Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

HECTOR SERVADAC

Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego

 

(Rozdział XIII-XVIII)

 

 

Spolszczył Włodzimierz Topoliński 

Ilustracje P. Philippoteaux

Książnica - Atlas

Lwów - Warszawa, 1931

ser_02.jpg (44664 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część druga

 

 

Rozdział XIII,

w którym mowa jest o jedynej w swoim rodzaju scenie między Palmyrin Rosette’m a Izaakiem Hakhabutem.

 

adszedł wrzesień. Nie było jeszcze mowy o opuszczeniu ponurej, lecz ciepłej kryjówki i przeniesieniu się do Wielkiej Groty. Ludzie zmarzliby niewątpliwie na śmierć w dawnej siedzibie.

Na szczęście, czy też nieszczęście, wygasły krater nie groził ponownym wybuchem.

Na szczęście, gdyż strumienie lawy, płynące dawnem korytem, mogłyby zaskoczyć i zgubić Galijczyków. Na nieszczęście, gdyż w obecnym stanie rzeczy, nie można było marzyć o powrocie do względnie łatwych i wygodnych warunków życia w Wielkiej Grocie.

– Siedem paskudnych miesięcy przeżyliśmy w tych norach – rzekł któregoś dnia Ben-Zouf. – Czy pan kapitan obserwował przez ten czas małą Ninę.

– Obserwowałem, Ben-Zoufie – odparł kapitan – jest to zupełnie nadzwyczajna istotka! Możnaby powiedzieć, że całe życie galijskie skoncentrowało się w jej sercu!

– Tak jest, kapitanie. A co będzie później?

– Później?

– No tak, później, gdy wrócimy na Ziemię? Nie możemy przecież opuścić tego drogiego dziewczątka!

– Skądże znowu, Ben-Zoufie! Przyjmiemy ją do rodziny.

– Brawo, kapitanie! Pan będzie jej ojcem, a ja… ja… chyba będę jej matką!

– A zatem będziemy małżeństwem, Ben-Zoufie!

– Czyż nie jesteśmy niem oddawna, kapitanie – odparł dzielny żołnierz.

Od pierwszych dni października temperatura stała się znośna nawet w ciągu nocy i wynosiła średnio 30–35 stopni poniżej zera. Coraz częstsze stawały się wizyty w Wielkiej Grocie, a nawet spacery na wybrzeże. Odżyła ślizgawka. Z jakąż satysfakcją więźniowie opuszczali mury więzienia! Hrabia Timaszew, kapitan i porucznik zbierali się codziennie, aby badać sytuację i omawiać sprawę powrotu na Ziemię. Chodziło o możliwe uniknięcie złych następstw zderzenia.

Najczęstszym gościem dawnego schroniska był profesor Palmyrin Rosette, który spędzał znów długie godziny przy zainstalowanej w dawnem obserwatorjum lunecie.

Nikt nie śmiał pytać o rezultat badań z tej prostej przyczyny, że nie otrzymałby prawdopodobnie odpowiedzi. Stwierdzono tylko, że profesor miał minę strapioną i wygląd człowieka niezadowolonego z siebie. Kręcił się jak mucha w ukropie, mamrotał i złorzeczył. Był bardziej nieprzystępny, niż kiedykolwiek. W samopoczuciu własnem stawał się najnieszczęśliwszym z astronomów. Najwidoczniej wyliczenia nie zgadzały się z obserwacją i to go nurtowało bez przerwy. W rezultacie za każdym razem, gdy wracał przemarznięty z obserwatorjum do podziemnego gabinetu pracy, dostawał prawie ataków furji.

Gdyby któremuś z Galijczyków udało się podsłuchać, usłyszałby, jak mamrotał pełen rozpaczy:

– Nieszczęście! Cóż to ma znaczyć? Co ona tam robi? Moje wyliczenia wyznaczyły jej miejsce gdzieindziej! Nędznica! Spóźnia się! Jedno z dwojga, albo Newton jest warjatem, albo ona zwarjowała. Wszystko to sprzeciwia się prawom kosmicznej grawitacji! Cóż u licha! Nie mogłem się przecież pomylić! Moje obserwacje są dobre, moje rachunki ścisłe! A! szelma, djablica jedna!

ser_89.jpg (225737 bytes)

I Palmyrin Rosette chwytał się za głowę, wyrywając z łysej czaszki resztki włosów. I stale, stale ten sam rezultat, niezgodność wyliczeń z obserwacją.

– Czyżby się coś popsuło w państwie niebieskiem? – mówił do siebie. – Nie, to jest niemożliwe! To ja musiałem się omylić! A jednak… jednak…

Profesor trapił się i niewątpliwie schudłby ze zmartwienia, gdyby to było jeszcze możliwe.

Rozczarowanie uczonego niepokoiło wszystkich, lecz to było mu najzupełniej obojętne.

Jednakże taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Dnia 12-go października kręcący się w wielkiej sali Ben-Zouf usłyszał przeraźliwy krzyk profesora. Podbiegł ku niemu i zapytał:

– Stało się coś panu profesorowi?

– Eureka1, mówię ci, durniu, eureka! – wołał profesor, skacząc jak opętany.

Twarz jego wyrażała wielkie zadowolenie.

– Eureka? – powtórzył Ben-Zouf.

– Tak jest, eureka! Czy wiesz, co to znaczy?

– Nie wiem.

– A zatem, idź do djabła!

Ordynans poszedł, nie do djabła wprawdzie, lecz do kapitana Servadac’a.

– Kapitanie – powiedział – mam nowiny.

– Jakież to!

– Uczony… jakby to powiedzieć… ma… Eurekę.

– Znalazł? – zawołał kapitan Servadac. – Ale cóż znalazł!

– Tego właśnie nie wiem.

– Ale to jest przecież najważniejsze!

I kapitan Servadac zaniepokoił się nie na żarty. Palmyrin Rosette tymczasem powrócił do gabinetu pracy i mruczał pod nosem.

__ Tak, to to, napewno… wszystko inne jest wykluczone. A, łajdak!… Ale zapłaci mi drogo! Czy tylko się przyzna? Nie, przenigdy… Trzeba go będzie przydusić… Przechytrzył.., ale i ja będę chytry… Zmierzymy się…

Trudno było cośkolwiek zrozumieć z tych urywanych słów. Jedno tylko było pewne, że od dnia tego Palmyrin Rosette zmienił zasadniczo swój stosunek do Izaaka Hakhabuta. Dotychczas unikał go, jak zarazy, a teraz szukał jego towarzystwa. Dziwiło to najbardziej samego lichwiarza, nieprzyzwyczajonego do takiej sympatji. Profesor często zachodził do ponurego sklepiku, interesował się kupcem i jego sprawami.

Izaak Hakhabut, szczwany stary lis, miał się na baczności. Nagła zmiana nastrojów profesora nasuwała mu różne podejrzenia. A nuż pragnie zaciągnąć pożyczkę?

Ale Izaak nie w ciemię był bity, nie zawierzy takiemu golcowi. Poza tem pieniądze i jemu samemu przydadzą się także. Sprzedał np. nieoględnie cały zapas kawy i teraz będzie musiał nabywać od Galijczyków niewielkie ilości na własny użytek. Oburzało go to jednak do żywego. Wreszcie doszedł do przekonania, że i on należy do kolonji galijskiej, że produkty w magazynach są własnością ogółu i że ma do nich takie same prawa jak inni. W tem przeświadczeniu wyruszył na poszukiwania Ben-Zoufa.

– Panie Ben-Zouf – odezwał się jak najuprzejmiej – mam małą prośbę do pana.

– Mów, gawronie – odparł ordynans.

– Potrzeba mi funta kawy na użytek osobisty.

– Funt kawy? Jakto? Ty prosisz o kawę?

– Tak, panie Ben-Zouf.

– Ho, ho, to będzie trudna sprawa.

– Czemu, czyżby wyczerpał się już cały zapas?

– Cóż znowu? Mamy jeszcze sto kilo?

– A więc?

– A więc, stary – rzekł ordynans, przechylając głowę w sposób niepokojący – nie wiem czy mogę przychylić się do twej prośby.

– Niech pan mi zrobi tę łaskę – wpraszał się skąpiec.

– Bynajmniej, nie pragnę świadczyć ci grzeczności.

– Jednakże komu innemu nie odmówiłby pan.

– Otóż to właśnie, komu innemu…

– Jak więc będzie, panie Ben-Zouf.

– Zreferuję tę sprawę panu gubernatorowi generalnemu.

– O, nie wątpię, że sprawiedliwa ręka pana gubernatora…

– A ja obawiałbym się dla ciebie tej ręki, właśnie dlatego, że jest sprawiedliwa.

Co mówiąc ordynans odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając Hakhabuta pełnego niepokoju i trwogi. W tej chwili zjawił się, stojący opodal na czatach, profesor Palmyrin Rosette. Nadarzała się świetna okazja wywołania pożądanej przezeń rozmowy, przystąpił więc natychmiast do rzeczy.

– Cóż to, panie Izaaku – zapytał – potrzeba panu kawy?

– Tak jest, panie profesorze – odparł kupiec.

– Czyżby pan wszystko sprzedał?

– Niestety, popełniłem ten błąd.

– To dopiero… a kawa istotnie jest niezbędna… pobudza trawienie… dodaje energji życiowej…

– Oczywiście… zwłaszcza w tej ponurej norze nie potrafię obejść się bez niej.

– A zatem dostanie pan ilość, wystarczającą na własny użytek.

– Czy naprawdę, panie profesorze?… Chociaż kawę tę sprzedałem, mam chyba prawo korzystać z niej narówni z innymi!?

– Bezwątpienia, panie Izaaku, oczywiście. A jaka ilość jest panu potrzebna?

– Jeden funcik tylko!… Ja gospodaruję tak oszczędnie, to mi wystarczy na długo!

– A jakże zważymy tę kawę? – spytał Palmyrin Rosette, akcentując mimowoli zlekka to zdanie.

– Na mojej wadze… – wyjąkał Żyd.

Profesorowi zdawało się, że ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi lichwiarza.

– Tak jest… – odparł – na pańskiej wadze… wszak jest to jedyna, jaką posiadamy?

– Tak, jest tylko ta jedna – brzmiała odpowiedź.

– Ależ pan zyska na tej transakcji, panie Izaaku, zamiast funta kawy dostanie pan siedem!

– Tak jest, zupełnie słusznie… siedem…

Wzrok profesora przebijał Hakhabuta na wylot.

Chciał o coś zapytać, ale się powstrzymał w obawie, że tą drogą nie dowie się prawdy, na której mu tak bardzo zależało.

W międzyczasie powrócił Ben-Zouf.

– No i cóż? – żywo zapytał Hakhabut.

– Gubernator się nie zgadza – odparł Ben-Zouf.

– Nie chce mi dać kawy? – oburzył się Izaak.

– Nie. Natomiast chce ci ją sprzedać.

– Sprzedać? Mein Gott!!

– Zupełnie słusznie, skoro zgromadziłeś już u siebie pieniądze całej kolonji. Dalej, wyciągaj srebrniki!

– Zmuszać mnie do kupna, gdy inni…

– Już ci mówiłem, że ty a inni to wielka różnica! Kupujesz, czy nie?

– O, ja nieszczęsny!

– Odpowiadaj, bo zamykam sklepik.

Izaak orjentował się doskonale, że z Ben-Zoufem niema żartów.

– Cóż robić… kupię – odparł.

– Dobrze.

– Ale po jakiej cenie?

– Po tej samej, po której sprzedałeś. Nikt cię tu nie oszwabi. Gra nie warta świeczki.

Skąpiec zagłębił się w czeluściach kieszeni i zadzwonił monetami.

Profesor zamienił się cały w słuch i wzrok i poprostu w lot chwytał każde słowo Hakhabuta.

– Wiele więc żądacie za funt kawy? – zapytał skąpiec.

– Dziesięć franków – odparł Ben-Zouf. – Taka cena rynkowa, ale to przecież nie gra najmniejszej roli, bo i tak po powrocie na Ziemię złoto nie będzie miało wartości.

– Złoto nie będzie miało wartości!? To wykluczone!

– Przekonasz się wkrótce.

– Boże, nie opuszczaj mnie! Dziesięć franków za funt kawy!

– Dziesięć franków! Czy skończyłeś?

Izaak wyciągnął wreszcie złotą monetę, obejrzał ją przy świetle lampy, prawie że dotknął jej wargami.

– Będzie pan ważył na mojej wadze? – zagadnął tonem tak żałosnym, że aż budzącym podejrzenie.

– A na czem mam ważyć! – odparł ordynans. Poczem biorąc wagę, powiesił na haczyku szalkę i sypał póty kawę, póki strzałka nie wskazała ciężaru jednego funta, to znaczy siedmiu funtów ziemskich.

Izaak Hakhabut śledził pilnie każde jego poruszenie.

– Gotowe! – rzekł Ben-Zouf.

– Czy strzałka wskazuje dokładnie? – pytał kupiec, pochylając się nad tabliczką z podziałką.

– No, przecież, stary niedowiarku.

ser_90.jpg (215264 bytes)

– Niech pan ją pchnie trochę palcem.

– A to poco?

– Ponieważ… gdyż… – mamrotał Żyd – moja waga nie jest, być może… zupełnie… dokładna…

ser_91.jpg (218090 bytes)

Zaledwie słowa te zostały wypowiedziane, Palmyrin Rosette przyskoczył do gardła Hakhabuta. Wpił się weń pazurami i począł go dusić.

– Kanaljo! – wrzeszczał.

– Ratunku! Na pomoc! – wołał Izaak.

Zawrzała walka. Ben-Zouf nietylko zachował się neutralnie, ale raczej podjudzał zapaśników, wybuchając przytem śmiechem. Dla niego, istotnie, wart był jeden drugiego.

Na odgłos walki zjawili się jednakże w komplecie hrabia, kapitan i porucznik.

Rozdzielono walczących.

– Cóż to się właściwie stało? – pytał kapitan Servadac.

– Co się stało? Ten nicpoń dał nam fałszywą wagę. Wagę, która wskazuje ciężar wyższy od istotnego – skarżył się profesor.

– Czy to prawda, Izaaku?

– Panie gubernatorze… tak… nie… – plątał się winowajca.

– Mniejsza już, że łotr ten oszukiwał przy sprzedaży – podjął profesor z wzrastającą wciąż wściekłością – ale gdy ważyłem kometę na jego wadze, otrzymałem ciężar większy od istotnego.

– Czyżby tak było naprawdę?

– Słowo honoru! Mc nie wiem… – mamrotał Hakhabut. *

– Przyjąłem tę fałszywą wagę za podstawę dalszych obliczeń i stąd niezgodność z obserwacją… Ona wciąż była nie na swojem miejscu.

– Kto ona? Galja?

– Ależ nie, skądże znowu! Nerina, nasz księżyc!

– Galja?

– Galja, jak zawsze, jest na swojem miejscu – odparł Palmyrin Rosette – zmierza prosto ku Ziemi. Wraz z nami i z tym przeklętym oszustem!

 

 

Rozdział XIV,

w którym kapitan Servadac i Ben-Zouf wyruszają w podróż i wracają, z niej jak niepyszni.

 

rofesor miał rację. Izaak Hakhabut oszukiwał na wadze. Tego dnia Izaak, gdy ze sprzedawcy przedzierzgnął się w kupującego, pobił się własną bronią. Ustalono, że waga wskazywała pięć czwartych istotnego ciężaru i na tej podstawie profesor sprawdził i uporządkował elementy Neriny.

Izaak stał się ofiarą powszechnego szyderstwa. Prześladował go zwłaszcza Ben-Zouf, grożąc oddaniem w ręce policji.

– Gdzie i kiedy? – pytał Hakhabut.

– Na Ziemi, po naszym powrocie, stary oszuście! – odpowiadał uprzejmie ordynans.

Lichwiarz zmuszony był skryć się do ciemnej swej nory i pokazywać możliwie najrzadziej.

Dwa i pół miesiąca dzieliły jeszcze Galijczyków od dnia, w którym spodziewali się zetknąć z Ziemią. Z dniem 1-ym października kometa wkroczyła w strefę planet teleskopowych, tę samą, na której zdobyła sobie, jako satelitę, Nerinę.

W ciągu listopada Galja przebyła wzdłuż orbity łuk długości czterdziestu miljonów mil, zbliżając się w ten sposób do słońca na odległość siedemdziesięciu ośmiu miljonów mil.

Temperatura podniosła się znacznie i wynosiła już tylko dziesięć do dwunastu stopni mrozu. Nie było jednak jeszcze żadnych zwiastunów odwilży. Morze było pokryte lodem w całej swej rozciągłości i na wysokim fundamencie lodowym sterczały ku górze dwa okręty. W tym czasie odżyła na Galji pamięć osiadłych na Gibraltarze Anglików. Nie wątpiono ani na chwilę, że przetrzymali w zdrowiu surową zimę.

Kapitan Servadac, wspaniałomyślny jak zawsze, twierdził, że mimo złego przyjęcia, jakiego niegdyś doznała Dobryna, trzebaby się skomunikować z nimi i poinformować o sprawach, które najpewniej były im dalekie i obce. Powrót na Ziemię, który w rezultacie będzie tylko ponownem zderzeniem, nasuwał możliwość katastrofalnych skutków. Trzeba o tem uprzedzić Anglików i nawet zaproponować wspólne stawienie czoła niebezpieczeństwu.

Hrabia Timaszew i porucznik Prokop podzielali opinję kapitana.

Ale w jaki sposób dobrnąć w tym czasie do Gibraltaru? Rzecz prosta morzem, to znaczy po lodzie. Odległość była pokaźna, około stu mil morskich. Któż odważy się ją przebyć!

Któżby, jak nie kapitan Servadac. Obliczył, że przebywając dwadzieścia pięć do trzydziestu mil na dobę, w ciągu ośmiu dni będzie już zpowrotem. Zażądał tylko busoli, nieco konserw mięsnych i maszynki spirytusowej do grzania kawy.

Hrabia i porucznik chcieli mu towarzyszyć, ale kapitan oparł się stanowczo ich prośbie. W razie nieszczęścia potrzebni będą ludności Gorącego Lądu; cóż poczną biedacy bez nich, w razie powrotu na Ziemię?

Hector Servadac zgodził się tylko na towarzystwo swego ordynansa Ben-Zoufa, który z nieopisaną radością przyjął propozycję kapitana.

Odjazd naznaczono na 2-go listopada. Chęć pomocy Anglikom, obowiązek wobec bliźnich, były, rzecz prosta, pierwszym impulsem kapitana, ale w mózgu jego, przyznać to trzeba, i inna jeszcze myśl kiełkowała. Nie podzielił się nią jeszcze z nikim, nie chciał bowiem przed czasem zdradzić się przed hrabią.

W każdym razie Ben-Zouf coś przeczuwał, gdy w przeddzień wyjazdu kapitan zapytał:

– Czy nie znalazłbyś w magazynach materjału do uszycia trójkolorowego sztandaru!

– Owszem, kapitanie – odparł ordynans.

– A zatem uszyj go pokryjomu, wsadź do worka i zabierz z sobą.

Ben-Zouf spełnił rozkaz, o nic więcej nie pytając. Jakiż to był projekt kapitana Servadac’a i czemu skrywał go tak uparcie?

Projekt istotnie był fantastyczny, nic też dziwnego, że narodził się w mózgu awanturniczego oficera. Chodziło o to, aby zawładnąć w imieniu Francji malutką, położoną nawprost Gibraltaru, wysepką Ceutą i zatknąć na niej trójkolorowy sztandar.

– Kto wie – powtarzał sobie – czy po powrocie na Ziemię Ceuta nie stanie się poważnym portem śródziemnomorskim? Wówczas zatknięty dziś sztandar trójkolorowy nielada przysługę odda Francji.

Oto dodatkowe przyczyny, które skłoniły kapitana Servadac’a i jego ordynansa do tajemniczej wyprawy.

Dla Ben-Zouf a była to gratka nielada! Zdobyć połać ziemi dla Francji. Spłatać psikusa Anglikom! To było coś!

Kapitan Servadac i Ben-Zouf ciepło odziani, zaopatrzeni w plecaki z artykułami żywności, pomknęli jak strzały po lodzie i szybko stracili z oczu wyniosłość Gorącego Lądu.

Podróż obyła się bez przygód. Temperatura była znośna nawet nocą. Po upływie trzech dni, to znaczy dnia 5-go listopada podróżnicy znaleźli się w odległości kilku kilometrów od Ceuty.

Ben-Zouf był podniecony, gotów do ataku i obrony.

Obu poszukiwaczom przygód spieszno było stanąć pewna stopa na skalistej wysepce.

Wtem Ben-Zouf, obdarzony przez naturę wzrokiem sokolim, zawołał:

ser_92.jpg (145562 bytes)

– Czy pan kapitan widzi?

– Co takiego!

– Coś rusza się na wyspie.

– Nie traćmy czasu – odparł kapitan.

Dwa kilometry przebyto w ciągu kilku minut, poczem zatrzymano się ponownie.

– Kapitanie!

– Co powiesz, Ben-Zoufie?

– Tak to wygląda, jakby ktoś szerokim gestem witał nas na Ceucie, albo się przeciągał po długim śnie.

– Cóż u licha! Czyżbyśmy przybyli zapóźno? – zawołał kapitan Servadac.

Podjechali jeszcze nieco bliżej i Ben-Zouf odezwał się znowu:

– Ależ, kapitanie, to są ramiona słupa telegraficznego.

– Istotnie, ale skoro jest telegraf, ktoś musiał go zainstalować.

– Chyba – żartował Ben-Zouf – że na urodzajnej glebie Galji telegrafy same, nieposiane i niepodlewane, wyrastają z pod ziemi.

Zbity z tropu kapitan wytężył wzrok w kierunku północy. Tam na krańcach horyzontu widniały skały Gibraltaru, a na nich wznosił się drugi słup sygnalizacyjny, odpowiadający na wezwania pierwszego.2

– Zajęli Ceutę! – wołał kapitan Servadac. – A teraz sygnalizują nasze przybycie.

– A więc, kapitanie?…

– A więc, Ben-Zoufie, trzeba pożegnać nasz wspaniały projekt i… pogodzić się z losem.

– A może… gdyby tak Ceuty broniło nie więcej jak pięciu, sześciu Anglików.

– Nie, Ben-Zoufie – odparł kapitan Servadac – Anglicy nas ubiegli i, gdy moje argumenty nie pomogą, nie mamy tu nic do roboty.

Podeszli do stóp góry. W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrósł z pod ziemi wartownik.

– Kto tam?

– Przyjaciel, Francja!

– Anglja!

Takie były pierwsze wymienione słowa. Poczem czterej ludzie ukazali się nad przybyszami na zboczu góry.

– Czem możemy służyć! – zapytał jeden z tych ludzi, należących najwidoczniej do załogi Gibraltaru.

– Pragnę mówić z waszym dowódcą – odparł kapitan Servadac.

– Z komendantem Ceuty?

– Z komendantem Ceuty, skoro jest taki.

– W tej chwili zamelduję – salutował żołnierz angielski.

W kilka chwil później zjawił się komendant w pełnym rynsztunku. Był to major Oliphant we własnej osobie. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że Hector Servadac się spóźnił, plan jego wykonali Anglicy. Przenieśli tu część załogi najwidoczniej jeszcze przed zamarznięciem morza. Słupy dymu widoczne ponad skałami wskazywały, że nie brak tu było opału w czasie uciążliwej zimy. I z żywnością musiało być nienajgorzej, bo żołnierze angielscy wyglądali czerstwo i zdrowo, zaś major Oliphant nawet wyraźnie przytył.

Poza tem Anglicy z Ceuty nie byli zbyt osamotnieni, gdyż tylko cztery mile dzieliły ich od Gibraltaru, z którym pozostawali w stałem porozumieniu.

Trzeba też dodać, że brygadjer Murphy i major Oliphant rozgrywali w dalszym ciągu swą odwieczną partję szachów. Dobrze obmyślane pociągnięcia komunikowali sobie telegraficznie.

W tej chwili sztywny i wyniosły major oczekiwał wyjaśnień przybyłych.

ser_93.jpg (197153 bytes)

– Major Oliphant, o ile się nie mylę – rozpoczął kapitan Servadac.

– Major Oliphant, gubernator Ceuty – brzmiała zimną odpowiedź. – Z kim mam zaszczyt mówić!

– Z kapitanem Servadac, generalnym gubernatorem Gorącego Lądu.

– Bardzo mi przyjemnie!

– Pozwoli pan, że wyrażę swoje zdziwienie z powodu objęcia przez pana komendantury, odwiecznej placówki hiszpańskiej.

– Proszę bardzo, nie przeszkadzam.

– Ośmielę się zapytać, jakiem prawem?

– Prawem pierwej przybywającego.

– Rozumiem, majorze. Ale czy nie przypuszcza pan, że Hiszpanie, którzy są chwilowo gośćmi Gorącego Lądu, będą reklamowali!

– Nie sądzę, kapitanie.

– A to dlaczego?

– Ponieważ Hiszpanie ci ustąpili Anglji Ceutę z całem dobrodziejstwem inwentarza.

– Zawarli umowę?

– Umowę szczegółową i najzupełniej prawną.

– Ach tak, naprawdę?

– Zapłacono im nawet za to brzęczącą monetą angielską.

– Oto, skąd ta banda miała tyle pieniędzy przy sobie! – zawołał Ben-Zouf.

Istotnie, rzeczy miały się tak, jak je przedstawił major Oliphant. Dwaj oficerowie, jak to już wspomniano wyżej, złożyli w tajemnicy wizytę na Ceucie i z łatwością dobili targu z gołymi, jak święci tureccy, Hiszpanami.

A zatem argumentacja, na którą liczył potrosze kapitan Servadac, upadała sama przez się. Widząc porażkę na całej linji, postanowił nie zdradzać wcale swych zawiedzionych nadziei.

– Czy mógłbym wiedzieć – zapytał major Oliphant – czemu mamy przypisać zaszczyt pańskich odwiedzin?

– Pragnąłem oddać przysługę panu i pańskim towarzyszom.

– Ach! – padł okrzyk zdumienia z ust majora Oliphanta, jakgdyby chciał powiedzieć, że nigdy nie wzywał niczyjej pomocy.

– Być może nie orjentujecie się panowie w sytuacji i nie wiecie, że wyspy Gibraltar i Ceuta obiegają wszechświat, wyrwane z łona Ziemi przez kometę!

– Kometę! – powtórzył z uśmiechem niedowierzania i pobłażania major Oliphant.

W kilku słowach kapitan Servadac opowiedział o rezultatach zetknięcia Ziemi z Galją, o widokach ponownego spotkania i o konieczności wspólnego, silnego frontu dla obrony przed grożącemi przy zderzeniu niebezpieczeństwami. Oficer angielski nawet nie drgnął.

– A zatem, panie majorze, gdyby pańska mała załoga wraz z załogą Gibraltaru, chciały wyemigrować do Gorącego Lądu…

– Jestem niezmiernie obowiązany – odparł chłodno major Oliphant – ale nie możemy opuścić naszych posterunków.

– Czemuż to?

– Nie otrzymaliśmy odnośnego rozkazu rządu, a raport, wysłany do naszego admirała, wciąż jeszcze pozostaje bez odpowiedzi.

– Ależ, powtarzam panu, że nie jesteśmy na Ziemi i dopiero za dwa miesiące spotkamy się z nią zapewne!

– Wcale mnie to nie dziwi, kapitanie, gdyż Anglja musiała uczynić wszystko, co było w jej mocy, aby kometę sprowadzić na Ziemię.

Widoczne było, że major wcale nie wierzy opowieściom kapitana.

– Jak pan uważa. Obstaje pan zatem przy utrzymaniu posterunków na Gibraltarze i Ceucie?

– Rzecz prosta, gdyż bronią one dostępu do morza Śródziemnego.

– Nie jest wcale wykluczone, że morze Śródziemne zniknie z powierzchni Ziemi!

– Zawsze istnieć będzie jakieś morze Śródziemne, gdy tego Anglja zapragnie. Ale wybaczy pan, kapitanie, brygadjer Murphy sygnalizuje mi właśnie groźne posunięcie na szachownicy. Pozwoli pan…

Przygryzając wąsa, kapitan Servadac oddał sztywny ukłon majorowi. Żołnierze angielscy wrócili do koszar i dwaj podróżni zostali sami u stóp skał.

– Cóż ty na to, Ben-Zoufie?

– Spudłowaliśmy, kapitanie.

– Wracajmy, Ben-Zoufie!

– Wracajmy, kapitanie – smętnym głosem odparł ordynans.

I wrócili, jak niepyszni, z ukrytym w worku sztandarem.

Trafili na atak złości Palmyrin Rosette’a. Profesor wściekał się poprostu i przyznać trzeba, że miał czego. Ukończył właśnie obliczanie elementów Neriny. Ale Nerina, która powinna była ukazać się w przeddzień, nie pojawiła się wcale na galijskiem niebie. Przyciągnięta snać przez potężną asteroidę, uciekła poprostu, wychodząc ze strefy planet teleskopowych.

 

 

Rozdział XV,

w którym omawiana jest sprawa powrotu na Ziemię i śmiała propozycja porucznika Prokopa.

 

ser_94.jpg (217531 bytes)

o powrocie kapitan Servadac powiadomił hrabiego Timaszewa o przebiegu wizyty. Opowiedział też o bezprawnej sprzedaży Ceuty Anglikom, skrył tylko swe nieudałe plany osobiste.

Spełniwszy obowiązek, postanowiono nie kłopotać się więcej losem Anglików. Niech sobie radzą, jak potrafią. Tymczasem zbliżał się moment ponownego zetknięcia komety z kulą ziemską. Należało stawić mu czoło. Oby się tylko obyło bez ofiar.

Działo się to dnia 10-go listopada. Hrabia, kapitan i porucznik zebrali się w największej grocie, w t. zw. sali ogólnej. Ben-Zouf, rzecz prosta, dopuszczony był do obrad. Palmyrin Rosette, jakkolwiek zaproszony, odmówił swego udziału. Sprawa powrotu na Ziemię była mu najzupełniej obojętna. Od czasu zniknięcia ukochanej Neriny profesor nie mógł sobie znaleźć miejsca. Obawiając się utraty Galji, podobnie jak stracił jej satelitę, unikał ludzi, szukając samotności i ciszy.

ser_95.jpg (233291 bytes)

Pierwszy zabrał głos kapitan Servadac.

– Panowie – mówił – dziś mamy dzień 10-y listopada. Jeśli obliczenia mego profesora są ścisłe, za 51 dni kometa nasza zetknie się z Ziemią. Czy w przewidywaniu tego spotkania powinniśmy przedsięwziąć jakieś środki ostrożności?

– Oczywiście, o ile leży to w naszej mocy. Obawiam się jednak, że jesteśmy zupełnie bezsilni w rękach Opatrzności.

– Nie zaszkodzi jednak próbować.

– Czy pan ma jakieś pomysły, kapitanie

– Żadnych absolutnie.

– Jakże to, panowie – wtrącił wówczas Ben-Zouf – tacy uczeni nie umieją sobie poradzić z głupią kometą?

– Przedewszystkiem nie jesteśmy uczonymi – odparł kapitan – i gdybyśmy nawet nimi byli, nicby to nie pomogło, czego najlepszym dowodem profesor Palmyrin Rosette.

– Nacóż w takim razie zda się cała wiedza?

– Panowie – zabrał głos porucznik Prokop – rzecz jasna, że nowe to zderzenie zagraża nam tysiącem niebezpieczeństw. Jeśli panowie pozwolą, wyszczególnię je i omówię. Wówczas przekonamy się, czy będziemy w stanie je zwalczyć, lub conajmniej osłabić.

– Słuchamy – odparł hrabia Timaszew.

Wszyscy roztrząsali te sprawy tak spokojnie, jakgdyby to chodziło nie o nich.

– Panowie – ciągnął porucznik Prokop – przedewszystkiem musimy się zastanowić nad możliwemi rodzajami zderzeń. To nam wskaże, czego należy się obawiać, lub spodziewać w każdym poszczególnym przypadku.

– Słusznie – zgodził się kapitan Servadac – nie zapominajmy przytem, że obie gwiazdy zmierzają ku sobie i że zderzą się przy szybkości dziewięćdziesięciu tysięcy mil na godzinę.

– Ekspresy! – pozwolił sobie wtrącić Ben-Zouf.

– Zderzenie może być częściowe lub też całkowite, normalne. W pierwszym przypadku Galja może ledwie musnąć Ziemię, porywając ze sobą nowe jej części w dalszą międzyplanetarną podróż. Orbita może przytem ulec poważnym zmianom i my, o ile notabene dożyjemy tej chwili, będziemy mieli bardzo małe szanse powrotu kiedykolwiek na Ziemię.

– Co przypadałoby do gustu profesorowi, ale nie nam – zauważył Ben-Zouf.

– Porzućmy tę hipotezę – przerwał hrabia – i rozpatrzmy przypadek, gdy Galja zderzywszy się z Ziemią, połączy się z nią całkowicie.

– Jak brodawka z twarzą – uzupełnił ordynans.

– Nie przeszkadzaj – zgromił go kapitan.

– Rozkaz, kapitanie.

– Rozpatrzmy zatem niebezpieczeństwa całkowitego zderzenia – ciągnął porucznik. – Ziemia, jako dużo większa i cięższa, porwie Galję ze sobą. Niezależnie od miejsca, w którem nastąpi zetknięcie, nie mamy widoków ocalenia.

– Może pan to wytłumaczy jaśniej – prosił kapitan Servadac.

– Jeśli w chwili spotkania znajdziemy się na płaszczyźnie zetknięcia na równiku, będziemy zmiażdżeni.

– To się rozumie samo przez się – rzekł Ben-Zouf.

– Jeśli znajdziemy się na antypodach tej części komety, prócz zmiażdżenia zagraża nam jeszcze uduszenie. Atmosfera ziemska bowiem połączy się z atmosferą Galji i na szczycie stumilowej góry, jaką utworzy na powierzchni Ziemi Galja, nie będzie czem oddychać.

– A jeśli Galja trąci Ziemię którymś ze swych biegunów? – spytał hrabia Timaszew.

– W tym przypadku – odparł porucznik – będziemy rzuceni w przestrzeń i rozbici na miazgę.

– Coraz lepiej! – szepnął Ben-Zouf.

– Dodam jeszcze, że w tych i w każdym innym przypadku pochłoną nas płomienie.

– Płomienie? – dziwił się kapitan.

– Tak jest, gdyż zahamowana gwałtownie szybkość Galji zamieni się w ciepło, które przy temperaturze kilku tysięcy stopni częściowo lub całkowicie spali Galję.

Wywody porucznika wszystkim trafiły do przekonania, były bowiem jasne i logiczne.

– Pozwoli pan porucznik na jedno pytanie – odezwał się Ben-Zouf. – Gdyby Galja wpadła do morza?

– Nawet Atlantyk, ani ocean Spokojny nic tu nie pomogą. Ich głębia nie złagodzi siły zderzenia, nie powstrzyma wypadków.

– W ten sposób – reasumował kapitan Servadac – niezależnie od rodzaju i miejsca zderzenia, zagraża nam rozbicie, zmiażdżenie lub spalenie.

– Tak jest – odparł bez zająknienia porucznik Prokop.

– Skoro tak jest istotnie – rzekł Ben-Zouf – pozostaje nam tylko jedno.

– Co takiego? – spytał kapitan.

– Opuścić Galję przed zderzeniem.

– Ale w jaki sposób?

– O, sposób jest bardzo prosty – odparł spokojnie Ben-Zouf – gdyż niema żadnego.

– A może jednak… – zamyślił się porucznik Prokop.

Wszyscy spojrzeli na porucznika, który ściskając rękami głowę, rozmyślał nad jakimś śmiałym projektem.

– A jednak – powtórzył porucznik – chociaż plan mój ma pozory fantazji trzeba go będzie wykonać.

– Mów, Prokopie – niecierpliwił się hrabia Timaszew.

Porucznik wciąż jeszcze pogrążony był w myślach. Wreszcie rzekł.

– Ben-Zouf wskazał nam właściwą drogę, musimy opuścić Galję przed zderzeniem.

– A czy to jest możliwe? – spytał hrabia. –

– Owszem… być może… zdaje się… że tak…

– W jaki sposób?

– Przy pomocy balonu.

– Balon! Ależ to straszny przeżytek, nie posługują się nim już nawet w powieściach.

– Posłuchajcie mnie panowie – rzekł porucznik Prokop, marszcząc zlekka brwi. – Znając dokładnie moment zderzenia, możemy na godzinę wcześniej wznieść się w atmosferę Galji. W chwili zetknięcia atmosfera ta połączy się z atmosferą Ziemi i możliwe, że balon nasz przesunie się nieznacznie z jednej atmosfery do drugiej. W ten sposób, utrzymując się w ciągu całego spotkania w powietrzu, unikniemy bezpośredniego wstrząsu.

– Dobrze, Prokopie – rzekł hrabia – usłuchamy cię i zrobimy to, co radzisz.

– W ten sposób – ciągnął porucznik – na sto szans tylko dziewięćdziesiąt dziewięć zwraca się przeciwko nam.

– Dziewięćdziesiąt dziewięć?

– Conajmniej, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa balon powinien się spalić.

– I on także? – zawołał Ben-Zouf.

– Oczywiście, tak samo, jak kometa. Chyba, że.. czy ja wiem… w każdym razie uważam, że lepiej jest opuścić kometę.

– Tak… tak… oczywiście – godził się kapitan – nawet przy jednej stutysięcznej prawdopodobieństwa należałoby się chwycić tej deski ratunku.

– Ale nie mamy tlenu do wypełnienia balonu – zauważył hrabia Timaszew.

– Wystarczy nagrzane powietrze – odparł porucznik Prokop – ponieważ w górze zostaniemy nie dłużej, jak godzinę.

– Dobrze – zastanawiał się kapitan – balon to głupstwo, ale z czego zrobimy powłokę!

– Uszyjemy ja z lekkich i mocnych żagli Dobryny.

– Święte słowa, Prokopie – cieszył się hrabia – ty masz istotnie sposób na wszystko.

– Hurrah! Brawo! – wołał Ben-Zouf.

Kapitan Servadac podjął się misji zdobycia od profesora dokładnej godziny zderzenia Galji z Ziemią.

Pod przewodnictwem porucznika przystąpiono natychmiast do budowy balonu. Musiał on być dość duży, aby unieść całą, złożoną z 23-ch osób, kolonję galijską. Anglików z Gibraltaru i Ceuty nie brano już w rachubę.

Porucznik postanowił wzmocnić szanse powodzenia przez wynalezienie sposobu dłuższego, niż godzinę, przebywania w powietrzu. Mogło się zdarzyć np., że trzeba będzie szukać odpowiedniego miejsca do lądowania. Wszystko należało przewidzieć, na wszystko być przygotowanym!

W tym celu postanowił zabrać ze sobą – w czem zresztą naśladował tylko pierwszych aeronautów – pewną ilość paliwa, suchej trawy i słomy, dla rozgrzania wnętrza balonu.

ser_96.jpg (216173 bytes)

Nieprzemakalne żagle, przechowywane w magazynach Wielkiej Groty, postanowiono pociągnąć jeszcze pokostem. Wszystkie potrzebne narzędzia i części składowe znaleziono wśród towarów Hanzy, oddanych do dyspozycji porucznika. Wszyscy, nie wyłączając małej Niny, wzięli się raźno do pracy. Wszyscy, z wyjątkiem Hakhabuta, za którym nikt nie tęsknił, i profesora, który wogóle nie chciał nic wiedzieć o budowie balonu.

W ten sposób minął miesiąc. Kapitan Servadac nie miał wciąż okazji do rozmowy z profesorem, który stawał się coraz niedostępniejszy.

A jednak sprawa dokładnej znajomości chwili zderzenia była ważna i nagląca. Kapitan Servadac uzbroił się w cierpliwość i czekał. Tymczasem Galja zbliżała się stopniowo do słońca. Tarcza Ziemi rosła w oczach. W ciągu listopada kometa przebyła przestrzeń pięćdziesięciu dziewięciu miljonów mil i dnia 1-go grudnia jej odległość od słońca wynosiła już tylko siedemdziesiąt osiem miljonów mil.

Temperatura znacznie wzrosła, powodując pękanie lodów i odwilż. Wspaniały był widok morza walczącego z lodowemi okowami. Na zboczach wulkanu i na wybrzeżu ukazały się pierwsze kaskady i strumienie, z gór staczały się śnieżne lawiny. Na horyzoncie ukazywały się gęste chmury, gnane i rozpraszane przez nieznane dotąd na Galji wiatry. Trzeba się było liczyć z możliwością przyszłych burz i zawiei.

Przyszła również przewidziana katastrofa, która zniszczyła galijską flotę.

W czasie pękania lodów Dobryna i Hanza znajdowały się na wysokości stu stóp ponad poziomem morza. Ich olbrzymi piedestał załamywał się i pękał, aż wreszcie podmyty u podstaw runął. Uratowanie statków było wykluczone. Jedynym środkiem lokomocji stał się teraz balon.

Rozbicie statków nastąpiło w nocy z 12-go na 13-ty grudnia. Wypadek ten, chociaż przewidywany, wywarł silne i przygnębiające wrażenie na kolonistów galijskich.

Rozpaczy i lamentom Hakhabuta nie było końca. Uważał się za narzędzie złej woli kapitana i groził odwołaniem się do wymiaru sprawiedliwości na Ziemi.

Dnia 14-go grudnia wykończono balon. Bardzo starannie uszyty i wypokostowany, był mocny i zdatny do żeglugi. Siatkę zrobiono z lekkich lin Dobryny, kosz zaś z łoziny, którą wyłożony był spód jachtu.

W tym czasie Galja przecięła orbitę Marsa, który znajdował się w odległości blisko pięćdziesięciu sześciu miljonów mil, nie było się. więc czego obawiać. Mimo to w nocy 15-go grudnia Galijczycy mieli wrażenie, że nadeszła ich ostatnia godzina. Odczuli bowiem rodzaj trzęsienia ziemi. Wulkan zaczął działać ze wzmożoną siłą, jakgdyby jakiś nieznany i potężny wpływ obudził ukrytą w nim potęgę. Kapitan Servadac i jego towarzysze w przerażeniu opuszczali podlegającą, coraz to silniejszym wstrząsom górę.

W tym samym czasie rozległy się krzyki w obserwatorjum i na zboczu wulkanu ukazał się nieszczęśliwy profesor z kawałkiem złamanej lunety w ręce. W nikim jednak nie wzbudził litości. Tej ponurej nocy nowy jakiś satelita zjawił się na horyzoncie Galji. Była to oderwana część samej komety.

Pod wpływem wewnętrznego wstrząsu kometa rozpadła się na dwie części, jak to już ongiś miało miejsce z kometą Gambarta. Olbrzymia nowa asteroida wyrzucona została w przestrzeń, unosząc ze sobą Anglików z Gibraltarem i Ceutą.

 

 

Rozdział XVI,

w którym Galijczycy przygotowują się do obserwacji swej asteroidy z balonu.

 

akież mogły być skutki tego poważnego zderzenia z punktu widzenia losów Galji? Kapitan Servadac i jego towarzysze nie mieli jeszcze odwagi odpowiedzieć na to pytanie.

Słońce ukazało się znów na horyzoncie i to wcześniej niż normalnie, gdyż oderwanie się znacznej części Galji wywołało przedewszystkiem skrócenie dnia galijskiego. W trzy godziny po ukazaniu się na horyzoncie, słońce zachodziło.

– Wciąż nowe dziwy! – mówił kapitan Servadac. – W ten sposób rok nasz składa się z dwóch tysięcy ośmiuset dni.

– Zabraknie świętych dla tego kalendarza – odparł Ben-Zouf.

Istotnie, gdyby Palmyrin Rosette dostosował swój kalendarz do nowych warunków, znaleźlibyśmy w nim datę 238-go czerwca i 325-go grudnia.

Fragment Galji, który uniósł z sobą Anglików i Gibraltar, nie krążył koło Galji, ale oddalał się z wzrastającą wciąż szybkością. Czy porwał z sobą część morza i atmosfery galijskiej, czy miał pomyślne warunki egzystencji dla ludzi, czy powróci kiedykolwiek na Ziemię, wszystko to było zagadką.

Pierwszą troską kapitana, hrabiego i porucznika było zbadanie wpływu rozpadnięcia się komety. Przedewszystkiem odczuli wzrost siły mięśni i skonstatowali ponowny spadek siły ciężkości. Czy zmniejszona masa Galji nie wpłynie na zmianę szybkości i czy nie należy się obawiać jakiegoś przyśpieszenia, lub opóźnienia, które udaremni spotkanie z Ziemią?

Byłaby to klęska bez żadnej nadziei ratunku. Czy szybkość Galji zmieniła się, czy nie, wyjaśnić mógł jedynie Palmyrin Rosette. Trzeba więc było zmusić go w jakiś sposób do mówienia i wydobyć z niego jednocześnie przewidywaną godzinę zderzenia z Ziemią.

W ciągu najbliższych dni profesor był w humorze samobójczym. Kapitan Servadac postanowił wydrzeć mu tajemnicę i oto, w jaki sposób przystąpił do sprawy.

Działo się to dnia 18-go grudnia. Profesor prowadził ożywioną dyskusję z Ben-Zoufem, który go obraził, odzywając się lekceważąco o komecie.

Przypadek zrządził, że w chwili największej sprzeczki zjawił się kapitan. Czy natchnęła go Opatrzność? Być może, w każdym razie postanowił działać siłą i groźbą, tam gdzie perswazją, i dobrocią nic się nie dało dotąd osiągnąć. Stanął po stronie ordynansa. Wywołało to atak złości i potok obelżywych słów ze strony profesora.

– Panie profesorze – rzekł – ma pan sposób wyrażania się, który mi nie odpowiada i którego nie chcę dłużej znosić. Zapomina pan widocznie, że jestem generalnym gubernatorem Galji!

– A ja jej właścicielem! – padła harda odpowiedź.

– Nic mnie to nie obchodzi. Zresztą pańskie prawa własności są mocno wątpliwe…

– Wątpliwe?

– I ponieważ nie mamy sposobu powrotu na Ziemię, musi się pan poddać prawom, obowiązującym na Galji.

– A czemuż to nie mamy powrócić na Ziemię?– zapytał profesor z odcieniem najwyższej pogardy w głosie.

– Ponieważ od chwili rozpadnięcia się komety, masa Galji zmalała, a zatem i szybkość jej musiała ulec zmianie.

– Któż to pana tak pouczył?

– Kto? – Wszyscy…

– A zatem, panie kapitanie, wszyscy z panem na czele są…

– Panie profesorze, wymawiam sobie…

– Nieukami, jucznemi osłami, które nie znają się zupełnie na mechanice niebieskiej.

– Proszę się liczyć ze słowami!

– Ani na elementarnej fizyce!

– Panie!…

ser_97.jpg (217900 bytes)

– O, ciemny uczniu! – ciągnął rozwścieczony profesor. – Nie zapomnę nigdy, że byłeś zakałą całej klasy.

– Tego już zawiele…

– Że byłeś hańbą całego liceum…

– Uspokój się pan, albo…

– Nie, nie uspokoję się i pan mnie wysłucha, mimo swej kapitańskiej rangi! Ponieważ masa Galji zmalała, wyobrażają sobie, że to wpłynęło na szybkość! Jakgdyby nie zależała ona jedynie od szybkości pierwotnej i od siły przyciągania słońca! Jakgdyby zakłócenia ruchu planety miały cośkolwiek wspólnego z ich masą? O, nieuki, żal mi was!

Profesor się pienił. Ben-Zouf, biorący gniew kapitana poważnie, zapytał:

– Może mam go rozdwoić na podobieństwo tej nędznej komety?

– Spróbuj mnie tylko dotknąć, bałwanie jeden! – krzyczał profesor, prostując swą drobną, wątłą postać.

– Uprzedzam – dodał Hector Servadac – że potrafię jednak doprowadzić pana do porządku.

– A ja postawię pana za groźby i sposób postępowania przed najwyższym trybunałem!

– Galja nie zna takiej instancji.

– Ale zna ją zato Ziemia!

– Cóż z tego, Ziemia jest daleko! – odpalił kapitan Servadac.

– Niezależnie od tego, jak jest daleko – krzyczał wyprowadzony już z równowagi profesor – przetniemy jednak jej orbitę w nocy z dnia 3l-go grudnia na 1-y stycznia i zetkniemy się z nią punktualnie o godzinie drugiej czterdzieści minut siedem sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych nad ranem.

– Kochany profesorze – rzekł, kłaniając się nisko, kapitan Servadac – to mi wystarczy. O nic więcej nie pytam.

I opuścił skonsternowanego profesora, któremu Ben-Zouf złożył zkolei ukłon, niemniej piękny od ukłonu kapitana.

Hector Servadac i jego towarzysze wiedzieli wreszcie czego się trzymać.

Z niezrównanym zapałem przygotowywano się do podróży. Wszystkim spieszno było do opuszczenia Galji. Balon porucznika Prokopa gotów był do odlotu. W nawale zajęć i podniecenia zapomniano o tysiącznych niebezpieczeństwach podróży, wszyscy spodziewali się chyba cudu, bo porucznik uprzedzał przecież o nieuniknionej prawie klęsce pożaru. Kapitan Servadac, jako urodzony optymista, jak zawsze był dobrej myśli. Ben-Zouf, który oddawna już marzył o żegludze powietrznej, zachwycony był perspektywą wyprawy.

Jedynie bardziej opanowani i powściągliwi hrabia i porucznik uświadomili sobie jasno ogrom niebezpieczeństwa. Gotowi jednak byli na wszystko. Nadszedł dzień 25 grudnia. Wilję Bożego Narodzenia obchodzono równie uroczyście, jak i w roku poprzednim, ale wszystkim przyświecało teraz żywsze uczucie, religijne. Nowy rok spodziewano się już spędzić na Ziemi.

Chociaż wydać się to może śmieszne, w miarę zbliżania się krytycznego momentu kapitan i hrabia mieli myśli zaprzątnięte zupełnie czem innem. Stali się znów rywalami. Mierzyli się niechętnem okiem.

Kapitan Servadac myślał nawet o dokończeniu układanego z takim trudem i mozołem poematu. Galja porwała Ziemi „poetę” niechaj „poetę” mu zwróci. I w wolnych chwilach począł znów rymować.

Hrabiemu i porucznikowi pilno było na Ziemię, rosyjscy zaś marynarze pragnęli towarzyszyć im wszędzie. Hiszpanie tak się zaaklimatyzowali na Galji, że chętnie spędziliby tu resztę swego życia, jednakże cieszyła ich niewątpliwie nadzieja oglądania andaluzyjskich pól.

Pablo i Nina cieszyli się z powrotu w towarzystwie nowych przyjaciół, z którymi pragnęli nie rozstawać się nigdy.

Pozostawał jeden tylko wieczny malkontent –profesor Palmyrin Rosette. Profesor nie przestawał się złościć i przysięgał, że nie wsiądzie do balonu, nie miał bowiem najmniejszego zamiaru opuszczać planety. Całe dni i noce trawił na obserwacjach niebieskiego firmamentu. Ach! ileż zmartwień przysparzała mu Galja! Jakże mógł się czuć na niej dobrze, gdy był pozbawiony ukochanej lunety.

Ostatnie dni mijały w gorączkowem oczekiwaniu! Porucznik Prokop doglądał wykończenia szczegółów. Dwa maszty Dobryny wbite na wybrzeżu stanowiły przystań balonu.

Minął 26, 27, 28, 29 i 30-ty grudzień. Pozostawały jeszcze dwadzieścia cztery godziny pobytu na Galji.

Nadszedł wreszcie ostatni dzień starego roku ziemskiego. Jeszcze chwila i, napełniony gorącem rozrzedzonem powietrzem, balon uniesie się w atmosferę galijską. Zaznaczyć tu należy, że atmosfera ta była rzadsza od atmosfery ziemskiej, oraz podkreślić fakt, że niniejsza siła przyciągania ułatwiała balonowi wzniesienie się w górę. Galja znajdowała się właśnie w odległości czterdziestu miljonów mil od słońca, zatem w odległości niewiele większej od tej, która dzieli od niego Ziemię. Odległość Galji od Ziemi wyrażała się liczbą dwóch miljonów mil. Przy jednoczesnym ruchu obu gwiazd, przestrzeń ta zmniejszała się na godzinę o osiemdziesiąt siedem tysięcy mil, z czego około pięćdziesięciu siedmiu tysięcy przebywała Galja, resztę zaś Ziemia.

O godzinie drugiej nad ranem Galijczycy gotowi byli do odlotu. Spotkanie miało nastąpić za czterdzieści siedem minut i trzydzieści pięć sekund.

Z powodu zmiany w ruchu obrotowym Galji dookoła własnej osi, była to pełnia dnia. Dzień panował również w tej części kuli ziemskiej, na której miało nastąpić zderzenie.

Balon już od godziny był napełniony ciepłem powietrzem. Olbrzym ten, utrzymywany w równowadze przez maszty, gotów był do drogi, umocowany zaś do siatki koszyk czekał na pasażerów.

Galję dzieliło już tylko siedemdziesiąt pięć tysięcy mil od Ziemi.

Izaak Hakhabut pierwszy zajął miejsce w łódce balonu. Ale w tej samej chwili kapitan Servadac zauważał, że Żyd dziwnie był gruby w pasie.

– Cóż to jest takiego! – zapytał.

– To, panie gubernatorze – odparł kupiec – moja skromna fortuna, która zabieram ze sobą.

– A ileż waży ta skromna fortuna!

– O, drobiazg, zaledwie trzydzieści kilo.

– Trzydzieści kilo, to niemożliwe! Zostawi pan swoją fortunę na Galji. Wytrzymałość naszego balonu obliczona jest tylko na nas, ludzi.

– Ależ, panie gubernatorze!…

– Decyzji nie zmienię. Szkoda każdego słowa…

– Boże miłosierny – wołał Izaak – cała moja fortuna, zrobiona z takim trudem i mozołem.

– Ależ, mój panie! wie pan doskonale, że to złoto nie będzie miało żadnej wartości na Ziemi!

– Błagam, litości…

– No dalej, szczwany lisie – wtrącił się do rozmowy Ben-Zouf – uwolnisz nas od swojej osoby, lub od swego złota. Wybieraj!

I biedny Izaak wśród łkań i lamentów pozostawił swój ładunek na Galji.

Niełatwa również przeprawa czekała załogę z powodu Palmyrin Rosette’a. Profesor nie chciał opuścić komety, którą uważał za swoją własność. Poza tem nie ufał konstrukcji balonu, ani możliwości przesunięcia się bez katastrofy z jednej atmosfery do drugiej. Uważał, że bezpieczniej jest pozostać na Galji, wyczekując biernie wyroków Opatrzności.

ser_98.jpg (190654 bytes)

W tych warunkach musiano użyć siły. Skrępowanego profesora dwóch marynarzy rosyjskich wprowadziło do łodzi.

Dużą przykrością dla kapitana, ordynansa i małej Niny była konieczność pozostawienia na lądzie koni i kozy. Nie można było jednak postąpić inaczej. Z pośród wszystkich zwierząt zabrano jedynie pocztowego gołębia. Mógł się przydać w razie niefortunnego wylądowania na Ziemi.

Na zaproszenie kapitana zkolei zajęli miejsca hrabia i porucznik.

Wreszcie na lądzie pozostał już tylko kapitan z ordynansem.

– Teraz kolej na ciebie, Ben-Zoufie – rzekł Hector Servadac.

– Przed panem, kapitanie?

– Tak jest. Ja muszę odejść ostatni z placu, jak kapitan tonącego statku.

– Jednakże…

– Zrób, jak każą.

– Rozkaz, panie kapitanie.

I Ben-Zouf znalazł się pośród towarzyszy w balonowej łodzi. Kapitan Servadac zajął w niej miejsce ostatni.

Więzy zostały przecięte i balon majestatycznie uniósł się w górę.

 

 

Rozdział XVII,

w którym pasażerowie balonu notują swoje uczucia i wrażenia.

 

alon osiągnął wysokość dwóch tysięcy pięciuset metrów. Porucznik Prokop postanowił zatrzymać się w tej strefie. Między łódką i balonem zawieszony był, wypełniony suchą trawą, rodzaj drucianego rusztu. Można było w każdej chwili jego zawartość zapalić, uzyskując w ten sposób pożądany stan rozrzedzenia powietrza wewnątrz balonu.

Pasażerowie rozglądali się z zaciekawieniem wokoło. Pod nimi rozciągało się szerokie morze Galijskie. Odosobniony punkcik na północy, to wyspa „Ostoja”; daremnie szukano na zachodzie Gibraltaru i Ceuty – zniknęły bez śladu.

Na południu wznosił się wulkan, górując nad wybrzeżem i rozległem terytorjum Gorącego Lądu.

Całą uwagę podróżnych skupiała teraz na sobie, rysująca się w przestworzach, w całej okazałości Ziemia. W szybkiem tempie zmierzała ku Galji, przesłaniała sobą znaczną część nieba. Jej wspaniale oświetlona tarcza olśniewała wzrok. Odległość była już stosunkowo za małą, aby objąć wzrokiem oba bieguny Ziemi jednocześnie. Na powierzchni Ziemi lśniły różne plamy, jedne bardziej błyszczące – to lądy, nieco przytłumione – morza i oceany. Na ich tle przesuwały się zwolna wielkie białe płaty – były to chmury, rozsnute w atmosferze ziemskiej.

Po chwili już, wobec szybkości dwudziestu dziewięciu mil na sekundę, obraz Ziemi stał się wyrazistszy. Zaznaczyły się wybrzeża, uwypukliły się góry. O godzinie drugiej minut dwadzieścia siedem nad ranem kometę oddzielało od Ziemi niespełna trzydzieści tysięcy mil. Obie gwiazdy mknęły ku sobie z zawrotną szybkością. O godzinie drugiej trzydzieści siedem minut pozostawało jeszcze piętnaście tysięcy mil do przebycia.

Potężne zarysy tarczy uwydatniały się coraz wyraźniej i jednocześnie prawie z piersi porucznika, hrabiego i kapitana wyrwał się okrzyk:

ser_99.jpg (180965 bytes)

– Europa!

– Rosja!

– Francja!

I nie mylono się. Ziemia zwracała się ku Galji tą stroną, na której leżała Europa. Rzeźba poszczególnych krajów rysowała się już wyraźnie.

Pasażerowie balonu z żywem wzruszeniem przyglądali się Ziemi, która… oby zechciała ich przyjąć… Myśleli tylko o lądowaniu, zapominając o wszystkich grożących niebezpieczeństwach. Marzyli o wirze życia, o masie ludzi, znajomych, przyjaciół.

Tak jest! Przed ich oczami rozciągała się Europa! Jej kraje o granicach naturalnych i sztucznych.

Anglja, zwrócona ku wschodowi, dama w powłóczystej, sfałdowanej szacie i fryzie z wysp i wysepek.

Szkocja i Norwegja, wspaniały lew o giętkim karku, złożonym z łańcuchów górskich. Rosja, olbrzymi niedźwiedź polarny, z głową zwróconą ku krajom azjatyckim, lewą łapą wspierającą się na Turcji, prawą na Kaukazie.

Włochy, but elegancki i wytworny, zdający się żonglować Sycylją, Sardynją i Korsyką.

Francja, potężny tors, którego sercem był Paryż i t. d.

Wszystko to wpadało w oczy i serca. Wzruszenie zatamowało wszystkim oddech. W tej chwili komiczny okrzyk przerwał skupiony nastrój.

– Montmartre! – zawołał Ben-Zouf.

I nikt nie byłby w stanie mu wytłumaczyć, że z tej odległości nie mógł dostrzec Montmartre’u.

Palmyrin Rosette, z głową wychyloną nazewnątrz kosza, śledził z uporem opuszczoną Galję. Ziemi nie zaszczycał ani jednem spojrzeniem.

Porucznik Prokop, z chronometrem w ręku, liczył minuty i sekundy.

Mówiono mało. Kapitan Servadac i hrabia Timaszew pożerali Ziemię wzrokiem.

W jakim punkcie spadnie balon! Czy stanie się to na kontynencie, czy na morzu! Czy Opatrzność ześle jakiś statek, który uratuje tonących?

– Godzina druga minut czterdzieści dwie – padł w martwą ciszę głos porucznika Prokopa.

Zatem jeszcze pięć minut, trzydzieści pięć i sześć dziesiątych sekundy i Galja zetknie się z Ziemią.

W tej chwili oba ciała niebieskie dzieliła jeszcze przestrzeń ośmiu tysięcy mil.

Jeśli nastąpi katastrofa, jeśli jej nikt z podróżnych nie przeżyje, w takim razie wszelki ślad ich pobytu na Galji, ich wyprawy międzyplanetarnej zaginie. Nie! Kapitan Servadac do tego nie dopuści. Wyrwał kartę z notesu i wypisał na niej nazwę komety, części oderwane od kuli ziemskiej, imiona towarzyszów i podpisał to wszystko swojem imieniem i nazwiskiem.

Poczem poprosił o gołębia, którego mała Nina czule tuliła do piersi.

Kapitan Servadac przywiązał mu karteczkę do szyi i wypuścił w powietrze. Ptak zakołował w powietrzu i odleciał w kierunku Galji.

Jeszcze dwie minuty i około trzech tysięcy dwustu mil!

Zbytecznem chyba jest wyjaśniać, że pasażerowie balonu nie odczuwali nic z tej zawrotnej szybkości i że powietrzny okręt sprawiał wrażenie naturalnego ciała w atmosferze, która go unosiła.

– Godzina druga minut czterdzieści sześć – powiedział porucznik Prokop.

Odległość zmalała do tysiąca siedmiuset mil. Ziemia rysowała się w kształcie wielkiego leja poniżej komety. Rzecby można, że się otwiera, aby ją pochłonąć!

– Godzina druga minut czterdzieści siedem – odezwał się raz jeszcze porucznik Prokop.

Jeszcze tylko trzydzieści pięć i sześć dziesiątych sekundy przy szybkości dwustu siedemdziesięciu mil na sekundę.

Wreszcie odczuto lekki wstrząs, ostry świst przeszył powietrze. Wszyscy w przerażeniu chwycili za liny, na których wisiała łódka. Dwie atmosfery się łączyły. Utworzyła się olbrzymia masa chmur, pasażerowie balonu nie widzieli już nic ani pod, ani nad sobą. Zdawało im się, że otacza ich olbrzymi płomień, że stracili grunt pod nogami i nagle, niewiadomo w jaki sposób znaleźli się na Ziemi. W stanie omdlenia opuszczali Ziemię i tak samo powracali.

Balon znikł bez śladu!

W tym samym czasie Galja szybowała po stycznej i wbrew wszelkim przewidywaniom, musnąwszy zaledwie kulę ziemską, zniknęła w kierunku wschodnim.

 

 

Rozdział XVIII,

który wbrew zasadom obowiązującym w powieściach nie kończy się małżeństwem bohatera.

 

ch, kapitanie, Alger!

– I Mostaganem, Ben-Zoufie!

Takie były pierwsze wykrzykniki Hectora Servadac’a i jego ordynansa po odzyskaniu przytomności. Wszyscy pasażerowie balonu ocaleli. Stał się cud niewytłumaczony, jak wszystkie cuda.

– Mostaganem, Alger – powiedzieli. I nie mogli się mylić, bo znali dobrze ten kraj, w którym przeżyli kilka lat.

Po dwuletniej podróży międzyplanetarnej wracali więc na to samo prawie miejsce, z którego wyruszyli. Jakiż cudowny zbieg okoliczności! Znajdowali się w odległości dwóch kilometrów od Mostaganem. Nie upłynęło pół godziny, gdy kapitan Servadac i jego towarzysze wkroczyli do miasta.

Wydało im się dziwne, że wszyscy na powierzchni Ziemi byli tacy spokojni. Ludność Algeru nie przerwała nawet swych zajęć.

Była godzina ósma rano. Słońce, jak dawniej, wstawało we wschodniej części horyzontu. Zdawało się, że nietylko nie zdarzyło się nic niezwykłego, ale nawet nie oczekiwano żadnego niezwykłego wypadku.

– Czyżby nie byli uprzedzeni o przybyciu komety? – dziwił się kapitan Servadac.

– Tak należy przypuszczać – odparł Ben-Zouf – a ja tak liczyłem na wjazd triumfalny.

U wrót Mascara kapitan Servadac spotkał dwóch przyjaciół, komendanta 2-go pułku strzelców i kapitana 8-go pułku artylerji. Padł w ich objęcia.

– To ty, Hektorze? – wołał komendant.

– Ja, we własnej osobie.

– A skądże wracasz nieboraku, po tak długiej nieobecności?

– Opowiedziałbym panu chętnie, komendancie, ale i tak pan moim słowom nie uwierzy.

– Jednakże…

– Przyjaciele, uściśnijcie dłoń kolegi i… umówmy się, że ten czas prześniłem.

I Hector Servadac nie powiedział ani słowa więcej. Tylko zwracając się do oficerów, zapytał?

– A pani de…

Komendant Strzelców, który wiedział o co chodzi, nie dał mu dokończyć.

– Powtórnie wyszła zamąż! Cóż chcesz, co z oczu to z myśli.

– Masz rację – odparł kapitan Servadac. Poczem zwracając się do hrabiego: – Czy pan słyszał? Jestem naprawdę szczerze rad, że niema już powodu do pojedynku między nami.

– I ja, kapitanie, czuję się szczęśliwy, że mogę uczciwie, serdecznie uścisnąć pańską dłoń.

– Zadowolony też jestem – mruczał pod nosem Hector Servadac – że nie muszę kończyć tego nieszczęsnego poematu.

I obaj byli rywale poprzysięgli sobie przyjaźń gorącą i trwałą.

Wszyscy byli tak naiwnie spokojni na wybrzeżu morza Śródziemnego, że lepiej było milczeć.

Nazajutrz mała kolonja rozprószyła się po świecie. Marynarze rosyjscy z hrabią i porucznikiem powrócili do Rosji, Hiszpanie zaopatrzeni sowicie przez hrabiego udali się do swojej ojczyzny. Żegnano się czule i serdecznie. Jeden tylko Izaak Hakhabut zniknął w nieznanym kierunku, nie powiedziawszy nikomu dobrego słowa.

– Stary sknera pewno pokazuje się za biletami jako uciekinier z innej planety – kpił Ben-Zouf.

Profesor Palmyrin Rosette mówił, rozpowiadał, narzekał, że zabrano mu kometę, której nie dostrzegł nigdy żaden ziemski astronom. Nie była wcale wciągnięta do ziemskiego katalogu. Trudno sobie wyobrazić, jak się złościł i wściekał. Po upływie dwóch lat wydał duże dzieło, w którem podał nietylko elementy Galji, ale również osobiste przeżycia i przygody.

Wówczas poglądy uczonej Europy się podzieliły. Większość była przeciw profesorowi, znikoma mniejszość za nim. Odpowiedź na ten pamiętnik – najsłuszniejsza, jaką można było dać – stawiała pracę Palmyrin Rosette’a we właściwem świetle, nazywając ją „Historją pewnej hipotezy”.

Taka impertynencja przebrała miarę i wówczas to profesor począł twierdzić, że widział ponownie nietylko Galję, ale i fragment komety, który uniósł ze sobą w zaświaty trzynastu Anglików. Nigdy nie mógł odżałować, że nie był ich towarzyszem podróży.

Niezależnie od tego, czy fantastyczna podróż odbyła się istotnie, czy też była snem tylko, Hector Servadac i Ben-Zouf nadal zostali czem byli, jeden kapitanem, drugi ordynansem i przyjaźń ich była tak trwała, że nic rozdzielić nie byłoby ich w stanie.

Któregoś dnia spacerowali w dzielnicy Montmartre, rozmawiając półgłosem:

– To jednak nie mogło być prawdą, kapitanie – mówił Ben-Zouf.

– I ja w to wreszcie uwierzę – odparł Hector Servadac.

Mały Pablo i Nina, adoptowani, jedno przez hrabiego Timaszewa, drugie przez kapitana Servadac’a, wychowywali się i kształcili pod ich kierunkiem.

Któregoś pięknego dnia kapitan Servadac, z siwizną na skroniach, poprowadził do ślubu pięknego młodego Hiszpana i śliczną młodziutką Włoszkę. Hrabia Timaszew bogato wyposażył swoją jedynaczkę Ninę.

Młoda para małżonków, przeznaczona sobie jeszcze w pełnem przygód dzieciństwie na Galji, i na Ziemi czuła się szczęśliwą.

Koniec drugiej i ostatniej części.

Poprzednia część

 

 1 Eureka, po grecku „znalazłem” – okrzyk, który wyrwał się z ust Archimedesowi podczas kąpieli, gdy odkrył prawo gatunkowego ciężaru ciał. (Przyp. tłum.).

 2 Mowa tu o telegrafie optycznym, operującym sygnałami. (Przyp. tłum.).