Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział I-III)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
Wyspy Kerguelen.
uste, odstraszające silnemi mrozami, pozbawione prawie wszelkiego życia, zarówno zwierzęcego jak roślinnego, daleko ku południowemu biegunowi wysunięte wyspy, przez kapitana Cooka „Wyspami Smutku” nazwane, stały się dziwnym zbiegiem okoliczności, widownią osobliwych aż do nieprawdopodobieństwa wypadków, zaszłych w pamiętnym mi na zawsze 1839 roku.
Właściwą geograficzną nazwą tych ziem położonych między 49° 54’ szerokości południowej, a 69° 6’ długości, jest „Kerguelen” nadana im ku pamięci francuskiego barona tegoż nazwiska, który pierwszy w 1772 r., w podróży swej do bieguna południowego zaznaczył ich istnienie, chociaż mylnie uważał je za nowy ląd stały.
Jakakolwiek jednak byłaby naukowa ich nazwa, mojem zdaniem najwięcej licuje z ich charakterem miano „Wysp Smutku” – taka tęsknota jakaś żałobna rozpostarła swe panowanie nad skalistemi, całunem śniegu pokrytemi ziemiami, wśród ciszy przerywanej jedynie hałasem burz południowego oceanu.
A jednak mimo tego, zamieszkują tu ludzie zarówno europejskiego, jak amerykańskiego pochodzenia, których nieliczne ówczesne grono powiększyła moja obecność od dnia 2-go czerwca 1839 r., gdym wylądował w porcie Christmas1, mając na celu badania geologiczne i mineralogiczne. Wulkanicznego pochodzenia, o gruncie z wielką ilością kwarcu i kamienia barwy niebieskawej, wyspy Kerguelen najeżone stromemi skałami, mają wybrzeża poszarpane w głębokie zatoki, tworzące naturalne i wygodne dla okrętów przystanie. Z nich wszystkich jednak port Christmas, który posiada największa z tych wysp, przedstawiająca powierzchnię równą połowie francuskiej Korsyki, najczęściej jest odwiedzanym, mianowicie przez okręty rybackie, które przybywają w te strony dla połowu wielorybów, pojawiających się tu w wielkiej ilości w pewnych porach roku. Port ten osłonięty od północy ostro w morze wysuniętym przylądkiem „Francuskim” na którym wznosi się na 1800 stóp wysoka góra „Table-Mount”, jest tak obszerny i wygodny, że okręty raz zarzuciwszy w nim kotwicę, czują się zupełnie bezpieczne aż do czasu tworzenia się lodów, przed któremi wypada im z konieczności uciekać.
Krótka, właściwa podbiegunowym już okolicom, pora letnia, budzi dożycia twarde, zielonkawe mchy i łomikamienie, suche, osobliwe krzewy, wreszcie jedynie tu napotykany pewien rodzaj kapusty, z liśćmi o smaku bardzo kwaśnym.
Na tem tle tak mało powabnem, ukazuje się w wielkich gromadach, nadciągające tu nieraz aż z północy różne ptactwo morskie, przeważnie „pingwiny królewskie”, oryginalne bezlotki, które w swem upierzeniu barwy żółtej z białą, w stojącej zwykle postawie, z głową w górę wzniesioną, z krótkiemi skrzydełkami, opadającemi na piersi nakształt ramion, powolne w ruchach, gdy chodzą po wybrzeżu, przypominają z daleka jakieś fantastyczne postacie ludzkie.
Oprócz tych pierzastych przybyszów, wyspy Kerguelen posiadają jeszcze z królestwa zwierząt: pokryte gładkiem futrem psy i cielęta morskie, foki opatrzone trąbami, i inne ssące, które żyją w zimnych wodach mórz północy i południa naszej ziemi, lubią w pewnych porach wychodzić na ląd i stają się wtenczas przedmiotem zabiegów myśliwskich, jako materyał podatny do handlu.
Jednego dnia, gdy stęskniony i znudzony otaczającą mię bezgraniczną, jak się zdawało pustką, chodziłem wzdłuż wybrzeża portu, spotkałem mego oberżystę, który powitawszy mię, zagadnął uprzejmie:
– Bodaj coraz więcej nudzisz się pan u nas, panie Jeorling?
– Rzeczywiście, czas oczekiwania wydaje mi się zbyt długim, niech cię to wszakże nie obraża, panie Atkins!
– Och, bynajmniej – spieszył zapewnić mię mój gospodarz – do podobnych bowiem odpowiedzi jestem tak przyzwyczajony, jak nadbrzeżne skały do uderzeń bałwanów.
– I stoisz pan wobec nich z równą obojętnością…
– Bezwątpienia, panie Jeorling. Tego samego bowiem dnia, gdyś pan wylądował w Christmas, i gdyś stanął w oberży Felicyana Atkinsa pod „Zielonym kormoranem”, powiedziałem sobie: za dwa tygodnie, jeżeli już nie za tydzień, gość mój będzie miał tej przyjemności dosyć i pocznie żałować, że wylądował na wyspach Kerguelen.
– Nie mam zwyczaju żałować czegokolwiek, com już uczynił…
– Dobry zwyczaj, panie!
– Zresztą, przebiegając te wyspy, miałem sposobność poznania wielu ciekawych dla mnie rzeczy – i zarówno z pokładów ziemi, jako też z twardych mchów i porostów które stanowią całą jej roślinność, zabieram z sobą cenne dla nauki okazy. Zwiedziłem wasze skały i płaszczyzny, gdzie albatrosy żyją w licznych gromadach i to mi również przedstawiło się go dnem poznania. Od czasu do czasu ugościłeś mię pan przyprawionem własnoręcznie mięsem z petrela, które smakuje nieźle, gdy się ma dobry apetyt, i w ogóle nie mogę się skarżyć na przyjęcie pod „Zielonym Kormoranem”, za co jestem panu szczerze wdzięcznym. Lecz jeśli się nie mylę, już dwa miesiące upływa od czasu, jak w tym oto porcie opuściłem pokład chilijskiego statku, a pora zimowa, przyznasz to pan sam, nie jest tu nazbyt ponętną.
– Więc naturalnie masz pan już wielką ochotę wrócić do ojczystego Connecticut’u i jego stolicy Prowidencyi, która to ziemia również i moją jest ojczyzną. A może też pilno już panu, po trudach nużącej podróży zapuścić w rodzinnym gruncie głębsze korzenie?…
– Człowiekowi jak ja, mającemu już z górą lat 40, który przez długie lata wiódł życie wśród ciągłej zmiany, jaką dają podróże, trudno jest bardzo osiąść na miejscu i jak pan mówi, „zapuścić korzenie.”
– No, no! – odpowiedział Amerykanin, mrużąc filuternie prawe oko – sprobuj pan tylko osiąść na miejscu, a wnet nietylko korzenie, ale i konary odrastać poczną…
– Bywa tak w świecie, mój dobry panie. Zdaje mi się jednak prawdopodobniejszem, iż skoro dotąd nie mam rodziny, ród mój zaginie wraz ze mną. Co innego pan, który jesteś tu już drzewem i to ładnem drzewem…
– Dębem panie Jeorling, dębem zielonym – wtrącił z widocznem zadowoleniem oberżysta.
– I nie żałujesz pan z pewnością, że spełniłeś ogólne prawo nadane nam przez naturę, która, obdarzywszy nas nogami do chodzenia…
– Dała nam też na czem spocząć – dokończył Atkins jowialnie. – Od lat piętnastu – ciągnął dalej – siedzę sobie wygodnie w Christmas, wraz z moją żoną Babtystą i sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze, jak młode koty, wdrapują mi się jeszcze na kolana…
– A nie masz pan zamiaru wrócić do ojczystego kraju?
– Do Baltimore, na dawną nędzę, panie, gdy tu nie miałem dotąd powodu skarżyć się na losy? – zawołał z przejęciem – nie panie!
– Winszuję ci, panie Atkins! Ale możebnem jest wszakże, że kiedyś przyjdzie ci ochota…
– Cóż znowu! Dąb ze mnie, mówiłem panu, dąb z zapuszczonemi w ten grunt głęboko korzeniami…
Z przyjemnością, chociaż nie bez zdziwienia słuchałem słów tego człowieka, który umiał czuć się szczęśliwym, jak owe pingwiny na skalistych, pustych brzegach niegościnnej ziemi Kerguelen, żyjąc tam wraz z zabiegliwą żoną i doskonałem zdrowiem cieszącemi się dziećmi, z których starsi synowie już na własną pracowali rękę: jeden jako cieśla, a dwaj drudzy zajmując się rybołóstwem lub polowaniem na foki. Swoją drogą interesa pod Zielonym Kormoranem szły wcale nie źle; pan Atkins bowiem miał zdolności kupieckie, więc starał się zawsze dobrze zaopatrzyć swój magazyn – i przybijające do portu okręty znajdowały tu potrzebne zapasy smoły, żywicy, tłuszczów, solonego mięsiwa ze zwierząt morskich i ryb, a wreszcie niejednę buteleczkę wisky i wódek wszelakich.
– Tak więc, panie Atkins – odezwałem się po krótkiej chwili, aby zakończyć rozmowę – przyjemnie mi żem zwiedził te ziemie, ale też nie będę się wcale gniewał, gdy się już znajdę znowu na okręcie.
– Jeszcze odrobinę cierpliwości – perswadował filozoficznie Atkins – nie trzeba nigdy pragnąć zbyt gorąco, ani przyspieszać chwili pożegnania! Zresztą nie zapominaj pan, że niebawem i do nas piękna nadejdzie pora. Za pięć lub sześć tygodni…
– A tak – zawołałem – za pięć lub sześć tygodni! Tymczasem zaś góry i doliny, skały i wybrzeża pokrywa gruba warstwa śniegu, a promienie słońca nie zdolne są rozpędzić mgły zakrywającej widnokrąg!
– A jednak z pod białej koszuli zimowej przegląda już trochę zieloności – wmawiał we mnie oberżysta.
– Może przez jakie szkła cudowne dopatrzeć ją pan zdołałeś! Bądź wszakże szczerym ze mną Atkinsie i powiedz mi, czy w miesiącu sierpniu, który się równa lutemu naszej półkuli północnej, wody zatoki Christmas, nie pokryją się jeszcze lodami?
– Stanowczo przeczyć temu nie mogę, bywa bowiem z tem różnie, jak ze wszystkiem zresztą na świecie. Pewną jest wszakże rzeczą, że tegoroczna zima łaskawą była dla nas; to też tylko patrzeć jak ze wschodu lub zachodu przybędą okręty na bliski już połów…
– Niechże Opatrzność czuwa nad nami! – zawołałem. – Czy statek Halbran?…
– O, kapitan Len Guy – przerwał mi oberżysta – dzielnym jest marynarzem, chociaż jest Anglikiem, boć ostatecznie dzielnych ludzi w każdej narodowości spotkać można. Kapitan, mówię, zawsze zaopatruje się pod Zielonym Kormoranem.
– Więc myślisz pan, że Halbran…
– Pewny nawet jestem, że za tydzień lub najdalej za dwa tygodnie, ujrzymy z przylądka wysokie maszty statku; chyba żeby już nie stało kapitana Len Guy’a; a gdyby kapitana nie było, znaczyłoby to samo, że Halbran zatonął między Kerguelen i przylądkiem Dobrej Nadziei!… – Tu oberżysta zrobił wymowny gest, dający do zrozumienia całą niemożliwość podobnego wypadku, i pożegnał mnie skinieniem głowy.
Więcej niż kiedykolwiek skłonny byłem dnia tego do uwierzenia słowom Atkinsa, i począłem z duszy całej przyzywać nadejścia tej pięknej pory, którą mi tak wymownie zachwalał mój gospodarz.
Piękna pora – na tych przestrzeniach – to wyrazy zakrawające istotnie na ironię, bo chociaż Kerguelen leżą na szerokości odpowiadającej położeniu Paryża, lub Kwebeku w Kanadzie, jednak nie zapominajmy, że na południowej półkuli zima daleko jest ostrzejsza, aniżeli na północnej, a w takim samym stosunku zostaje również i lato. To też Kerguelen mają zimniejszy klimat o każdej porze roku, nawet od północnego przylądka Horn i wysp Falkland, co jak wiadomo jest koniecznym wynikiem pochylenia osi ziemi, a nadto lądy te wystawione są na straszliwe huragany i gwałtowne burze, szalejące zwykle na południowym oceanie.
– Niechżeby już raz przybył ów „Halbran” – myślałem, wodząc dokoła stęsknionem okiem, ten wyjątkowy statek tak zachwalany mi przez Atkinsa, który zwykł mi powtarzać teraz każdego wieczoru i ranka.
– Nie mógłeś pan lepszego zrobić wyboru: ze wszystkich kapitanów jakich znam, przyjaciel mój kapitan Guy, najlepiej zna swoje rzemiosło, a śmiały jest i odważny jak mało kto. Gdyby tylko odrobinę był rozmowniejszy i łatwiej udzielający się, byłby skończoną doskonałością.
Tak więc, skoro tylko ów statek zawinie do portu Christmas, i zatrzyma się w nim dni parę, jak to zwykle podobno bywało, postanowiłem nieodwołalnie zająć na nim miejsce i odpłynąć do wyspy Tristan d’Acunha, gdzie zamierzałem zatrzymać się parę tygodni, i gdzie również Halbran miał złożyć swój ładunek cyny i miedzi.
Tworząc jednak te plany, nie polegałem na nich, bo rozsądek każe – jak mówi Edgard Poë – „obliczać się zawsze z wszelkiemi, zajść mogącemi przeszkodami; ze wszystkiem co niewiadoma przyszłość przygotowuje dla nas”. Powyższe słowa genialnego autora amerykańskiego, wydały mi się nawet tem więcej godne uwagi, że sam będąc umysłu niezmiernie praktycznego, nie posiadając żadnej pomysłowości, ze szczerym podziwem byłem dla tego poety, obdarzonego wyjątkowo bujną fantazyą.
Tymczasem mijały dnie i już ze spadzistości skalnych znikała powoli monotonna białość śniegu, a na bazaltowych odłamach wybrzeży oraz w zacisznych dolinach zjawiały się blado zazielenione mchy i inne skromne rośliny miejscowe poczęły wychylać nieśmiało swe listki.
Każdego ranka śledziłem z zajęciem postęp budzącej się z uśpienia przyrody, skrzętnie poszukując nowych okazów. Życie zwierzęce wszakże na lądzie nie zbogaciło się wcale, prócz bowiem kilku bezskrzydłych prawie motyli, oraz drobnych o nędznej powierzchowności owadów, nic nowego odnaleźć nie mogłem, gdy tymczasem wody wybrzeży zapełniły się zwierzętami właściwemi tym stronom, a doliny i skały pozajmowały na letnie mieszkanie obok znanych nam już pingwinów, całe gromady czarnych jaskółek morskich czyli „petreli”, mew różnego gatunku, silnych kormoranów, zwinnych „fregat”, które może jeszcze dnia poprzedniego na północnej zimowały półkuli – wreszcie wyróżniających się wielkością bezlotków zwanymi „królewskiemi”, które zimując na wybrzeżach Afryki, instynktownie przeczuwają chwilę, gdy lody nie przeszkodzą im już wrócić do ojczystych okolic bieguna południowego. Niezliczone te rzesze wrzaskiem i krzykiem nie do opisania, napełniały powietrze.
Pewnego razu udało mi się szczęśliwie być świadkiem ciekawej sceny odlotu albatrosa, którego pozostałe gromady pingwinów żegnały, jako dobrego widać przyjaciela, najprzeraźliwszym swym krzykiem. Zauważyłem poprzednio, jak tenże sam albatros siedział nieruchomo czas dłuższy na szczycie wysokiej skały, niby na jakowejś strażnicy, z okiem zwróconem na pełne morze, aż nagle rozwinął szerokie skrzydła, przykurczył nogi, wyciągnął szyję, zakrakał głośno, wzniósł się w powietrze z szybkością nadzwyczajną i za chwilę jako maleńki punkcik czarny zniknął w mgłach otaczających widnokrąg.
Żaglowiec „Halbran”.
bjętości trzystu beczek ładunku, dokładnej i mocnej budowy, z okuciami z grubej miedzianej blachy, a pochyłemi, więc podatnemi pod najlżejszy wietrzyk masztami, wśród których wyróżnia się maszt wielki, z szerokim żaglem i całą siecią mocnych lin; na przodzie żagiel trójkątny i para łodzi po bokach. Taki był wedle opisu Atkinsa ogólny wygląd zewnętrzny żaglowca „Halbran”, który obok wytrzymałości jaką zapewniał, wyglądał lekko i zręcznie, czyniąc tem samem zasłużoną reklamę warsztatowi okrętów w Birkenhead, skąd pochodził.
Kapitan Len Guy, jako w 3/5 częściach właściciel statku, rozporządzał nim dowolnie, a będąc w bezustannym ruchu na morzach południowej Afryki i Ameryki, prowadził od lat sześciu handel różnemi towarami od wyspy do wyspy, od jednego do drugiego lądu stałego.
Jako więc wyłącznie kupiecki okręt, Halbran nie potrzebował owej licznej załogi, która jest niezbędną na statkach polujących na wieloryby; to też obok kapitana znajdował się tam jeden tylko oficer, jeden „bosman” czyli zawiadowca załogą, kucharz i ośmiu marynarzy. Że jednak wody, których się wyłącznie prawie trzymano, były stale nawiedzane przez rozbójników morskich, przezorność więc kazała uzbroić Halbrana w odpowiednią do obrony ilość armat, oraz wszelakiej broni i amunicyi, a baczna straż dniem i nocą zajmowała swe posterunki.
W czesnym rankiem dnia 7-go sierpnia, zostałem nagle przebudzony silnem stukaniem do drzwi mego pokoju, oraz znanym mi głosem pana Atkinsa, który pytał:
– Panie Jeorling, czy śpisz pan jeszcze?
– A któźby mógł spać wobec hałasu, jaki pan robisz! – odpowiedziałem. – Cóż tam zaszło nowego?
– Widać okręt w oddaleniu sześciu mil jeszcze; zdaje się jednak, iż zmierza do naszego portu…
– Może to Halbran – zawołałem, zrywając się z łóżka.
– Przekonamy się o tem za parę godzin; w każdym razie jest to pierwszy okręt w tym roku, więc słusznie należy się mu jak najlepsze przyjęcie!
Z wyjątkowym pośpiechem dokończyłem szczegółów mojego ubrania i podążyłem do portu, z którego jednej strony odsłaniał się szeroki widok na morze.
Dzień był jasny, powietrze wolne od mgły, a morze lekko kołysane łagodnym powiewem wiatru.
Kilkunastu ludzi, przeważnie rybaków, zgromadziło się już w porcie, otaczając Atkinsa, jako osobistość bezwątpienia najbogatszą i najwięcej też poważaną wśród miejscowej ludności. Mimo, że wiatr sprzyjał przybywającemu okrętowi, tenże nie spieszył się zbytnio, czekając widocznie chwili przypływu. Zebrane towarzystwo skracało więc sobie chwile oczekiwania żywą rozmową, a nawet sprzeczką w kwestyi narodowości widzianego zdala statku.
Nie biorąc w tem osobistego udziału, z niemałem wszakże zajęciem słuchałem wygłaszanych zdań, choć przyznać muszę, że odczuwałem rzeczywistą przykrość, ilekroć wątpiono, aby to był tak upragniony przezemnie Halbran.
– Cóż znowu – oburzał się Atkins – któżby inny jeśli nie kapitan Len Guy przybywał tu pierwszy! Jestem tak tego pewien, jakbym już trzymał jego rękę w mojej i dobijał targu na parę centnarów kartofli, które zwykł odemnie kupować.
– Masz pan mgłę przed oczami! panie Atkins – odważył się powiedzieć jeden z rybaków.
– Ty na pewno masz większą we własnej głowie! – odrzucił gniewnie oberżysta.
– Ten okręt nie ma charakteru okrętów angielskich! – zauważył znowu ktoś inny. – Sądząc z jego śpiczastego przodu, przyznałbym mu raczej budowę amerykańską.
– Przeciwnie, jest całkiem angielski – upierał się Atkins – mógłbym przysiądz na to, że zbudowany został w Birkenhead, skąd właśnie i Halbran pochodzi.
– Ot, próżne gadanie! – dał się słyszeć stary jakiś rybak – już ja się znam na tem, i wiem że to jest „Amerykanin”, pochodzący z Baltimore.
– Głupiś! – z największą niecierpliwością – zawołał oberżysta; – przetrzyj sobie lepiej okulary i patrz jaką tam wywieszają chorągiew!
I rzeczywiście, właśnie w tej chwili zajaśniała nad żaglami chorągiew Zjednoczonego królestwa Wielkiej Brytanii, co naturalnie zakończyło wszelkie sprzeczki i domysły względnie do narodowości przybywającego, lecz jeszcze nie dało żadnego zapewnienia, aby to był stanowczo Halbran.
Ale i te niepewności upadły przed nadejściem południa, gdy rzeczywiście statek kapitana Len Guy’a zarzucił kotwicę w porcie Christmas.
Poczciwy Atkins nie posiadal się z radości, którą wymownie objawiał gestami rąk i głowy, zwróconemi jako radosne powitania ku stojącemu na pokładzie kapitanowi. Tymczasem usunięty nieco na bok, mogłem uważnie przyjrzeć się temu człowiekowi, którego mi oberżysta w tak pochlebnem przedstawił świetle. Był to mężczyzna w wieku około 45 lat, silnie zbudowany, muskularny, lecz chudy, z twarzą ogorzałą i włosem już siwiejącym. Czarne jego oczy błyszczały jak zarzewie z pod krzaczatych brwi, a zaciśnięte. wargi ust świadczyły o powściągliwości w mowie. Ogólnie biorąc, obok rysów znamionujących bystrość umysłu i wiele silnej woli, widoczne w niem było pewne zamknięcie w sobie, pewna ostrożność w stosunkach z ludźmi.
Druga osobistość żyjąca na Halbranie, z którą mię również oberżysta opowiadaniem swem oddawna zaznajomił, był bosman Hurliguerly, rodem z wyspy Wight, lat przeszło 40. Przedstawiał on typ marynarza wyprobowanego na wszelkie warunki życia na morzu, lecz zarazem będącego uosobionem przeciwieństwem swego kapitana – tak ruchliwym, gadatliwym i szukającym towarzystwa wydał mi się od pierwszej chwili, gdy nazajutrz, dobrze już powiadomiony przez Atkinsa o mojej osobie, pierwszy zaczepił mię słowami:
– Witam pana, panie Jeorling!
– Witam – odrzekłem nieco zdziwiony – jaki masz pan interes?
– Chcę panu ofiarować me usługi.
– Pańskie usługi? Względem czego?
– Odnośnie do zamiaru, jaki pan masz zapisania się na pasażera statku Halbran.
– Z kim jednak mam przyjemność?…
– Jestem bosmanem tego statku, a nazywają mię ogólnie Hurliguerly. Jestem wiernym towarzyszem kapitana Len Guy’a, który chociaż jest znanym z tego, że niczyich rad nie słucha, względem mnie wszakże robi często wyjątek.
– A więc przyjacielu – odpowiedziałem pod wpływem myśli, że usługi tego człowieka mogą rzeczywiście stać mi się przydatne – pomówmy trochę o interesie, jeżeli masz obecnie czas wolny.
– Rozporządzam całemi dwiema godzinami, chociaż w ogóle mało jest roboty dzisiaj. Jutro trzeba będzie trochę towaru wyładować, nieco też zabrać znowu na statek, ale to żadna praca: to wypoczynek dla załogi. Chodźmy więc – dodał, wskazując ręką oberżę, i szerokim krokiem podążył w tymże kierunku.
– Czy nie moglibyśmy porozumieć się tutaj – zauważyłem.
– Rozmawiać, panie Jeorling, stojący i z suchem gardłem, gdy tak łatwo usiąść za stołem pod „Zielonym Kormoranem”, z lampeczką mile rozgrzewającego wisky…
– Nie pijam nigdy, panie bosman…
– Szkoda wielka! Będę jednak pił za pana i za siebie! Nie sądź pan wszakże, abym był nałogowym pijakiem! Nigdy więcej nad miarę, a tyle tylko, ile trzeba…
– Widocznie dobry to pływak po karczemnych wodach – pomyślałem, idąc za rozprawiającym ciągle marynarzem. Zaszedłszy do oberży w nieobecności Atkinsa, zajętego właśnie na pokładzie statku traktowaniem sprzedaży i kupna przedmiotów swego handlu, kazałem podać dla mego towarzysza butelkę wisky i skoro wychylił pierwszą szklankę, rzekłem:
– Rachowałem głównie na Felicyana Atkinsa, że mi ułatwi porozumienie z kapitanem Len Guy, zostaje z nim bowiem, jak mię zapewniał, w przyjaznych stosunkach.
– Et – mruknął Hurliguerly – Atkins jest poczciwym człowiekiem, kapitan przyznaje to nawet, ale w tej sprawie nic on nie znaczy; pozwól mnie samemu działać, panie Jeorling.
– Czyż to rzecz tak trudna do przeprowadzenia? – zapytałem zdziwiony – czy niema ani jednej wolnej kajuty na waszym Halbranie? Mnie najmniejsza wystarczy, a zapłacę dobrze.
– Wtem przeszkoda najmniejsza, bo kajutę wolną, dotychczas ani razu jeszcze nie zajętą, mamy przecież na. naszym statku. Ale widzi pan, (ja tylko w zaufaniu panu to mówię), że trzeba wielkiego sprytu, większego niż go ma Atkins, aby skłonić naszego kapitana do zabrania obcego pasażera. On temu zawsze stanowczo się opierał… Za pomyślność pańską! – dodał, wychylając drugi kieliszek, poczem zabrał się do nałożenia mocno woniejącym tytuniem, swej krótkiej, od użycia zczerniałej fajeczki.
– A więc panie Hurliguerly – rzekłem, przerywając chwilowe milczenie.
– Słucham pana – odpowiedział mój towarzysz, otoczony kłębem dymu.
– Powiedz mi, jakie są przyczyny tak niegościnnego usposobienia waszego kapitana.
– Bo się to nie zgadza z jego upodobaniem, bo nie lubi krępować się niczem. Jeździ gdzie i jak mu się podoba, nieraz też każe wpół drogi nawracać, a nikt z nas nie wie dla czego. Nawet mnie tego nie powie, chociaż już długie lata żyjemy razem, jeżdżąc bezustannie od Australii do Ameryki, od Hobarttown do Kerguelen, od Tristan d’Acunha do Falklandu. Parę razy zapuściliśmy się nawet aż do lodowców morza podbiegunowego. Jednem słowem, jedziemy gdzie wiatr nas poniesie, a wszędzie zatrzymujemy się tyle tylko, ile potrzeba dla interesów handlowych. W takich warunkach, widzi pan, każdy pasażer jest zawadą krępującą niepotrzebnie.
Słuchając mego towarzysza, powziąłem przekonanie że posiadając ogólną wadę marynarzy, lubi bardzo mijać się z prawdą, i widziałem w tem jedynie chęć przedstawienia mi w jakimś tajemniczym mroku statku Halbran, i kapitana jego pchanego fantazyą lub siłą przeznaczenia w bezcelowe tułactwo.
– Jest jednak rzeczą pewną, że opuścicie Kerguelen za cztery lub pięć dni?
– Najniezawodniej.
– I udajecie się stąd do Tristan d’Acunha.
– Być może…
– A więc, panie bosman, ta „możebność” wystarcza mi, i ponieważ ofiarowałeś mi swoje usługi, zechciej więc wpłynąć na swego kapitana, aby mię przyjął jako pasażera.
– Może pan uważać to już za rzecz pewną…
– Doskonale! i zapewniam cię panie bosman, że nie będziesz miał powodu żałować oddanej mi przysługi.
– Przyjemnie mi, że będę panu użytecznym; tymczasem jednak muszę już odejść, nie czekając nawet powrotu Atkinsa! – zakończył marynarz. I wychyliwszy ostatnią szklankę wisky, pożegnał mię przyjacielskim uśmiechem, a kołysząc się na łukowato zgiętych nogach, otoczony kłębami dymu swej fajki, przyspieszonym krokiem podążył do portu.
Pozostawszy sam w obszernej izbie oberży, pogrążyłem się w głębokiej zadumie, nie mogąc rozwiązać pytania, jakaby w rzeczywistości mogła być przyczyna tak niechętnego przyjmowania obcych pasażerów na pokład Halbrana. Że kapitan Len Guy, według zapewnień Atkinsa, jest dzielnym marynarzem, o tem nie miałem racyi wątpić. Dla czego wszakże owa tajemniczość i dla czego unikanie obcych ludzi? Czy przypadkiem dzielny kapitan nie uprawiał w skrytości kontrabandy, lub co gorsza, nie prowadził handlu niewolnikami? Nie byłoby w tem nic nieprawdopodobnego, mimo gorących zapewnień Atkinsa o jego zacności, bo i co wreszcie mógł wiedzieć taki oberżysta, który nie miewał z nim innych stosunków, prócz zamiany drobnych towarów, w czasie jego krótkiego spoczynku u wysp Kerguelen. A może też szanowny bosman ze swem zbyt widocznem upodobaniem do wisky, starał się usługi swe spotęgować, by tem sowitszą otrzymać nagrodę. Może sam kapitan, jako kupiec z zawodu, będzie nawet bardzo zadowolonym, że znajdzie pasażera tak mało wymagającego, a gotowego płacić sowicie. Wszystko to jest możebnem, powiedziałem sobie wreszcie, i by skrócić czas oczekiwania, postanowiłem przejść się trochę.
Po godzinie przechadzki spotkałem Atkinsa na brzegu portu i opowiedziałem mu rozmowę z bosmanem.
– A to ci panie zarozumiałe stworzenie z tego Hurliguerly – zawołał z oburzeniem oberżysta – on bodaj chciałby wmówić w każdego, że kapitan nosa sobie nie utrze bez jego dorady! W gruncie nie zły to człowiek, lubi jednak pasyami wyciągać gwineje z cudzej kieszeni… Miej się więc pan na baczności przed nim, ściśnij swoją sakiewkę i nie pozwól się wyzyskać!
– Dziękuję ci za życzliwą radę, mój dobry Atkinsie – odrzekłem – powiedz mi wszakże, czyś mówił już z kapitanem Len Guy w moim interesie?
– Jeszcze nie, panie Jeorling, mamy na to czasu dosyć, toż Halbran zaledwie osiadł na kotwicy.
– To prawda, chciałbym jednak mieć już w tym względzie pożądaną pewność.
– Bądź pan zupełnie spokojnym! Niema się czego obawiać, rzecz ta ułoży się sama. Tylko trochę cierpliwości! Zresztą nie ten, to inny statek, których przybycia tylko patrzeć, zabierze pana bez trudności. Wkrótce będziesz pan miał wybór większy, niż między domami jakie otaczają oberżę pod Zielonym Kormoranem, za to poręczam panu moją osobą.
Lecz piękne te słowa i zapewnienia zarówno ze strony bosmana jak oberżysty, nie zadowolniły mię wcale, postanowiłem więc przy pierwszej sposobności osobiście sprawę rozjaśnić.
Nie czekałem długo. Zaraz na drugi dzień rankiem, gdym chodził w przystani, podziwiając silną a lekką budowę żaglowca spostrzegłem idącego tam również kapitana, i mimo widocznej jego chęci ominięcia mię, podążyłem ku niemu.
W chwili jednak, gdym już miał wymówić słowa powitania, nadszedł pułkownik, i oba tak szybkim krokiem zwrócili się w bok, iż niebawem zniknęli mi z oczu za ostrym załomem skały.
– Tam do licha! – zawołałem zniecierpliwiony – i znowu głupia niepewność! Ale jutro nie będę już czekał żadnej sposobności, pójdę zaraz rano wprost na statek, niechże raz wiem: „tak czy nie”!
Uspokojony nieco tem postanowieniem, wróciłem do oberży, bo też obiadowa zbliżała się już godzina. Jest wszakże wrodzonem naturze ludzkiej, że wbrew doznanym zawodom, spodziewa się jeszcze otrzymać czego pragnie. Więc i ja mimowolnie jakoś opóźniłem rozkaz podania obiadu, w nadziei spożycia go w towarzystwie kapitana, który, jak mi się zdawało, nie omieszka skorzystać ze sposobności zmiany pożywienia, tak ogólnie pożądanej dla zdrowia.
Lecz i w tem czekał mię zawód. Samotny, jak przez tyle dni poprzednich, zasiadłem do stołu i noc już zapadać poczęła, gdym wychodząc, spotkał na progu oberżystę palącego spokojnie swą fajką. Spojrzałem w stronę portu, nadsłuchując zwykłego objawu ruchu i życia wśród przybyłej na wypoczynek załogi. Żaden jednak głos ludzki, żadne kroki przechodzącego nie wmieszały się do szumu i łoskotu wywołanego przypływem morza. Oprócz jednego światełka z masztu, ciemność otaczała Halbran.
– Bodaj wszyscy tu z akuratnością życia w koszarach, stawić się muszą do nocnego spoczynku równo z zachodem słońca – pomyślałem.
– Zdaje się, że kapitan nie bardzo lubi odwiedzać twoją oberżę, panie Atkinsie – zagadnąłem po chwili oberżystę.
– Zachodzi tu czasem w niedzielę, a dziś sobota, panie.
– Nie mówiłeś z nim dotychczas o moim interesie?
– Owszem, mówiłem… – odpowiedział zagadnięty lecz w głosie jego odczułem pewne wahanie.
– Więc cóż?…
– Nie tak, jak się spodziewałem i jak pan tego pragniesz…
– Odmawia?…
– Atkinsie – powiedział mi – ty wiesz, że mój statek nie jest pasażerski, nie miałem nigdy nikogo obcego na nim, i na przyszłość mieć nie chcę!
Kapitan Len Guy.
pałem źle tej nocy, po kilka razy „śniłem, że śpię”, co według zdania Edgarda Poë, poprzedza zawsze natychmiastowe przebudzenie. Budziłem się też co chwila, zawsze z uczuciem urazy i niechęci względem kapitana Len Guy’a, który mógł stanąć w poprzek mym planom, i to jedynie z powodu niczem nieuzasadnionego kaprysu.
Wzburzony i zły obudziłem się wreszcie rano, postanawiając co najprędzej rozmówić się z tym „kolczastym jeżem”, jak go w mym gniewie przezwałem. Gdym jednak spojrzał przez szyby mego okna, na zakryte ciężkiemi chmurami niebo, na potoki deszczu zlewające ziemię i posłuchał wycia rozbijającego się wśród skał wichru, wzburzenie moje doszło do szczytu.
– Czyżby i niebo samo sprzysięgło się przeciwko mnie? – pomyślałem, ubierając się z nerwowym pośpiechem. – Na taki czas, gdzie to jak mówią „i psa źle wygnać”, nie mogę się spodziewać bym kapitana spotkał na wybrzeżu. Podpłynąć zaś w łodzi do żaglowca, nie uważałem za stosowne, raz dla silnie wzburzonego morza, a potem jako gościowi, nie wypadałoby mi tam odpowiedzieć na stanowczą odmowę tak, jak to sobie układałem. W podobnych warunkach zawsze stosowniejszym jest grunt neutralny.
Postanowiłem więc uzbroić się raz jeszcze w cierpliwość i przeczekać niepogodę, bacząc wszakże pilnie przez zalewane deszczem okno mego pokoju, na każdą zmianę, na każdy ruch w przystani.
Tak upłynęły mi długie dwie godziny, a jak się to często na Kerguelen zdarza, wiatr zmienił nagle swój kierunek i popędził w bok deszczowe chmury.
Coprędzej ubrałem się w futro, nasunąłem na głowę czapkę i pospieszyłem na brzeg. W tej właśnie chwili do spuszczonej łodzi Halbran’a schodziło dwóch ludzi, jeden z nich siadł na ławie, drugi ujął wiosło. Łodź pomknęła szybko i za chwilę człowiek siedzący wyskoczył z niej na brzeg przystani.
Poznałem w nim kapitana. Bez chwili namysłu podszedłem ku niemu, nie zwracając uwagi na widoczne w jego twarzy niezadowolenie, rzekłem
– Chcę prosić pana o chwilkę rozmowy.
Zagadnięty zwrócił na mnie bystre spojrzenie czarnych jak węgiel ócz swoich, w których głębi widniał dziwny jakiś smutek, i po chwili głosem cichym, prawie szeptem, zapytał:
– Pan jesteś tu obcym?
– Tak jest – odpowiedziałem – obcym na Kerguelen.
– Narodowości angielskiej?
– Nie panie, amerykańskiej.
– Przyjemnie mi – rzekł kapitan, składając mi sztywny ukłon, na który równie ceremonialny gest był odpowiedzią z mej strony.
– Zdaje mi się – rzekłem bez zwłoki czasu – że właściciel oberży pod Zielonym Kormoranem, przedstawił wczoraj panu moję propozycyę.
– Propozycyę zabrania pana na mój statek? – zapytał kapitan.
– Tak właśnie.
– Przykro mi bardzo, iż nie mogę życzeniu pana uczynić zadość.
– Czy wolno mi wiedzieć, jaki jest powód tej odmowy?
– Nie mam zwyczaju zabierać pasażerów, to pierwsza przyczyna.
– A druga, kapitanie?
– Plan podróży Halbran’a nie bywa nigdy z góry oznaczony. Jedziemy od portu do portu, stosownie do tego, jak mi z interesów wypada. Nie należę bowiem do żadnego stowarzyszenia kupieckiego i statek Halbran jest w większej części moją własnością; nie potrzebuję więc słuchać niczyich rozkazów.
– W takim razie jedynie też od pana zależy, zabrać mnie lub nie.
– Tak jest rzeczywiście, to też przykro mi że zmuszony jestem powiedzieć: „nie”!
– Może pan zmienisz zdanie, gdy cię zapewnię, iż jest mi obojętną rzeczą dokąd właściwie mię zawieziesz, bo przecież w jakieś nieznane strony…
– W nieznane strony… i to być może…– odrzekł dziwny ten człowiek, zwracając smutne spojrzenie – tak mi się przynajmniej zdawało, ku dalekiemu południu.
– A więc panie – rzekłem, opanowując jeszcze zniecierpliwienie – zgadzam się i na taką możebność, bo przedewszystkiem zależy mi na szybkiem opuszczeniu wysp Kerguelen, na których nie mam już co robić.
Kapitan stał chwilę zamyślony, nie dając mi żadnego objaśnienia, ale też nie okazując chęci pożegnania.
– Pan mię zrozumiałeś, sądzę – rzekłem, aby przypomnieć mu moją obecność.
– Tak jest – brzmiała odpowiedź, jakby człowieka zbudzonego ze snu.
– Dodam więc jeszcze, że jeżeli mię fałszywie nie poinformowano, Halbran miał wyruszyć z portu Christmas do wyspy Tristan d’Akunha.
– Może tam, może do Przylądka, może do Falklandu, albo gdzieindziej jeszcze.
– Więc kapitanie, właśnie tam „gdzieindziej” i ja chciałbym podążyć – odpowiedziałem z widocznem już zirytowaniem.
Tu nagle zaszła zmiana w tym zagadkowym człowieku. Głosem ostrym, stanowczym, powiedział mi w krótkich słowach, że odmowa jego jest nieodwołalną, a poświęcony mi czas zbyt długo się przeciąga, z krzywdą jego własnych interesów.
Już wyciągnąłem ramię, aby przytrzymać odchodzącecego i rozmowa, która się źle rozpoczęła, mogła jaknajgorszy mieć koniec, gdyby znowu pod wpływem nagłej zmiany, kapitan Len Guy nie był się ku mnie zwrócił i począł się tłomaczyć głosem łagodnym i smutnym:
– Niech mi pan wierzy, iż z prawdziwą przykrością przychodzi mi okazać się tak mało uprzejmym i nie zadowolnić życzenia pana. Nie wypada mi wszakże inaczej postąpić, bowiem w podróży naszej może nagle zajść jakoweś zdarzenie, najmniej nawet oczekiwnane, a wtenczas obecność obcego pasażera, choćby tak zgodnego jak pan, stałaby się dla mnie krępującą.
– Powtarzam panu, panie kapitanie, że jeżeli zamiarem moim jest wrócić do Ameryki, do Conecticutu, to znowu jest mi obojętnem, czy podróż ta potrwa trzy czy sześć miesięcy, tą albo inną drogą; i gdyby nawet statek pana popłynąć miał aż do morza antarktycznego…
– Do morza podbiegunowego? – zawołał kapitan głosem, w którym brzmiało nieukrywane zdziwienie, i zatopił we mnie wzrok bystry, badawczy. – Dla czego mówisz mi pan o morzu antarktycznym? – dodał, chwytając mię za rękę.
– Nie miałem nic szczególnego na myśli, mówię o niem tak samo, jak o każdej innej stronie świata, jak np. o biegunie północnym – odpowiedziałem spokojnie.
Kapitan stał nieruchomo, zdawało mi się tylko, że łzy zabłysły w jego oczach; aż po dłuższej znowu chwili, jakby usiłując dać nowy bieg swym myślom, rzekł zwykłym sobie cichym głosem:
– Biegun południowy, któż śmiałby się tam zapuścić!…
– Dosięgnąć go jest rzeczą niemożebną, nawet zupełnie bezpożyteczną – odparłem – wszakże znajdują się ludzie umysłów dość awanturniczych, by przedsiębrać podobne wyprawy.
– Tak jest, umysły awanturnicze – szepnął kapitan Len Guy.
– Co więcej, same nawet Stany Zjednoczone popierają wyprawę Karola Wilkes’a.
– Stany Zjednoczone, mówisz pan? Twierdzisz, że jest przedsiewziętą wyprawa do mórz antarktycznych? Czy to rzecz pewna?
– Najpewniejsza w świecie. Jeszcze bowiem przeszłego roku, przed mym wyjazdem z Ameryki, dobrze we wszystko zaopatrzony okręt wypłynął w tym celu na morze, i w obecnej chwili, mając rok cały za sobą, kto wie czy śmiały Wilkes nie posunął się już znacznie dalej od wszystkich poprzedników swoich, którzy kiedykolwiek tą samą co on podążali drogą.
Kapitan pogrążył się znowu w zadumę, a po chwili rzekł:
– Jeżeli wszakże Wilkes zdoła przebyć koło biegunowe i lodowce tamujące dalsze ruchy podróżnych, w każdym razie wątpię aby posunął się dalej, aniżeli…
– Niźli Belinghausen, Forster, Kendall, Biscoë, Morrell, Kemp i Balleny… – zakończyłem.
– I niźli… – z widocznem wahaniem wtrącił kapitan.
– Któż jeszcze? – zapytałem.
– Pan pochodzisz z Connecticut – zagadnął nagle, przerywając dawny tok rozmowy.
– Tak – odpowiedziałem, zdumiony tym zwrotem.
– Z jakiej miejscowości? – pytał dalej.
– Z Prowidencyi.
– Czy zna pan wyspę Nautucket?
– Zwiedziłem ją kilka razy.
– Sądzę, że wiesz pan – mówił dalej kapitan, patrząc mi prosto w oczy – iż to tam właśnie wasz romansopisarz Edgar Poë, wskazał miejsce urodzenia bohatera swego Artura Pryma.
– W rzeczy samej – potwierdziłem – przypominam sobie, że powieść owa rozpoczyna się na tej wyspie.
– Mówisz pan „powieść”, czy uważasz, że dobrze tak określiłeś to dzieło?
– Bez wątpienia.
– Więc sądzisz mylnie, jak prawie wszyscy ludzie!… Ale wybacz pan, niepodobna mi dłużej tu pozostać. Żałuję szczerze żałuję… proszę mi wierzyć, gdybym tylko mógł… Zresztą nie będziesz pan długo czekał, niebawem przybędą kupieckie i rybackie statki; będziesz pan miał wybór wielki, z tą pożądaną pewnością dla każdego podróżnego, że cię zawiozą tam, gdzie cię obowiązki wzywają. Co do mnie, powtarzam, żałuję bardzo, i żegnam pana!
Z temi słowy opuścił mię kapitan Len Guy, kończąc w sposób grzeczny, lecz stanowczy naszą rozmowę.
Ponieważ byłoby wprost nierozumnem, upierać się w dalszym ciągu przy tem, co mi stawione zostało jako niemożliwe, dałem więc za wygranę i począłem się godzić z myślą, że Halbran opuści port Christmas nie zabrawszy mię na swój pokład. Lecz mimo rozumowania, nie mogłem się oprzeć uczuciu niechęci względem kapitana, którego postać przedstawiła mi się nadto dziwnie niejasno i zagadkowo.
Ciekawość moja została niezwykle podrażnioną. Przeczuwając ukrywającą się na dnie duszy marynarza jakowąś tajemnicę, zapragnąłem ją zgłębić – i to tem usilniej, im większe ku temu znalazłem przeszkody.
Również jak ja niezadowolony, chociaż z innych powodów, oberżysta Atkins przysiadł się do mnie w czasie obiadu i dowiedziawszy się o danej mi stanowczej odmowie, począł szeroko się rozwodzić, jakiego doznał zawodu z przyczyny małej sprzedaży i kupna; jak za oczywistym zakazem, cała załoga nie opuszcza statku; jak nikt z marynarzy prócz jednego Hurliguerly, nie zajrzał nawet do oberży, na czem wszystkiem on, Atkins, ponosi znaczne straty.
Wzmianka ostatnia przypomniała roi znowu obietnicę bosmana. Czy jednak i on napróżno starał się skłonić ku memu żądaniu decyzyę kapitana, nie mogłem się dowiedzieć, gdyż Hurliguerly nie pokazał się więcej i przez trzy dni następne t. j. 10, 11 i 12 sierpnia, wszyscy na żaglowcu w ciągłym zostawali ruchu. Jedni zajęci znoszeniem lub pakowaniem towaru, inni znowu obowiązkiem zbadania stanu masztów, żagli i całego statku.
Czynności te odbywały się cicho, systematycznie, bez nawoływań i tak ogólnego w podobnych razach zamięszania.
– Widocznie załoga Halbranu trzymaną jest w niezwykle surowej dyscyplinie – myślałem sobie, patrząc na stojący w zatoce statek, który, jak mię powiadomił Atkins, już 15-go miał podnieść kotwicę.
W przechadzkach mych zdarzyło mi się kilkakrotnie spotkać kapitana, lecz mijaliśmy się zawsze jak obcy sobie ludzie. Zauważyłem wszakże raz, pewne z jego strony wahanie, jak gdyby miał zamiar zatrzymać się i coś przemówić, nie uczynił jednak tego, a ja z mej strony nie myślałem już wcale o ponowieniu mej prośby. Było mi nawet nieprzyjemnie, gdy uprzejmy oberżysta wyznał mi, iż jeszcze raz, choć znowu napróżno, usiłował wytłomaczyć kapitanowi niepojęty w tym względzie upór jego. Hurliguerly jednak utrzymywał podobno, że nie uważał mej sprawy za zupełnie przegraną, bo znając kapitana, wie, iż tenże dotąd ostatniego nie powiedział jeszcze słowa.
Bądź jak bądź, to wszystko uprzykrzyło mi się w końcu do tego stopnia, że najchętniej zwracałem myśli w innym kierunku, zdecydowany stanowczo poczekać za innym okrętem.
Jednakże widocznie zapisanem było w mej księdze przeznaczeń, bym opuścił Kerguelen właśnie jako pasażer żaglowca Halbran, co mię wprowadzić miało w czynny udział wydarzeń tak nadzwyczajnych, o jakich do owej pory w kronikach żeglugi morskiej nie było nawet przybliżonej wzmianki.
Wieczorem dnia 14 sierpnia, gdy mimo cieniu nocy, ponieważ powietrze było suche, a niebo zasiane gwiazdami, używałem jeszcze poobiedniej przechadzki nad brzegiem przystani, zbliżył się ku mnie człowiek jakiś, którego z razu w ciemności poznać nie mogłem, lecz którego zdradził głos podobny do szeptu:
– Panie Jeorling, jutro Halbran rozwija żagle, jutro rano z odpływem morza… – mówił kapitan.
– Zbyteczną jest mi ta wiadomość – odparłem – ponieważ pan odmówiłeś mi…
– Namyśliłem się, i właśnie przychodzę powiedzieć panu, abyś, jeżeli zechcesz, stawił się o godzinie 7-ej rano na pokładzie mego statku…
– Dziękuję kapitanie, postaram się być punktualnym.
– Kajuta jest przygotowaną…
– Co się tyczy opłaty – zacząłem.
– To rzecz najmniejszej wagi, załatwimy to później. A zatem do widzenia!
– Do widzenia! – powtórzyłem i wyciągnąłem rękę, aby uścisnąć dłoń kapitana, czego jednak prawdopodobnie w ciemności nie dojrzał, bo zwrócił się spiesznie do łodzi oczekującej go u brzegu.
Jeszcze pod pierwszem wrażeniem tej nagłej zmiany podążyłem do oberży, gdziem nie omieszkał zawiadomić Atkinsa o mym jutrzejszym wyjeździe.
– Ho, ho, ten stary lis Huliguerly miał jednak słuszność – zawołał oberżysta; – widocznie zna on dobrze swego pana, który miewa kaprysy źle wychowanej dziewczyny! Tak czy owak wszakże, pragnienie pana bliskiem jest spełnienia; pozostaje mi więc tylko życzyć mu szczęśliwej przeprawy, jeśli jeszcze tam na statku nie zmienią decyzyi, choćby w ostatniej godzinie; po nich bowiem wszystkiego, jak widzę teraz, spodziewać się można!…
Obawy tej nie podzielałem wcale. Co więcej, pod wpływem głębszego namysłu, przyszedłem do przekonania że istnieć muszą jakieś nieznane mi powody, które wpłynęły na tak wyraźne ustępstwo ze strony kapitana Len Guy’a i pewny byłem że niedaleka przyszłość dozwoli mi je poznać.
Przygotowania moje do drogi nie wymagały dużo czasu: podróżując bowiem wiele, doszedłem do wprawy obarczania się jak najmniejszym bagażem. Oczywiście tym razem, najwięcej miejsca zabrały ciepłe futrzane ubrania, w które dla mroźnego klimatu z konieczności zaopatrzyć się wypadało.
Nazajutrz więc, równo ze wschodem słońca, pożegnałem Atkinsa, mego dzielnego współziomka, dziękując mu szczerze za doznaną gościnność na tych wyspach „Smutku”. Uprzejmy gospodarz towarzyszył mi aż na pokład statku i nie zaniedbał polecić mię opiece bosmana, który już widocznie czekał tam na moje przybycie, a wyraz tryumfu i zadowolenia jaśniał na jego twarzy.
– A co, czym próżną, dawał obietnicę? Ho, ho! Dużo tu trzeba było zachodu i perswazyj… Ale od czego głowa bosmana! – Przechwalał się marynarz.
Pomimo żem nie bardzo wierzył, aby wpływ jego choć w najmniejszej rzeczy podziałał na zmianę postanowienia kapitana, podziękowałem mu wszakże uprzejmie, ponawiając dawniej przyrzeczoną nagrodę.
– Za chwilę Halbran podniesie kotwicę, a ja znajduję się na jego pokładzie, to mi wystarcza na teraz! – pomyślałem z wielkiem zadowoleniem.
Tymczasem ruch towarzyszący zwykle chwili odjazdu zajął wszystkich; majtkowie rozpinali żagle, a porucznik stojący na pokładzie wydawał rozkazy, odnośne do ostatecznych czynności.
– Do widzenia! – rzekł uprzejmie oberżysta, zbliżając się do kapitana – do widzenia w roku przyszłym!
– Do widzenia, z Bożą pomocą, panie Atkins – odpowiedział tenże, podając swą rękę do pożegnalnego uścisku.
Jeszcze jedno mniej już ceremonialne pożegnanie z bosmanem, jeszcze jedno zwrócone ku mnie skinienie głowy, i poczciwy Atkins opuścił Halbran, którego wysmukły korpus wnet drgnął cały – i gdy lekkki wietrzyk wzdął białe jego żagle, jak skrzydła olbrzymiego ptaka, wypłynęliśmy z portu Christmas na pełne morze, i zanim słońce doszło do zenitu, zniknęły już w dali śmieżne wierzchołki „Table Mount” i „Hawergal” wznoszące się na wyspie Kerguelen jeden na dwa, drugi na trzy tysiące stóp nad poziom morza.
1 Port Bożego Narodzenia.