stąd wniosek, że Ziemia znacznie zbliżyła się do słońca, na co wskazywały też olbrzymie stosunkowo rozmiary Wenus. Sprawiała ona wrażenie małego księżyca i doskonale gołem okiem można było odróżniać jej fazy, pełnię, kwadrę i t. d. Wykrój jej sierpa pozwalał stwierdzić, że promienie słoneczne odbite w jej atmosferze przenikały do stref, dla których powinny były już zachodzić.
Po licznych obserwacjach kapitan Servadac uważał się za uprawnionego do stwierdzenia, że Wenus znajduje się nie dalej jak w odległości dwóch miljonów mil od Ziemi. Opinją swoją podzielił się z Ben-Zoufem.
– No i cóż, kapitanie, uważam, że to jeszcze pokaźna odległość – odparł ordynans.
– Dla dwóch armij nieprzyjacielskich byłaby to duża odległość – biadał kapitan – ale dla dwóch planet jest to zero.
– Co więc może się stać?
– To, że spadniemy na Wenus!
– Ho, ho! kapitanie, a czy jest tam czem oddychać?
– Owszem, jest powietrze.
– I woda?
– Oczywiście.
– A więc doskonale! Będziemy podziwiać Wenus!
– Ale wstrząs będzie szalony! Obie planety poruszają się, o ile mi wiadomo, w kierunkach przeciwnych, a ponieważ masy ich są prawie jednakowe, więc starcie będzie okropne w skutkach dla jednej, jak i dla drugiej.
– Cóż, zderzenie dwóch pociągów! – odparł filozoficznie z właściwą sobie flegmą Ben-Zouf.
– Dwóch pociągów, idjoto! – wołał, pieniąc się ze złości, kapitan. – Ale dwóch pociągów pędzących tysiąc razy szybciej od najszybszego ekspresu, co musi wywołać zmiażdżenie obu, a co najmniej jednej z planet! I zobaczymy, co wówczas pozostanie z twojego umiłowanego Montmartre’u, śmiesznej bryłki ziemi.
To dotknęło Ben-Zoufa do żywego. Zagryzł usta, ścisnął kurczowo dłonie, ale pohamował się i po kilku chwilach, w których trawił po cichu słowa „bryłka ziemi – Montmartre!”, odezwał się już zupełnie spokojnie:
– Kapitanie, jestem do usług!… Rozkazuj!… Jeśli jest możliwość uniknięcia spotkania…
– Niema takiej możliwości, bałwanie, i idź do stu par djabłów!
Po tej odpowiedzi skonfundowany Ben-Zouf dał za wygraną i nie odezwał się już ani słówkiem.
Z dnia na dzień przestrzeń dzieląca obie planety zmniejszała się coraz bardziej i było jasne, że nowa orbita Ziemi przetnie drogę Wenus. W tym samym czasie Ziemia zbliżyła się bardzo również do Merkurego. Planeta ta, widoczna gołem okiem tylko przy swych największych wschodnich i zachodnich odchyleniach, jaśniała teraz w całym blasku. Lecz nie Merkury zagrażał Ziemi, niebezpieczeństwo groziło ze strony Wenus. Dnia 18-go stycznia odległość obu planet wynosiła już tylko miljon mil. Kapitan mógł zaobserwować, że obrót Wenus wokół własnej osi trwał dwadzieścia trzy godziny i dwadzieścia jeden minut, co wskazywało, że długość dnia na „gwieździe porannej” nie uległa zmianie. Wyraźnie na jej tarczy zarysowały się pręgi przesyconych parą chmur. Z całą dokładnością wystąpiło siedem plam, które według dawnego orzeczenia Bianchini’ego były najprawdziwszemi, połączonemi ze sobą morzami. Wreszcie wspaniała planeta stała się widoczna w biały dzień, co jednakże znacznie mniej sprawiło przyjemności kapitanowi Servadac, niż w swoim czasie generałowi Bonaparte, który ujrzawszy Wenus w południe, nazwał ją „swoją gwiazdą”.
20-go stycznia „przepisowa” odległość między ciałami niebieskiemi zmniejszyła się jeszcze bardziej.
– W jakimże strachu muszą być nasi towarzysze afrykańscy, przyjaciele we Francji i wogóle wszyscy mieszkańcy obu kontynentów! – biadał kapitan Servadac. – Jakie artykuły drukują gazety! Jakie tłumy zalegają kościoły! W przededniu końca świata! Nigdy jeszcze nie byliśmy tak bliscy końca! A ja w tych okolicznościach jeszcze się dziwię, że żaden statek nie przybywa na nasz ratunek! Czyż generał-gubernator, lub minister wojny mają teraz czas interesować się nami? W niespełna dwa dni Ziemia rozpryśnie się na tysiąc części, odłamki jej swobodnie będą krążyć w przestworzach!
Inne jednakże były wyroki Opatrzności. Od tego dnia bowiem, groźne planety poczęły się wolno oddalać od siebie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności orbity Wenus i Ziemi nie zetknęły się ze sobą i dzięki temu uniknięto fatalnego zderzenia. Ben-Zouf odetchnął z ulgą, gdy mu kapitan obwieścił radosną nowinę.
25-go stycznia odległość między planetami była już tak wielka, że rozwiała wszelki niepokój.
– W każdym razie – rzekł kapitan Servadac – zbliżenie to pomogło nam stwierdzić, że Wenus nie ma księżyca.
Niektórzy znani i cenieni astronomowie, jak: Dominique, Cassini, Short, Montaigne de Limoges i Montbarron poważnie myśleli o istnieniu takiego satelity.
– Nawet mnie to złości – przerwał kapitan – gdyż księżyc taki moglibyśmy mimochodem zagarnąć i mielibyśmy wtedy dwa na usługi Ziemi. Ale u licha! Wcale mi to wszystko nie wyjaśnia zagadki powikłań niebieskiego mechanizmu!
– Kapitanie! – odezwał się Ben-Zouf.
– Czego chcesz?
– Czy w Paryżu, niedaleko ogrodu Luxemburskiego, niema domu z wielką kulą na szczycie?
– Obserwatorium?
– A właśnie. Otóż, czy wyjaśnienie wszystkiego nie jest obowiązkiem siedzących tam panów?
– Oczywiście.
– A więc oczekujmy spokojnie ich wyjaśnień i bądźmy filozofami.
– Obawiam się tylko, Ben-Zoufie, czy wiesz, co to znaczy być filozofem?
– Rzecz prosta, skoro jestem żołnierzem.
– Więc cóż to znaczy według ciebie?
– To znaczy poddać się, gdy nie można inaczej.
Hector Servadac nie odpowiedział ordynansowi, ale pozornie przynajmniej przestał się biedzić nad rozwiązaniem, przerastającej jego siły, zagadki.
Zresztą zdarzył się zupełnie niespodziewany wypadek, który pociągnął za sobą poważne następstwa.
27-go stycznia około godziny dziewiątej rano Ben-Zouf wszedł spokojnie do pokoju oficera.
– Kapitanie! – odezwał się z flegmą.
– Co takiego? – zapytał oficer.
– Statek.
– Ośle skończony! Oznajmiasz to, jak podanie zupy!
– Skoro jesteśmy filozofami! – brzmiała spokojna odpowiedź Ben-Zoufa.
w którym szereg pytań kapitana Servadac’a pozostaje bez odpowiedzi.
ector Servadac wyskoczył z izby, jak szalony, i co tchu w piersiach pobiegł na szczyt wyniosłości.
W odległości jakichś dziesięciu kilometrów od wyspy widać było okręt. Chociaż nie wychylił się jeszcze z poza linji horyzontu i widoczne były tylko maszty, można było stwierdzić, że był to rodzaj spacerowego jachtu.
Kapitan Servadac, uzbrojony w lunetę, nie spuszczał statku z oka. Po dwugodzinnej obserwacji mógł już zaopinjować z całą pewnością:
– Dobryna!
– Dobryna?! – odparł Ben-Zouf – to niemożliwe. Nie widać wcale dymu.
– Bo ma rozpięte żagle – obstawał przy swojem kapitan – nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że jest to jacht hrabiego Timaszewa.
Istotnie była to Dobryna i, jeśli hrabia był na jej pokładzie, najdziwaczniejszy z przypadków stawiłby go przed oblicze rywala.
Rzecz oczywista, że kapitan Servadac nie żywił w tej chwili żadnej urazy do hrabiego i nie myślał nawet o niedoszłem spotkaniu. Okoliczności tak się zmieniły, że pragnął tylko całą duszą porozmawiać z hrabią o niezwykłych wydarzeniach ostatniej doby. Dobryna w ciągu tych dwudziestu siedmiu dni mogła zbadać okolice Algeru, dobrnęła, być może, do brzegów Hiszpanji, Włoch, a może i Francji i miała wiele ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Można będzie dowiedzieć się wreszcie nietylko o rozmiarach katastrofy, ale i poznać przyczyny, które ją wywołały. Poza tem hr. Timaszew był gentlemanem i będzie sobie uważał za obowiązek zawieźć obu rozbitków do ojczyzny.
– Ale dokąd jacht zawinie? – zapytał Ben-Zouf. – Przecież ujście Szeliwu wraz z portem zniknęło!
– Wcale nie zawinie – odparł kapitan – hrabia przyśle po nas łódkę.
Wiatr jednak Dobrynie nie sprzyjał, bo zbliżała się bardzo powoli. Dziwne nawet było, że nie puszczano w ruch motoru, chociaż spieszno zapewne było pasażerom zapoznać się z nową wyspą, widoczną na horyzoncie. Może brakło paliwa? Na szczęście po krótkotrwałem zachmurzeniu niebo wyjaśniło się znowu, wiatr zmienił kierunek, morze uspokoiło się i jacht zdawał się nie napotykać już żadnych przeszkód.
Hector Servadac pomyślał, że dobrzeby było znaleźć miejsce odpowiednie do zarzucenia kotwicy, i znalazłszy je, sygnalizować. Bo cóż, jeśli hr. Timaszew nie zamierza wcale zatrzymywać się u brzegów nieznanej wyspy?
Po chwili jednak widoczne już było, że Dobryna kieruje się ku dawnej przystani. Kapitan Servadac zdecydował się szybko. Osiodłano w mig konie i, dosiadłszy ich, obaj jeźdźcy galopem udali się ku najbardziej na zachód wysuniętej części wyspy.
Po dwudziestu minutach oficer sztabowy i jego ordynans zeskoczyli z koni i badali teren. Hector Servadac zauważył u nasady przylądka małą osłonięta przystań, w której niewielki statek doskonałe mógł znaleźć schronienie. Przystań ta najeżona była podwodnemi skałami, między któremi tylko wąski kanał nadawał się do żeglugi. Nawet podczas potężnych burz musiało tu być spokojnie. Badając dokładniej przybrzeżne skały, kapitan Servadac dostrzegł ślady silnego przypływu, pod postacią masy wyrzuconych wodorostów.
Patrzcie no, mamy teraz na morzu Śródziemnem prawdziwe przypływy!
Jeszcze jedna osobliwość przybyła w szeregu tylu innych, gdyż dotychczas odpływy i przypływy na morzu Śródziemnem były nieznane.
W każdym razie widoczne było, że od czasu najsilniejszego przypływu, mającego miejsce przypuszczalnie w nocy z dnia 31-go grudnia na 1-y stycznia, przybór wód malał stopniowo i wracał powoli do normalnego stanu.
Poprzestając narazie na tem spostrzeżeniu, kapitan Servadac zajął się wyłącznie Dobryną.
Jacht znajdował się w odległości najwyżej dwóch do trzech kilometrów od brzegu. Sygnały dawane z lądu musiały być już dostrzeżone i zrozumiane. Istotnie, Dobryna zmieniła zlekka kierunek i poczęła zwijać żagle. Sternik kierował wyraźnie w stronę kanału, który oficer sztabowy wskazywał ręką. Po upływie kilku minut kotwica wryła się w piach zatoczki, na wodę spuszczono łódkę i hrabia Timaszew wkrótce znalazł się na lądzie.
Kapitan Servadac pośpieszył na jego spotkanie.
– Hrabio! – zawołał, zamiast wszelkich wyjaśnień. – Cóż to się właściwie stało?
Hrabia Timaszew, człowiek opanowany i zimny, którego niewzruszony spokój stanowił rażący kontrast z żywością francuskiego oficera, skłonił się zlekka i rzekł z wyraźnie rosyjskim akcentem:
– Zapewniam pana, kapitanie, że niespodziewany jest dla mnie zaszczyt tego spotkania. Pozostawiłem pana na stałym lądzie, a odnajduję na wyspie…
– Chociaż nie ruszałem się z miejsca.
– Wiem o tem, kapitanie, i proszę mi wybaczyć, że nie stawiłem się w terminie, ale…
– Ależ, hrabio – przerwał z żywością kapitan Servadac – o tem, jeśli pan pozwoli, pomówimy kiedy indziej.
– Będę zawsze do pańskiej dyspozycji.
– I ja do pańskiej. Chciałbym tylko raz jeszcze powtórzyć pytanie: co się właściwie stało?
– Pragnę spytać pana o to samo, kapitanie.
– Jakto, nic pan nie wie?
– Nic absolutnie.
– I nie może pan wyjaśnić, skutkiem jakiego kataklizmu ta część lądu afrykańskiego stała się wyspą?
– Nie mogę.
– Ani jakie są granice katastrofy?
– Wiem tylko tyle, co i pan, kapitanie.
– Ale może pan powie przynajmniej, czy północne brzegi morza Śródziemnego?…
– Więc wciąż jeszcze jesteśmy na morzu Śródziemnem? – zapytał zkolei hrabia.
– Powinien pan to wiedzieć lepiej ode mnie, skoro pan przybywa z morza.
– Wcale go nie przepłynąłem.
– Nigdzie pan nie lądował?
– Nie miałem nawet poczucia istnienia jakiegoś lądu.
Kapitan Servadac z najwyższem zdziwieniem przyglądał się swemu rozmówcy.
– Ale zauważył pan przynajmniej, że od dnia 1-go stycznia wschód i zachód zmieniły kierunek!
– To zauważyłem.
– Że dzień trwa tylko sześć godzin?
– Tak jest, istotnie.
– Że siła ciężkości zmalała?
– Zupełnie słusznie.
– Że zginął gdzieś nasz księżyc?
– Racja.
– Że o mało nie rozbiliśmy się o Wenus?
– Istotnie.
– I że wskutek tego obrót i ruch Ziemi uległy zmianie?
– Jest to pewnik niezaprzeczalny.
– Hrabio – rzekł wreszcie kapitan Servadac – proszę wybaczyć moje zdziwienie, ale spodziewałem się wszelkich wyjaśnień od pana.
– Wiem tylko tyle, kapitanie, że w nocy z dnia 31-go grudnia na 1-y stycznia, podczas gdy udawałem się na nasze spotkanie, jacht mój porwała nagle potężna fala i podniosła go do nieprawdopodobnej wysokości. Jakaś nieznana nam siła rozpętała żywioły. Od tej chwili błądziliśmy wśród rozhukanych fal, zdani na łaskę silnie uszkodzonego statku. Cudem tylko Dobryna ocalała, znalazłszy się widocznie w samem centrum cyklonu. Nie widzieliśmy dotąd żadnego lądu. Ta wyspa jest pierwszą, którą napotkaliśmy.
– Ależ w takim razie, hrabio, – zawołał kapitan Servadac – trzeba wsiąść na statek, przepłynąć morze i zbadać, jak daleko sięga klęska.
– Jestem tego samego zdania.
– Czy zabierze mnie pan ze sobą?
– Tak jest, kapitanie, nawet na koniec świata, jeśli podróż ta okaże się nam potrzebna.
– O, wystarczy mi żegluga wzdłuż brzegów morza Śródziemnego!
– Któż nas zapewni – odparł, pochylając w zadumie głowę hrabia Timaszew – że okrążenie morza Śródziemnego nie będzie podróżą naokoło świata!
Kapitan Servadac nic nie odpowiedział i zamyślił się głęboko.
Narazie nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak zbadać resztę ziem afrykańskich, dowiedzieć się w Algerze o losach świata, w razie zaś gdyby południowa część wybrzeży morza Śródziemnego zniknęła zupełnie z powierzchni Ziemi, udać się na północ i zasięgnąć języka w Europie, u mieszkańców francuskiego lub włoskiego wybrzeża:
W każdym razie należało przedewszystkiem naprawić uszkodzony motor Dobryny. Jazda na żaglach była powolna i zarazem trudna, zwłaszcza w razie nieprzychylnych wiatrów i wzburzonego morza. Zresztą Dobryna, przygotowana do dalekiej podróży na wschód, miała jeszcze na dwa miesiące zapasów węgla. Słuszniej było zatem, używając tego paliwa, przyśpieszyć termin podróży i w pierwszym napotkanym porcie zaopatrzyć się na nowo. Co do tego nie było dwóch zdań.
Na szczęście uszkodzenia dały się łatwo naprawić. Na jachcie znalazły się nowe cylindry, któremi zastąpiono stare, niezdatne już do użytku, i po upływie trzech dni motor Dobryny funkcjonował prawidłowo.
W ciągu trzydniowego postoju na wyspie Hector Servadac wtajemniczył hrabiego Timaszewa w obserwacje poczynione na swej placówce. Dosiadłszy wierzchowców przemierzali wszerz i wzdłuż wysepkę i, po szczegółowej inspekcji, doszli do wniosku, że czas najwyższy wyruszyć, aby na morzu szukać przyczyn niepojętej katastrofy.
Dnia 31 stycznia jacht był gotów do drogi. Termometr wskazywał lekki spadek temperatury. Czyżby to miało oznaczać, że droga Ziemi wokół słońca zmieniła się ponownie? Odpowiedź twierdząca na to pytanie byłaby przedwczesna.
Pogoda nadal była piękna, jakkolwiek zmniejszający się słupek rtęci w termometrze świadczył o gromadzeniu się oparów w powietrzu. Nie zmieniło to jednak decyzji podróżników.
Pozostawało stwierdzić, czy Ben-Zouf zamierza towarzyszyć swemu panu, czy też zostanie na miejscu. Jeden wzgląd zwłaszcza, w powodzi innych mniej znacznych, nie pozwalał mu opuszczać wyspy. Dobryna w żadnym razie nie mogła zabrać obu koni, a Ben-Zouf za nic w świecie nie rozstałby się z niemi. Poza tem uważał za swój obowiązek nadzór nad nową posiadłością, liczył się z możliwością odwiedzin wyspy przez cudzoziemców, wierzył w przybycie armji wybawców i t. p. Względy te przekonały i kapitana Servadac’a, który, jakkolwiek z żalem, postanowił rozstać się z ordynansem. Nie przypuszczał zresztą, aby mu na wyspie groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Po zbadaniu przyczyn i rozmiaru katastrofy postanowiono wrócić po Ben-Zoufa i odstawić go do ojczyzny.
Dnia 31 stycznia ordynans, wyposażony w władzę gubernatora wyspy, z głębokiem wzruszeniem żegnał kapitana Servadac’a. Prosił, aby pan jego w razie dotarcia aż do stóp Montmartre’u sprawdził, czy ukochane wzgórze nie ucierpiało wskutek katastrofy. Dobryna tymczasem puściła w ruch motor i z wąskiego kanału wypłynęła na pełne morze.
Rozdział X,
w którym z lunetą przy oku i sondą w ręce poszukuje się śladów dawnego Algeru.
obryna, zbudowana i wykończona z całą starannością w angielskich dokach, miała pojemność dwustu tonn, co stawiało ją w rzędzie okrętów oceanicznych. Kolumb i Magellan nie mieli nawet w przybliżeniu tak pewnych i dużych statków, a jednak odważyli się przepłynąć oceany Atlantycki i Spokojny. Kantyna okrętowa Dobryny zawierała zapasy żywności na okres kilkomiesięczny, co pozwalało na objazd morza Śródziemnego bez potrzeby ponownego zaopatrzenia się w drodze. Dodać też należy, że podczas postoju u wybrzeży wyspy nie było potrzeby zwiększenia balastu. Choć statek, jak wszystkie przedmioty, od czasu katastrofy ważył mniej, ale i woda straciła na wadze. Wzajemny stosunek obu ciężarów pozostał więc ten sam i te same prawa utrzymywały w równowadze Dobrynę na wodzie.
Wobec tego, że hrabia Timaszew nie był marynarzem, kierownictwo jachtu spoczywało w rękach porucznika Prokopa. Był to mężczyzna trzydziestoletni, urodzony w dobrach hrabiego, jako syn jednego z drobnych dzierżawców, duszą i ciałem oddany był swemu panu. Znakomity ten marynarz, który kształcił się na statkach wojennych i handlowych, uzyskawszy stopień oficerski, wstąpił na pokład Dobryny. Hrabia Timaszew większą część roku spędzał na wodzie, zimą na lazurowych falach morza Śródziemnego, latem na chłodnych morzach Północy. Porucznik Prokop posiadał rozległą wiedzę nietylko w swoim zawodzie. Trudno wprost było oddać Dobrynę w lepsze ręce. Cała jej załoga zresztą nie pozostawiała nic do życzenia. Składała się z mechanika i czterech marynarzy.
Przeżywany kataklizm przyrody nie wyprowadzał marynarzy z równowagi, dopóki ich pan dzielił z nimi niepewności losu. Dobryna całą siłą pary i żagli pędziła na wschód. Wiatr był pomyślny i gdyby nie wysokie fale, które piętrzyły się na morzu, pędziłaby z szybkością strzały. Słaby, łagodny wietrzyk zachodni nie tłumaczył groźnego rozkołysania się wód. Stan ten w nowych warunkach był jednak zupełnie zrozumiały. Mniej ważkie, na skutek mniejszej siły przyciągania Ziemi, cząsteczki wody przy najlżejszym ruchu wahadłowym podnosiły się do niebywałej wysokości. Jakże zdziwiłby się Arago, który ustalił w swoim czasie maksymalną granicę wysokości fal na siedem do ośmiu metrów, na widok bałwanów wznoszących się do sześćdziesięciu stóp i wyżej. Dobryna, straciwszy również na wadze, wznosiła się z większą łatwością i jak piłka skakała na grzbietach fal. Człowiek skłonny do morskiej choroby, w tych warunkach czułby się okropnie. Na szczęście kapitan Servadac był odporny i z tej strony nic mu nie groziło.
Jacht posuwał się w odległości dwóch do trzech kilometrów od dawnych wybrzeży Algeru. Od strony południowej nie było widać żadnych śladów lądu. Chociaż porucznik Prokop nie był już w stanie określić położenia Dobryny na podstawie mapy nieba, drogę jej i kierunek można było zupełnie łatwo określić przy pomocy busoli.
Na szczęście igła busoli ani na chwilę nie była wyprowadzona z równowagi, fenomeny kosmiczne nie miały na nią żadnego wpływu, wskazywała stale północny biegun magnetyczny w odległości jakichś dwudziestu dwóch stopni od bieguna ziemskiego. Chociaż słońce wstawało teraz na zachodzie i na wschodzie układało się do snu, bieguny północny i południowy pozostawały niezmiennie na swoich miejscach.
W ciągu pierwszych kilku dni podróży porucznik Prokop, bieglejszy w tych wszystkich sprawach od kapitana, chętnie udzielał wyjaśnień. Rozmowa toczyła się, rzecz prosta, koło fenomenów natury, których przyczyny dla porucznika Prokopa, zarówno jak i dla kapitana Servadac’a, pozostawały nadal zagadką. Głównie zastanawiano się nad nową drogą Ziemi w układzie słonecznym.
– Wszak jasne jest, kapitanie – mówił porucznik Prokop – że Ziemia nie krąży już dawną drogą dookoła słońca, do którego nieznana siła znacznie ją przybliżyła.
– Jestem tego pewien – odparł kapitan Servadac – należałoby tylko stwierdzić, czy po przecięciu orbity Wenus, przetniemy też zkolei orbitę Merkurego?…
– By opaść wreszcie i zczeznąć na słońcu? – wtrącił hrabia Timaszew.
– Byłby to kataklizm niebywały! – zawołał kapitan Servadac.
– Nie – przeczył porucznik Prokop – jestem przekonany, że żaden upadek nie grozi obecnie Ziemi! Ziemia wcale nie zdąża ku słońcu, tylko obiega wokół niego nową, nieznaną nam jeszcze drogę!
– Czy masz jakiś dowód na poparcie tej hipotezy? – zapytał hrabia Timaszew.
– Owszem – brzmiała odpowiedź porucznika – i to dowód, który panom napewno trafi do przekonania.
– Gdyby naprawdę Ziemia miała zginąć w przestworzach, katastrofa ta dopełniłaby się znacznie szybciej i bylibyśmy już w najbliższem sąsiedztwie słońca, tej centralnej siły przyciągającej. Gdyby to był upadek, w takim razie siła ciążenia, która zmusza planety do krążenia po linji eliptycznej, zniknęłaby nagle i wówczas w ciągu sześćdziesięciu czterech i pół dnia Ziemia znalazłaby się na słońcu.
– I stąd pan wyciąga wniosek?… – naglił kapitan Servadac.
– Że niema mowy o upadku – odparł porucznik Prokop. – Już przeszło od miesiąca orbita Ziemi uległa zmianie, a jednak dotychczas przekroczyliśmy zaledwie drogę Wenus. Przybliżyliśmy się w tym czasie o jedenaście miljonów mil do słońca, co nie jest odległością nadzwyczajną, zważywszy, że promień orbity ziemskiej ma trzydzieści osiem miljonów mil długości. Mam więc prawo twierdzić, że nie z upadkiem mamy tu do czynienia, i uważam to za okoliczność bardzo szczęśliwą. Poza tem śmiem przypuszczać, że zaczynamy się już oddalać od słońca, gdyż temperatura regularnie spada, na opuszczonej zaś przez nas wyspie nie panują większe upały jak w całym Algerze, o ile Alger leży jeszcze na trzydziestym szóstym równoleżniku.
– Słuszne są pana przypuszczenia, poruczniku – zakonkludował kapitan Servadac. – Podzielam je w zupełności. Ziemia nie pędzi ku słońcu, ale wciąż jeszcze obraca się dookoła niego.
– Niemniej pewne jest – ciągnął porucznik Prokop – że na skutek kataklizmu, którego źródła są dla nas zagadką, morze Śródziemne wraz z całem wybrzeżem afrykańskiem zostało nagle przeniesione w strefę równika.
– Jeśli może być jeszcze mowa o jakiemś wybrzeżu afrykańskiem… – dorzucił kapitan Servadac.
– I o morzu Śródziemnem – dodał hrabia Timaszew.
Tyle było zagadek do rozwiązania! W każdym razie jedno zdawało się już nie ulegać wątpliwości: Ziemia oddalała się powoli od słońca i straszliwy upadek na ognistą tarczę już jej nie zagrażał.
Ale co się stało z lądem afrykańskim, którego szczątków dotąd daremnie poszukiwała załoga Dobryny?
W dwadzieścia cztery godziny po opuszczeniu wysepki, jacht mijał okolice dawnych miast: Tener, Cherchell, Koleah, Sidi-Ferruch. Tymczasem ani jedno z tych miast nie było widoczne przez lunetę. Morze ciągnęło się w nieskończoność, gdzie doniedawna jeszcze ląd rozbijał napór jego fal.
Porucznik Prokop nie mógł się też pomylić w kierunku. Orjentując się podług busoli, wiatrów i szybkości jachtu, ustalił, że 2 lutego znajdował się pod 36° 47’ szerokości i 0°44’ długości geograficznej, to znaczy w miejscu, które powinna była zajmować stolica Algeru. Tymczasem Alger, podobnie jak Tener, Cherchell, Koleah i Sidi-Ferruch, zniknął z powierzchni ziemi. Kapitan Servadac ściągnął brwi, zagryzł usta i dzikim jakimś wzrokiem rozglądał się po bezkresnem morzu. Serce waliło mu jak młotem. Przesuwały mu się przed oczyma duszy cienie kolegów i przyjaciół, z którymi spędził ostatnich lat kilka, a którzy już bezpowrotnie zginęli. Wspomniał Francję-Ojczyznę i pytał sam siebie, czy okrutny kataklizm dotknął i ją także? Później starał się przeniknąć głębiny morskie, szukając na dnie śladów dawnej stolicy.
– Nie! – zawołał wreszcie. – Taka katastrofa jest niemożliwa! Olbrzymie miasto nie znika tak całkowicie z powierzchni! Byłyby jakieś ślady! Wysokie wieże wynurzałyby się z wody! I jeśli ziemia nie pochłonęła całej Afryki, z ponad fal byłyby widoczne chociażby szczyty Casbah, lub fortu Cesarza, mającego sto pięćdziesiąt metrów wysokości.
Istotnie, była to okoliczność conajmniej zadziwiająca, że żadne ślady na powierzchni wody nie zdradzały istniejącego tu tak niedawno miasta, na falach nie unosiły się nawet gałęzie drzew, jakieś szczątki budowli, które obsunęły się do zatoki, łączącej miesiąc temu przylądki Matifou i Pescade. Ale jeśli oko ludzkie ślizgało się po powierzchni, nie mogąc dotrzeć do dna, od czegóż były sondy?
Hrabia Timaszew pragnął rozwiać wszelkie wątpliwości kapitana Servadac’a i dał rozkaz zapuszczenia sondy.
Ku najwyższemu zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza porucznika Prokopa, sonda odmierzała stałą prawie głębokość trzydziestu do trzydziestu pięciu stóp. W przeciągu dwóch godzin na dużym obszarze morskim sonda ani razu nie wykazała różnic poziomu, jakie musiałoby dać spoczywające na dnie amfiteatralnie zbudowane miasto Alger. Czyż należało przypuszczać, że pochłonąwszy olbrzymie miasto, wody natychmiast zniwelowały i wyrównały dno?
To wydawało się nieprawdopodobne.
Z drugiej zaś strony dno morskie nie było pokryte ani mułem, ani piaskiem, ani muszlami. Sonda wyciągała rodzaj metalicznego piasku o złotym połysku, niewiadomego pochodzenia. Nie było to w każdym razie to, co zazwyczaj sondowano z dna morza Śródziemnego.
– Widzi pan, poruczniku – rzekł Hector Servadac – jesteśmy dużo dalej od wybrzeży algeryjskich, niż pan przypuszczał.
– Gdybyśmy byli dalej – odparł, pochylając głowę porucznik Prokop – mielibyśmy nie trzydzieści, lecz dwieście lub trzysta stóp głębokości.
– A więc?… – zapytał hrabia Timaszew.
– Sam nie wiem, co o tem myśleć.
– Hrabio – odezwał się kapitan Servadac – proszę jak o łaskę, posuńmy się nieco na południe, może tam znajdziemy to, czego tu daremnie szukamy!
Hrabia Timaszew porozumiał się z porucznikiem Prokopem i wreszcie postanowiono przez trzydzieści sześć godzin jeszcze posuwać się na południe. Odpowiednie polecenie wydano sternikowi.
Podczas trzydziestu sześciu godzin z największa skrupulatnością prowadzono poszukiwania. Nie ograniczono się do sondy, która wskazywała niezmiennie dno na trzydzieści do czterdziestu stóp pod poziomem wody, ale badano dno drągami, które nie napotkały nigdy ostrego kamienia, kawałka metalu, połamanej gałęzi, ani nawet żadnego wodorostu, któremi zwykle usiane jest dno morskie. Skądże wzięło się to dno w morzu Śródziemnem.
Jacht dopłynął aż do trzydziestego szóstego stopnia szerokości geograficznej. Było to według mapy miejsce, na którem dawniej rozciągały się gęste zarośla Sahelu, oddzielające morze od wspaniałych równin Mitidja, w miejscu, gdzie czterysta metrów ponad poziomem górował ongiś szczyt Bouzareah! W razie zagłady całej okolicy, jeszcze szczyt ten jako wyspa powinienby górować nad wodą.
Dobrynaposuwała się coraz dalej, aż poza Douera, największą osadę Sahelu, poza Boufarick, miasto o pięknych, szerokich, ocienionych platanami ulicach.
Porucznik Prokop obawiał się zagłębiać dalej w te strony, zupełnie nieznane, i proponował zwrot ku północy, lub wschodowi. Kapitan Servadac jednak upierał się wciąż przy kierunku południowym.
Płynęli więc dalej, aż ku górom Mouzaia, do grot legendarnych, zamieszkanych niegdyś przez Kabylów. Najwyższy ich szczyt, który siedem tygodni temu sterczał dumnie pomiędzy Bou-Roumi i Chiffa, znikł całkowicie, mimo swej tysiąca sześćset metrów sięgającej wysokości!… Gładka zupełnie była tafla wód, żadna też wyniosłość nie rysowała się na horyzoncie.
Trzeba było ostatecznie zawrócić ku północy. Po niejakim czasie Dobryna znalazła się znów na wodach dawnego morza Śródziemnego, nie odszukawszy żadnego śladu tak niedawno opuszczonego Algeru.
Rozdział XI,
w którym kapitan Servadac odkrywa ocaloną wysepkę, będącą, jednakże tylko grobowcem.
ie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że morze pochłonęło ogromną część terytorjum Algeru. Było to jednak coś więcej, niż zwykłe zniknięcie lądów w głębinach wód. Zdawało się, że wnętrze ziemi rozwarło się na chwilę, by zniszczyć kraj ogromny, pogrążając go w swoich bezdennych czeluściach. Istotnie, skaliste fundamenty Algeru przepadły bez śladu, piaszczyste zaś dno morskie zastąpił grunt nowy i nieznany.
Przyczyny przerażającej katastrofy w dalszym ciągu były zagadką. Podróżni nasi postanowili narazie zbadać, jakie są rozmiary klęski, znaleźć granicę dokonanych przemian.
Po wszechstronnem rozważeniu sprawy zdecydowano posuwać się w dalszym ciągu na wschód, wzdłuż linji dawnego lądu afrykańskiego. Żegluga odbywała się łatwo, należało więc korzystać, póki się da, z pięknej pogody i sprzyjających wiatrów.
Na przestrzeni od dawnego przylądka Matifou aż do granic Tunisu nie napotkano jednak nic na bezkresnym obszarze wód: ani zbudowanego amfiteatralnie portowego miasta Dellys, ani śladu łańcucha górskiego Jurjura, którego szczyt najwyższy miał aż dwa tysiące trzysta metrów wysokości, ani miasta Bougie, ani spadzistych zboczy Gouraya, góry Adrar i Didjela, ani łańcucha Małego Kabylu na tysiąc sto metrów wznoszącego się nad poziom morza, ani Collo, dawnego portu Konstancji, ani Stora, nowego portu Philippeville, ani Bone, położonego nad niewielką zatoką, ani przylądków Garde i Rose, ani grzbietu górskiego d’Edough, ani piaszczystych diun, ani słynnych z przemysłu koralowego miast Mafrag i Calle. Sonda zapuszczona po raz setny na dno nie złowiła ani jednego okazu pospolitych „frutti di mare” morza Śródziemnego.1
Hrabia Timaszew zdecydował wówczas posunąć się aż do Cap Blanc, to znaczy do najbardziej na północ wysuniętego przylądka Afryki, położonego nawprost Sycylji.
Dobrynautrzymywała się wciąż na linji trzydziestego siódmego równoleżnika i dnia 7-go lutego przekroczyła siódmy stopień długości geograficznej.
Nie szczędzono paliwa i całą siłą pary pędzono w stronę Cap Blanc, nie napotykając jednak po drodze ani przylądka Negro, ani przylądka Serrat. Na wysokości pięknego wschodniego miasta Bizerty nie było śladu jeziora, ciągnącego się po drugiej stronie wjazdu do portu, ani wspaniałych okazów marabutów, mieszkających w cieniu palm. Sonda zapuszczona w głąb przezroczystej wody natrafiła na to samo równe i jałowe dno, jak w okolicach Algeru.
Przylądek Blanc, ściślej mówiąc, miejsce, które pięć tygodni temu zajmował przylądek, opłynięto w ciągu dnia 3 lutego. Jacht pruł w owym czasie wody, które należeć miały do zatoki tuniskiej. Nie było jednak śladu pięknej zatoki ani miasta zbudowanego amfiteatralnie, ani fortu de l’Arsenal, ani dwóch wierzchołków Bou-Kournein. Cypel Bon, najbardziej ku Sycylji wysunięty punkt Afryki, został wraz z lądem porwany i wraz z nim zginął w tajemniczych otchłaniach ziemi.
Dawniej, przed katastrofą, dno morskie wznosiło się w tem miejscu bardzo wyraźnie, zamykając cieśninę Libye, której głębokość wynosiła najwyżej siedemnaście metrów. Z obu zaś stron nasypu głębia sięgała stu siedemdziesięciu metrów. Przypuszczalnie, w odległych epokach formacyj geologicznych przylądek afrykański Bon i sycylijski Furina były połączone, jak to miało miejsce prawdopodobnie z Ceutą i Gibraltarem.
Szczegóły te nie mogły ujść uwadze wytrawnego i dokładnie z morzem Śródziemnem obznajmionego marynarza, jakim był porucznik Prokop.
Hrabia Timaszew, kapitan Servadac i porucznik, wszyscy asystowali przy sondowaniu.
Na dany rozkaz marynarz zapuścił sondę.
– Wiele stóp! – zapytał porucznik Prokop.
– Dwadzieścia pięć – odparł marynarz.
– A dno?
– Płaskie.
Pozostawało zbadać głębokość wklęśnięć po obu stronach podwodnego nasypu. Dobryna odpłynęła więc pół mili na prawo, potem znów na lewo, sondując bez przerwy.
Niezmiennie 25 stóp! Wszędzie i zawsze! Dno uparcie płaskie! Cyfra niewzruszona! Łańcuch podwodny łączący przylądki Bon i Furina nie istniał więcej. Było więc oczywiste, że dno morza Śródziemnego zostało całkowicie zniwelowane. Skład tego dna ciągle był ten sam: pyłek metaliczny i związki nieznane. Ani śladu gąbek, małżów, mięczaków, lub muszli, które dawniej pokrywały podwodne skały.
Dobrynazawróciła ku północy, nie poniechawszy poszukiwań.
Wśród osobliwości tej podróży należy też podkreślić, że morze niezmiennie było bezludne i puste. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie rysował się kształt masztu, ku któremu możnaby się skierować po nowiny.
Po opustoszałem morzu samotnie płynęła Dobryna i pasażerowie jej nie mogli oprzeć się myśli, że jachcik ten w chwili obecnej jest może jedynym zamieszkanym punktem na kuli ziemskiej, nową arką Noego, która wiezie jedynych ocalonych podczas katastrofy ludzi.
9-go lutego Dobryna przepłynęła nad miejscem, w którem wznosiło się miasto Didona, starożytna Byrsa, bardziej obecnie zniszczona, niż punicka Kartagina przez Scypjona afrykańskiego.
Wieczorem, gdy słońce chyliło się ku wschodowi, to znaczy zachodziło, kapitan Servadac, oparty o burtę tylnego pokładu, zamyślił się głęboko. Wzrok jego błądził po gwiazdach widocznych na firmamencie, po przejrzystych ruchomych oparach, po morzu, które rozkołysał zlekka słaby powiew wiatru.
Nagłe uderzył go gdzieś woddali, na odległem południu, jakiś słaby punkt świetlny. Narazie przypuszczał, że to złudzenie optyczne, i zaczął rzecz badać uważniej.
Okazało się, iż istotnie woddali migotało słabe światełko, co stwierdził też wezwany, jako ekspert, marynarz.
O odkryciu tem powiadomiono niezwłocznie hrabiego i porucznika Prokopa.
– Czy to lad?… – zapytał kapitan Servadac.
– Czy nie statek raczej? – zagadnął hrabia Timaszew.
– Za niespełna godzinę będziemy już wiedzieli, czego się trzymać! – zawołał kapitan Servadac.
– Nie dowiemy się wcześniej, jak jutro, kapitanie – zaprotestował porucznik Prokop.
– Nie masz zatem zamiaru skierować jachtu wprost ku temu światełku? – pytał zdumiony hrabia Timaszew.
– Tak jest. Chcę przeczekać na małych żaglach do białego dnia. Nie chciałbym ryzykować przybijania nocą do nieznanych brzegów.
Hrabia skinął głowa na znak zgody. Dobryna zwinęła część żagli. Ciemna noc spowiła morze i prawie nieruchomy na niem jachcik.
Noc sześciogodzinna jest krótka, ta jednakże zdawała się trwać wieki. Servadac’a, który ani na chwilę nie opuścił kapitańskiego mostku, dręczyły obawy, aby nikłe światełko nie zgasło. Światełko jednak jaśniało we mgle, jak migoce błędny ognik gdzieś w bezkresnej dali.
– I stale w tem samem miejscu – zauważył porucznik Prokop. – Można więc z dużem prawdopodobieństwem wnioskować, że mamy przed sobą lad, a nie statek.
O wschodzie słońca wszystkie lunety skierowały się w stronę punktu świetlnego. Światło znikło w pierwszych blaskach dnia, a na jego miejsce pojawiła się w odległości sześciu mil od Dobryny dziwnie postrzępiona skała, rodzaj samotnej wyspy na opustoszałem morzu.
– Jest to poprostu skała – odezwał się hrabia Timaszew – a raczej szczyt zatopionej góry.
W każdym bądź razie należało zbadać tę skałę, choćby ze względów na bezpieczeństwo przyszłej żeglugi.
Skierowano więc jacht ku nieznanej wyspie i w niespełna trzy dwadranse Dobrynę dzieliły już najwyżej dwie długości liny kotwicznej od skały. Był to strzęp góry, goły, urwisty, wznoszący się conajmniej na czterdzieści stóp ponad poziom morza. Żadne rafy podwodne nie broniły do niej dostępu, co nasuwało przypuszczenie, że góra zapadała się powoli, stopniowo, aż nowa jakaś niewytłumaczona siła zatrzymała ja na pewnym poziomie.
– Ależ wyspa ta jest zamieszkana! – zawołał kapitan Servadac, badając przez lunetę każdy szczegół. – Może nawet znajdziemy tu ludzi?
Tej hipotezie porucznik Prokop zaprzeczył stanowczym ruchem głowy. Wyspa robiła wrażenie odludnej i istotnie wystrzał armatni nie zwabił nikogo na brzeg.
Faktem jednakże było, że na najwyższej części wyspy wznosił się rodzaj budowli z kamienia. Gmach ten przypominał arabską świątynię. Łódką spuszczoną z jachtu czterej marynarze powieźli do brzegu kapitana Servadac’a, hrabiego Timaszewa i porucznika Prokopa.
Po kilku chwilach podróżnicy nasi stanęli już na lądzie i nie zwlekając ani chwili poczęli się wspinać ku budowli.
Na wstępie zaraz zatrzymał ich mur przeładowany antycznemi ozdobami w kształcie waz, kolumn i posągów. Hrabia Timaszew i dwaj jego towarzysze obeszli mur dookoła i znaleźli się przed małemi uchylonemi drzwiami. Minęli je i po chwili natknęli się na drugie drzwi również otwarte. Teraz znaleźli się już wewnątrz budynku. Ściany jego były rzeźbione na modłę arabską, ale rzeźby te nie przedstawiały żadnej wartości artystycznej.
W środku jedynej sali wznosił się skromny grobowiec. Nad nim wisiała olbrzymia srebrna lampa, w której paliła się oliwa.
Światło tej lampy właśnie nocą zwróciło uwagę kapitana Servadac’a.
Meczecik był zamieszkany. Dozorca – o ile taki istniał kiedykolwiek – uciekł prawdopodobnie w czasie katastrofy. Zagnieździło się tu kilka sów, które spłoszone przez wędrowców wyleciały przez okno.
Na grobowcu leżał wielki modlitewnik. Książka ta, pisana w języku francuskim, otwarta była na modlitwie związanej z obchodem rocznicy 25-go sierpnia.
Rozjaśniło się nagle w umyśle kapitana Servadac’a. Miejsce, które zajmowała wysepka na morzu Śródziemnem, grób opuszczony, otwarta strona książki, wszystko to uprzytomniło mu, gdzie się w tej chwili znajduje.
– Grób świętego Ludwika, proszę panów – powiedział.
Istotnie, było to miejsce śmierci króla Francji, czczone od sześciu wieków przez naród francuski.
Kapitan Servadac pochylił się bogobojnie nad sarkofagiem a dwaj jego towarzysze poszli za jego przykładem.
Lampa płonąca nad grobem świętego była zapewne jedyną latarnią na morzu Śródziemnem, a i ona wkrótce miała zagasnąć!
Trzej podróżni opuścili świątynię a niebawem i wyspę samotną. Łodzią dostali się na pokład Dobryny, poczem skierowali się na południe i rychło stracili z oczu grobowiec króla Ludwika IX, jedyną ocaloną podczas katastrofy pozostałość Tunisu.
w którym po próbach walki z żywiołem, porucznik Prokop oddaje wszystko w ręce Boga.
ozczarowani wędrowcy dążyli na południe, licząc, że w tej stronie najprędzej znajdą jakiś ląd zamieszkany.
W kilka godzin po opuszczeniu wysepki Dobryna znalazła się na nowych wodach, pokrywających płytką warstwą dawny półwysep Dakhul, oddzielający ongiś zatokę tuniską od zatoki H’Amamat.
W dwa dni później, po bezowocnej podróży do dawnych okolic Sahel’u, osiągnięto trzydziesty czwarty równoleżnik, który powinien był w tem miejscu przecinać zatokę Gabes.
Otóż dnia tego, 11-go lutego, rozległ się z pokładu jachtu okrzyk „ziemia”, i istotnie woddali zamajaczył ląd, w miejscu, gdzie według mapy nie należało go się wcale spodziewać.
Nie mogło to być płaskie wybrzeże trypolitańskie, bo nie dojrzałoby go się z takiej odległości. Poza tem ziemia ta leżała o dwa stopnie bardziej na południe.
Nowy, wybitnie falisty ten ląd ciągnął się szerokim pasem z zachodu na wschód i zamykał całkowicie horyzont południowy. Na lewo przecinał zatokę Gabes i zasłaniał sobą, położoną u szczytu zatoki, wyspę Djerba.
– Tak więc – zauważył kapitan Servadac – dotąd napotykaliśmy morze Śródziemne tam wszędzie, gdzie kiedyś był ląd, a teraz zaskoczył nas ląd tam, gdzie powinno być morze Śródziemne.
– W całej okolicy – dodał porucznik Prokop – nie widać owych pospolitych tubylczych łodzi.
– Należy zdecydować – wtrącił hrabia Timaszew – czy wzdłuż tego lądu będziemy płynęli w kierunku wschodnim, czy też zachodnim.
– W zachodnim, jeżeli pan pozwoli, hrabio – zaopiniował szybko Servadac.
– Chciałbym przynajmniej zbadać, czy po drugiej stronie Szeliwu nie zostało nic z naszych kolonij w Algerze. Możemy po drodze zabrać mego towarzysza, którego zostawiłem na wyspie. Popłyniemy aż do Gibraltaru, gdzie, być może, zdobędziemy już jakieś wiadomości z Europy!
– Kapitanie, – odparł hrabia Timaszew z właściwym sobie spokojem – jacht jest do pańskiej dyspozycji. Prokop, wydaj odpowiednie zarządzenia!
Chciałbym podzielić się z panem pewnem spostrzeżeniem – odparł porucznik po chwili namysłu.
– Mów.
– Wiatr jest zachodni i zdaje się wzmagać – zaczął porucznik Prokop. – Mamy wprawdzie motor, ale będzie nas to kosztowało wiele paliwa. Płynąc natomiast na wschód, łączną siłą żagli i pary za kilka dni staniemy w Egipcie i w Aleksandrji, czy też gdzie indziej, zasięgniemy języka równie dobrze, jak w Gibraltarze.
– Słyszy pan, kapitanie! – rzekł hrabia Timaszew, zwracając się do Hectora Servadac’a.
Kapitan, mimo chęci zbliżenia się do prowincji Oranu i ujrzenia Ben-Zoufa, uznał słuszność wywodów porucznika. Wiatr wzmagał się i walcząc z nim Dobryna posuwałaby się bardzo wolno naprzód, natomiast płynąc z wiatrem stanie wkrótce u brzegów Egiptu.
Skierowano się więc na wschód. Wiatr dął z wielką siłą. Na szczęście długie fale posuwały się w tym samym kierunku, co Dobryna, i nie zalewały pokładu.
Od dwóch tygodni dawał się zauważyć regularny spadek temperatury i termometr wskazywał już najwyżej 15–20 stopni ponad zero. Spadek ten dawał się wytłumaczyć rosnącą odległością od słońca Ziemi, obiegającej po nowej elipsie. To było jasne. Ziemia, która zbliżała się do słońca aż do chwili przekroczenia orbity Wenus, oddalała się teraz odeń coraz więcej.
Według obliczeń Ziemia znalazła się 1-go lutego w tej samej pozycji co i 1-go stycznia, to znaczy w odległości trzydziestu ośmiu miljonów mil od słońca, a od tego czasu odległość ta wzrosła mniej więcej o jedną trzecią. Wynikało to nietylko ze spadku temperatury, ale i z wielkości tarczy słonecznej, widzianej gołem okiem. Tych samych wrażeń musiałby doznawać obserwator umieszczony na Marsie. Stąd wniosek, iż Ziemia zbliżała się do orbity tej planety, której budowa fizyczna tak bardzo do budowy Ziemi jest zbliżona. A zatem nowa droga, wyznaczona Ziemi w układzie słonecznym, musiała mieć kształt bardzo wydłużonej elipsy.
Pasażerowie Dobryny mało jednakże poświęcali czasu zjawiskom kosmicznym. Nie interesowali się już chaotycznemi ruchami Ziemi w przestworzach, lecz tylko niepojętemi zmianami, zachodzącemi na jej powierzchni.
Jachcik płynął wzdłuż nowego lądu w odległości dwóch mil, gdyż większe zbliżenie było niebezpieczne.
Nieznany brzeg nie posiadał żadnej zatoczki, żadnego schronienia dla statku, był nieprzystępny, urwisty i wznosił się na wysokość dwustu do trzystu stóp. Skała była tak gładka i oślizgła, że nie było mowy, aby noga ludzka znalazła na niej dla siebie jakiekolwiek oparcie. Wyżej rysował się las nieprzebytych zwałów skalnych, wznoszących się na wysokość około tysiąca stóp.
Bardziej od dziwacznego wyglądu olbrzymiego tego masywu uderzył podróżników fakt, że sprawiał on wrażenie zupełnie „nowego”. Barwa, czystość kształtów i linij nie nosiły na sobie jeszcze śladów wpływów atmosferycznych. Całość rysowała się na tle nieba niebywałą ostrością konturów. Wszystkie składające ją bloki były tak gładkie i lśniące, jakby świeżo odlane z formy. Ich metaliczny blask przypominał piryty.
Zachodziło pytanie, czy to nie ten sam pierwiastek metaliczny, który w stanie sproszkowanym wyciągała z morskiej głębi sonda, był zasadniczym składnikiem tego olbrzyma, wyrzuconego z otchłani na powierzchnię wód.
Inny jeszcze wzgląd potwierdzał to przypuszczenie. Naogół powierzchnia najbardziej nawet gładkich i jałowych złomów skalnych pokryta bywa cieniutkiemi wilgotnemi włókienkami. Niema tak ogołoconej skały, na której nie trzymałyby się jakieś choćby najmniej wybredne rośliny, na której nie szukałyby schronienia kępy mało wymagających mchów.
Tu nie było nic, najniklejszej krystalicznej żyłki, ani śladu wątłej zieleni. Żaden ptak nie ożywiał surowego obrazu. Nic tu nie żyło, nic się nie rozwijało, zarówno w świecie roślinnym, jak i zwierzęcym.
Załoga Dobryny nie dziwiła się też wcale, że morskie ptaki, jak albatrosy, mewy i gołębie skalne szukały schronienia na jachcie. Żadna siła nie mogła ich zmusić do odlotu, uczepiły się masztu i tak trwały dzień i noc. Rzucały się tylko łapczywie na okruchy, wysypywane na pomost, połykając je chciwie i żarłocznie. Wygłodzone te stworzenia świadczyły wymownie o jałowości okolicy. Nigdzie tu nie można było zdobyć pożywienia, a zwłaszcza na pozbawionym roślinności i wody skalistym pasie lądu.
Tak przedstawiało się to dziwne wybrzeże, wzdłuż którego już dni kilka płynęła Dobryna. Profil lądu zmieniał się czasami, ciągnąc się na przestrzeni kilku kilometrów, jak jeden ostro zarysowany, rzekłbyś misternie wykuty, grzbiet. Potem znów pojawiała się gmatwanina grani i zwałów skalnych. Ale ani razu u stóp wybrzeża nie pojawiła się piaszczysta diuna, lub też rafa podwodna, któremi normalnie usiane bywa dno niegłębokich wód. Gdzie niegdzie tylko widoczne były wąskie, niedostępne szczeliny, nie było jednak takiego miejsca, w którem statek mógłby się zatrzymać i zaopatrzyć w wodę.
Po przepłynięciu blisko czterystu kilometrów Dobrynę zaskoczyło nagłe wygięcie lądu. Porucznik Prokop, który oznaczał na mapie kontury nowego lądu, stwierdził, że biegnie on teraz z południa na północ. Ląd zamykał więc w tem miejscu morze Śródziemne na wysokości dwunastego południka. Czy zapora ta ciągnie się aż do Włoch, po samą Sycylję, nie można było jeszcze orzec; jeśliby tak było istotnie, w takim razie olbrzymi basen, którego wody obmywały brzegi Europy, Azji i Afryki, zmniejszył się do połowy.
Jacht, który badał krok za krokiem zarysy nowego lądu, zawrócił na północ, zmierzając wprost ku wybrzeżom Europy. Posuwając się w tym kierunku, powinien przedewszystkiem dotrzeć do Malty i przekonać się, czy katastrofa oszczędziła choć tę starą wyspę, którą władali kolejno Fenicjanie, Kartagińczycy, Sycylijczycy, Rzymianie, Wandalowie, Grecy, Arabowie i Kawalerowie Maltańscy.
Nie spotkali jednak Malty na swej drodze.
Spuszczona zaś dnia 14-go lutego na dno sonda wyciągnęła zawsze ten sam metaliczny namuł o nieznanym składzie.
– Spustoszenie sięgnęło i poza Afrykę – zauważył wówczas hrabia Timaszew.
– Tak – odparł porucznik Prokop – my zaś nie możemy sobie wytworzyć nawet przybliżonego obrazu rozmiarów katastrofy! Jakież są twoje dalsze plany, hrabio? Do którego z krajów europejskich kierować Dobrynę?
– Ku Sycylji, do Włoch, do Francji – wołał kapitan Servadac – tam gdzie się wreszcie dowiemy…
– Czy pasażerowie Dobryny nie są jedynymi mieszkańcami Ziemi – dokończył z powagą hrabia Timaszew.
Kapitan Servadac nie odezwał się słówkiem, bo i jego dręczyły smutne przeczucia. Tymczasem jacht przepłynął punkt przecięcia równoleżnika i południka, pod którym leżała zaginiona Malta.
Ląd ciągnął się wciąż jeszcze z południa na północ i tamował dostęp do zatoki Sydry, dawniejszej Wielkiej Syrty, która ciągnęła się aż do ziem Egiptu. Jasnem też się stało, że zamknięta również była droga do wybrzeży greckich i portów ottomańskich. Nie mogło więc być mowy o kierowaniu się przez archipelag Dardanelski, morze Marmara, Bosfor i morze Czarne ku południowej granicy Rosji. Jacht nie miał przed sobą innej drogi, tylko na zachód.
W tym też kierunku zwrócono się 16-go lutego, jednak snąć wszystkie żywioły sprzysięgły się przeciw Dobrynie, gdyż wiatr i fale we wspólnym wysiłku tamowały jej ruchy. Zerwała się szalona burza, z którą trudno było walczyć jachtowi o pojemności dwustu zaledwie tonn. Niebezpieczeństwo stawało się groźne, gdyż wiatr dął z boku.
Porucznik Prokop nie ukrywał swego niepokoju. Zmuszony był zwinąć wszystkie żagle, zdjąć maszty, przy pomocy zaś wyłącznie motoru trudno było oprzeć się żywiołom. Potężne fale podrzucały jacht na wysokość do stu stóp, aby go po chwili zanurzyć w morskiej otchłani. Śruba, uderzając wciąż w próżnię, obracała się bez widocznego rezultatu. Pracowała całą siłą pary, i mimo to jacht, zamiast posuwać się naprzód, ustawicznie się cofał pod naporem wiatru.
Gdzie można było znaleźć schronienie! Nieprzystępny brzeg nie nęcił żadną przystanią! W przypadku katastrofy na pełnem morzu, co się stanie z rozbitkami, przypuściwszy nawet, że dopłyną do urwistego brzegu? Czegóż mogli się spodziewać na tej jałowej, nieurodzajnej ziemi! Gdy zapasy się wyczerpią, gdzie zaopatrzą się na nowo! Czy można liczyć, że poza tym niedostępnym brzegiem istnieją zachowane w całości obszary dawnego lądu?
Dobrynausiłowała stawić czoło burzy, a oddana jej bohaterska załoga pracowała w pocie czoła, nie wątpiąc ani na chwilę w zwycięstwo. Wszyscy marynarze ślepo ufali porucznikowi i wierzyli w wytrzymałość Dobryny. Mimo wszystko maszyny odmawiały już posłuszeństwa. Niepodobna było rozwinąć żagli, gdyż wicher natychmiast porwałby je na strzępy. Ostatecznie łódź porwana została ku brzegowi.
Cała załoga znalazła się na pokładzie, wszyscy rozumieli grozę położenia. Ląd był już nie dalej, jak o cztery mile morskie, i Dobryna zmierzała ku niemu z szybkością, która nie wróżyła nic dobrego.
– Hrabio! – rzekł z rezygnacją porucznik Prokop. – Możność ludzka jest ograniczona. Nie mam siły oprzeć się prądowi, który nas porywa.
– Czy wyczerpałeś już wszystkie środki ratunku? – zapytał z niewzruszonym spokojem hrabia Timaszew.
– Wszystkie – brzmiała odpowiedź. – Mimo to przed upływem godziny łódź nasza rozbije się o skały.
– Przed upływem godziny… – powtórzył hrabia i dodał na głos, aby go wszyscy słyszeli. – Może nas Bóg ocali.
– Chyba żeby brzeg się rozstąpił i dał przejście Dobrynie.
– Jesteśmy w rękach Wszechmocnego! – odparł hrabia Timaszew, obnażając głowę.
– Hector Servadac, porucznik Prokop, wszyscy marynarze zrobili w milczeniu to samo.
Porucznik Prokop, godząc się już z losem, starał się tylko o lądowanie w możliwie najlepszych warunkach. Myślał o tem, by rozbitkowie, którym ewentualnie uda się wyratować, nie zostali przez pierwszych parę dni pobytu na nowym lądzie bez żywności. Kazał wynieść na pokład skrzynki z zapasami i beczki ze słodką wodą, które, przywiązane do pustych baryłek, mogłyby się utrzymać na wodzie w razie rozbicia statku. Jednem słowem okazał należytą przezorność i przedsięwziął wszystkie możliwe środki ostrożności.
Faktycznie nie miał już najsłabszej nadziei ratunku. Na stokach olbrzymiej skalistej ściany, nie rysowała się żadna wnęka, lub zatoczka, w której możnaby szukać schronienia. Dobrynę mogła uratować tylko nagła zmiana kierunku wiatru, któryby ją rzucił na pełne morze, lub też, jak to zauważył porucznik Prokop, cudowne rozstąpienie skalistych złomów.
Ale wiatr się nie zmieniał i wcale się na to nie zanosiło.
Wkrótce już tylko mila dzieliła jacht od brzegu. Olbrzymie skały rosły w oczach i miało się wrażenie, że to one z nieprzepartą stanowczością suną ku Dobrynie, aby ją zgnieść i zniszczyć. Po kilku chwilach odległość zmalała do kilkuset metrów. Wszyscy już byli pewni, że wybiła ostatnia godzina.
– Żegnaj, hrabio! – rzekł kapitan Servadac, wyciągając dłoń do towarzysza.
– Żegnaj, kapitanie! – odparł hrabia Timaszew, wznosząc oczy ku niebu.
Zdawało się, że w tej właśnie chwili Dobryna, podrzucona przez gigantyczne fale, rozbije się o brzeg. Wtem odezwał się głos:
– A teraz razem, chłopcy! Podnieście górny żagiel. Ster na prawo.
To stojący na przodzie Dobryny porucznik Prokop wydawał rozkazy. Spełniono je natychmiast, chociaż były tak nieoczekiwane. Tymczasem porucznik cofnął się na tył jachtu i sam ujął ster w ręce.
Czegóż właściwie chciał porucznik Prokop? Może próbował wypłynąć na pełne morze?
– Uwaga! – zawołał jeszcze. – Pilnujcie żagla!
W tej chwili wszyscy wydali okrzyk. Nie był to jednak okrzyk zgrozy.
Między dwiema skalistemi ścianami ukazała się wyrwa około czterdziestu stóp szeroka. Była ona jeśli nie ratunkiem, to w każdym razie schronieniem. Dobryna kierowana wprawną dłonią porucznika Prokopa, pchana przez wiatr i fale, wcisnęła się w zbawczą szczelinę…
Kto wie, czy uda jej się stamtąd wydostać?
1 Frutti di mare – owoce morza. Tak nazywają Włosi bogatą faunę i florę dna morskiego w morzu Śródziemnem. (Przyp. tłum.).