Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział VII-IX)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII
Na lodowcu.
a czworakach, jak to czynią małe dzieci, dostałem się wreszcie na pokład; Len Guy również w ten sposób opuścił swą kajutę i uczepił się tu złamanego słupka od bandery.
Między wzniesieniem na przodzie statku i trójkątnym masztem, kilka głów z wyrazem nieopisanego przerażenia wychylało się z pod fałd rozpostartego płótna, niby jakiegoś namiotu zburzonego gwałtownym huraganem.
Z przeciwnej strony, uczepieni do sznurowej drabiny Dick Peters, Hardie, Marcin Holt i Endirot, zwrócili ku nam osłupiałe swe twarze.
Niewątpliwie w tej chwili zarówno murzyn, jak przyjaciel jego bosmam, byliby chętnie odstąpili 50% z obiecanej przezemnie nagrody.
Jakaś ludzka postać czołgała się ku mnie; poznałem w niej bosmana, położenie żaglowca było takie, iż niepodobieństwem okazało się utrzymanie na nogach w pozycyi pionowej. Leżąc wsparty o odrzwia, nie lękałem się zesunąć w głąb pokładu; wyciągnąłem też ramię z pomocą bosmanowi
– Cóż się to stało? – zapytałem.
– Osiedliśmy na mieliźnie, panie Jeorling.
– Jakto, a więc jesteśmy u brzegów lądu! – krzyknąłem.
– Tymczasem jeszcze góra zastępuje brzegi lądu – odparł ironicznie Hurliguerly – boć ta oczekiwana ziemia, istnieje tylko w idyotycznej głowie Petersa!
– Gadajże jednak, co właściwie zaszło?
– Nadeszła góra wśród mgły, góra, której ominąć nie mogliśmy, dla tej prostej przyczyny, że nie była widzialną.
– Góra lodowa, mówisz bosmanie? – pytałem, nie rozumiejąc nic dotychczas.
– A no tak, lodowiec panie, który właśnie wybrał sobie tę chwilę, by wywinąć koziołka. Podnosząc się napotkał nieszczęściem nasz statek i nadział go na swój szczyt… I oto wznieśliśmy się mimowoli przeszło na sto stóp nad poziom morza antarktycznego…
Czyż można wyobrazić sobie okropniejsze zakończenie wyprawy na Halbranie!
Pośród tych ostatecznych krańców świata, jedyny nasz statek, jedyny dla nas środek swobodnego ruchu wyrwy z właściwego sobie żywiołu i uniesiony na taką wyniosłość! Czyż może być, powtarzam, tragiczniejsze i mniej prawdopodobne, mniej przypuszczalne rozwiązanie?!…
Na zatonięcie w czasie gwałtownej burzy, na zgruchotanie wśród lodowców, na rabunek wreszcie i zniszczenie przez dzikie plemiona, musi być przygotowany każdy okręt wyruszający w niebezpieczną podróż podbiegunową. Ale los jaki spotkał nas obecnie, przechodzi wszystko, o czem dotychczas kroniki żeglugi morskiej wspominają.
Czy położenie to jest bez wyjścia, czy też środkami któremi rozporządzamy, zdołamy spuścić Halbran znów bezpiecznie na wodę? Na to nie umiałem dać sobie stanowczej odpowiedzi. O tem jednem tylko nie zwątpiłem, że zarówno kapitan jak jego porucznik, skoro minie pierwsza chwila przerażenia, nie zaniedbają wszelkich możliwych usiłowań i sposobów dla wspólnego naszego ocalenia.
Tymczasem gęsta mgła, jak zasłona z krepy otoczyła cały lodowiec, a z nim i nasz Halbran, tak, iż niepodobieństwem było rozejrzeć się dokładnie w położeniu, bo najbliższe nawet przedmioty występowały niewyraźnie. I w tym półmroku stwierdziłem to jedynie, iż statek uwiązł w wązkiej szparze lodowca, którą prawdopodobnie własnym swym ciężarem wygniótł. O ile wszakże jest tam bezpiecznym, jakiej siły i wytrzymałości jest ta ślniąca, kryształowa masa; czy nie grozi nam obłamanie się lodów i powrotne gwałtowne zsunięcie do morza, co byłoby już bezwątpienia wyrokiem śmierci dla nas wszystkich? Dopiero szczegółowe rozpatrzenie położenia upewnić o tem nas miało.
W kilka minut później cała załoga opuściła Halbran, aby bezpieczniej stanąć na najbliższej płaszczyznie lodowej. Mgła jednak, która niby ciężki kaptur otaczała statek, nie zmniejszała się wcale, a była tak gęstą, że słabo tylko przedzierały się przez nią promienie słońca, którego tarcz błyszczała czerwonem światłem. To też o jakie dwanaście już kroków nie mogliśmy dojrzeć się wzajemnie, i statek przedstawiał tylko niekształtną jakąś bryłę ciemną na białem tle lodowem.
Aby usunąć obawę, czy który z naszych ludzi nie został w czasie katastrofy wyrzucony do morza, rozkazał kapitan zebrać się wszystkim marynarzom na miejscu, gdzie stałem właśnie z porucznikiem, bosmanem, Hardiem i Marcinem Holtem. I oto na wezwanie Jem Westa każdego po imieniu nie odpowiedziało pięciu, a mianowicie: marynarz Drap, jeden z najstarszych na Halbranie i czterech rekrutów z Falklandów, z których dwóch było Anglików, jeden Amerykanin i jeden krajowiec z Ziemi Ogniowej.
Głośne nawoływania zostały bez odpowiedzi.
A więc aż pięciu odrazu, pięć ofiar ludzkich w tej jednej chwili! Jakże bolesną jest ta strata! A tak szczęśliwie bez żadnego wypadku śmierci jechaliśmy od samych Kerguellen.
Jeszcze wszakże jaśniała nam iskierka nadziei, że może w upadku zdołali uczepić się lodowca na niższych jego odłamach. Próżne jednak były nasze poszukiwania, których nie zaniedbaliśmy, skoro tylko mgła nieco się rozwiała.
Katastrofa zaszła tak nagle i z taką siłą, że ludzie ci zajęci właśnie w górze przy żaglach, nie zdążyli znaleść pewnego oparcia, a połamane maszty i w strzępy podarte płótna, były wymównem świadectwem tego, co się tam dziać w owej chwili musiało.
Skoro śmierć pięciu naszych ludzi stała się pewną, rozpacz ogarnęła serca wszystkich, i każdy zadrżał mimowoli przed widmem oczekujących nas odtąd niewątpliwie dalszych klęsk i niebezpieczeństw.
– A Hearne? – rzekł wreszcie Marcin Holt, przerywając po dłuższej chwili żałobne milczenie.
– Przypomnienie słuszne! Co się dzieje z Hearnem, odsiadującym swą karę w piwnicach statku? W ogólnym popłochu zapomnieliśmy o nim zupełnie.
Jem West bez zmudy jednej chwili wciągnął się na pokład po linie od holowania, która służyła nam wszystkim do zejścia na lodowiec.
Z niepokojem oczekiwaliśmy powrotu porucznika, choć naprawdę Hearne postępowaniem swem nie zasługiwał na tyle z naszej strony współczucia.
A jednak trudno mi było oprzeć się myśli, że gdybyśmy byli uwzględnili jego żądania tam jeszcze w Tsalal, gdybyśmy wtenczas nawrócili na północ, żaglowiec nasz nie stałby teraz na płynącym lodowcu!… I przed ogromem odpowiedzialności jaką ściągnąłem na siebie, ja, który głównie przyczyniłem się do przedłużenia tej wyprawy, stałem teraz bezsilny i zgnębiony…
Nareszcie ukazał się porucznik na pokładzie wraz z Hearnem. Szczęśliwym wypadkiem, komora, w której został zamknięty niesumienny marynarz, nie poniosła uszkodzeń żadnych w czasie katastrofy.
Nie rzekłszy i słowa, Hearne, jakby obojętny na to co zaszło, połączył się z towarzyszami.
Wreszcie około szóstej rano, dzięki znacznemu obniżeniu temperatury, mgła opadła zupełnie pod postacią długich, ostrych kryształków, które marznąc w powietrzu pokryły niebawem chropowatą skorupą zarówno żaglowiec, jak powierzchnię lodowca. Ów „froste-rime,” jak nazywają Anglicy to zjawisko, znanem jest marynarzom mroźnych stron podbiegunowych, i nie należy brać go za toż samo z białą szadzią czyli szronem zjawiającym się dość często zimową porą w strefach umiarkowanych, gdzie osiadła już na przedmiotach wilgoć, ulega dopiero stężeniu.
Zaledwie teraz mogliśmy powziąść dokładne pojęcie o wymiarach bryły, na której spoczęliśmy, jak muchy na głowie cukru; sam Halbran nawet, widziany z dołu, wydawał się nie większym od małej gabary. Lodowiec ten, którego obwód dochodził mniej więcej 400 stóp, wznosił się na 140 stóp nad poziom wody; wedle więc obrachunku opartego na znanych prawach fizyki, zanurzać się musiał cztery, do pięciu razy tyle w głębi morskiej.
Niewątpliwie też katastrofa nastąpiła w chwili, gdy kolos ten podminowany napływem cieplejszych prądów, począł się wznosić do góry przyczem z powodu zmienionego punktu ciężkości, stracił równowagę i w swym gwałtownym wywrocie, odzyskał ją dopiero, obracając się ku górze dolną swą pierwotnie częścią. Fatalnym wypadkiem znajdujący się właśnie w tem miejscu Halbran, podniesiony został tym sposobem, niby ramieniem olbrzymiej dźwigni.
Liczne lodowce ulegają takiemu przekoziołkowaniu na morzach podbiegunowych, co stanowi właśnie jedno z największych niebezpieczeństw dla płynących tam okrętów.
Ujęty w szeroką rozpadlinę od strony zachonie.j, żaglowiec stał pochylony ku bakartowi z przodem mocno wzniesionym w górę, budząc tem położeniem obawę, by za najmniejszem wstrząśnieniem, nie zesunął się znowu gwałtownie na dół.
Od strony wzniesionej uderzenie musiało być bardzo silne, stwierdziliśmy bowiem, że niektóre spojenia i okucia ustąpiły, a nawet miejscami brakowało tych ostatnich zupełnie. Znajdująca się też wewnątrz właśnie pod trójkątnym masztem kuchnia żelazna, wyrwana ze swego miejsca, rzuconą została aż do wschodów wiodących na pokład, a drzwi z kajuty kapitana leżały na ziemi.
Górna część statku przedstawiała obraz straszliwego zniszczenia. Części połamanych masztów i rei, szmaty podartych żagli, zaściełały pokład, łącząc się w chaotyczny nieład z rozrzuconemi baryłkami od wody, klatkami z zabitym lub poduszonym drobiem, z połamanemi ławkami i mnóstwem drobnych części statku.
Straty te wszakże, jakkolwiek dotkliwe, usunęły się na drugi plan, wobec zupełnego zmiażdżenia jednej z łodzi. Należało więc przedewszystkiem zabezpieczyć drugą, bo kto wie, czy nie pozostanie nam ona jedynym środkiem ostatecznego ratunku.
Gdyby jednak udało się nam szczęśliwie oswobodzić Halbran z jego uwięzienia, gdyby znowu stanął na wodzie, dalsza żegluga byłaby jeszcze możliwą – zważywszy, iż maszty i żagle od strony rufu zachowały się w całości. Ale jakże wydobyć go z tej szczeliny, jak spuścić na morze bez odpowiednich przyrządów?
Gdyśmy z kapitanem, porucznikiem i bosmanem naradzali się nad tem, Jem West odezwał się wreszcie:
– Próba to będzie i próba ryzykowna, gdy wszakże nic innego nie mamy do wyboru, musimy się na nią zdecydować. W tym celu sądzę, iż trzeba wyżłobić w lodzie aż do samej podstawy góry, rodzaj koryta, po któremby statek zesunąć można.
– Bez straty i dnia jednego zajmij się tem! – rzekł Len Guy.
– Słyszysz, bosmanie: bez straty jednego dnia! A więc do pracy, natychmiast, zaraz!
– Rozumiem, poruczniku. Jeśli mi wszakże wolno zrobić uwagę…
– Mów śmiało, Hurliguerly, co myślisz?…
– Zdaje mi się, iż bezpieczniej byłoby zrewidować cały tułów Halbranu i porobić możliwe a konieczne naprawy, bo na cóż zdałoby się spuścić statek, jeśliby niebawem miał być zalany wodą.
Słuszna uwaga bosmana przyjętą została, i podczas gdy sam kapitan z porucznikiem i kilku marynarzami rozpatrywali szczegółowo, o ile się tylko dało, spód okrętu, ja korzystając z jasności i pogody, zwiedziłem cały lodowiec.
Strona jego zachodnia była stromą i niedostępną, wschodnia jednak błyszcząca w promieniach słońca, dzieliła się jakby na obszerne tarasy, na których możnaby wygodnie rozłożyć się obozem. Niższym wszakże piętrom groziły zasypaniem zwieszające się, niby balkony, olbrzymie łomy, z których właśnie w mej obecności oberwał się jeden i roztrącając się po drodze, z głuchym łoskotem, runął do morza.
Obawa wszakże nowego przewrócenia się góry, zdała się nieuzasadnioną; lodowiec bowiem płynął równo i spokojnie, znalazłszy już widocznie właściwy punkt ciężkości.
Zrewidowanie statku w części jego przedniej, jako zawisłej w powietrzu, nie przedstawiało trudności, tył jednak zaryty w lodzie, trzeba było ostrożnie odkopać.
W ogóle licząc, uszkodzenia były stosunkowo małoznaczne i łatwe do naprawy, w czem okazała się najwyraźniej wyjątkowa sumienność i akuratność w budowie żaglowca. Naruszone też spojenia i okucia w krótkim czasie umocowane być mogły – a nawet silniej nadwerężony ster, dal się również naprawić.
Tak więc uspokojeni nieco, spożyliśmy pierwszy posiłek od chwili katastrofy, poczem miano się zabrać do pracy.
– Oby niebo dopomogło nam – westchnąłem z głębi duszy – by się ta próba udała, byśmy szczczęśliwie wyszli z tak fatalnego położenia! Bo jeśliby nam przyszło pozostać na tym lodowcu płynącym Bóg wie w jakie strony, gdybyśmy musieli całe sześć miesięcy straszliwej, podbiegunowej zimy, przepędzić na nim, bezwątpienia ani jeden z nas nie przeżyłby tego.
W tej chwili Dick Peters, który zdala od wszystkich stał na straży, krzyknął swym szorstkim głosem:
– Na miejscu….
Co właściwie przez to znane hasło rozumiał teraz metys?
Oczywiście rzecz jedynie możliwą, to jest, że lodowiec nie płynie dalej. Jaka wszakże była ku temu przyczyna, i jakie mianowicie będą następstwa, trudno się domyśleć.
– Prawdziwie – potwierdził niebawem bosman – lodowiec nie rusza się z miejsca, i kto wie czy nie stoi już tak od chwili, gdy przewrócił koziołka.
– Musicie się mylić – zawołałem przerażony.
– Jest tak niezawodnie – zapewnił mię porucznik – tego niezbitym dowodem są choćby te inne góry, które nas wyprzedzają. Prawdopodobnie lodowiec musiał nową swą podstawą napotkać tam w głębi znaczne wzniesienie lądu i utknął w niem, co potrwać może dopóty, dopóki nie wypłynie znowu wyżej, przyczem wszakże obawiać się należy nowego wywrotu.
A więc położenie nasze już i tak bez wyjścia, jeszcze się pogorszyło. Bo przynajmniej na płynącym lodowcu pozostawała jeszcze nadzieja zbliżenia się do jakiegoś lądu, a nawet opuszczenia tych stron podbiegunowych.
I otóż do czego przyszło końcu w trzymiesięcznej naszej wyprawie! O Arturze Prymie, o Wiliamie Guy i jego towarzyszach, nie mogło już być mowy. Teraz własny nasz, ratunek stał się niestety pierwszą i jedyną kwestyą, i w tym kierunku winniśmy zużytkować wszystkie siły nasze.
Niechby to jedno przynajmniej nie spotkało nas jeszcze, by spokój i uległość nie dały się zachować wśród marynarzy, którzy, rozumiałem to dobrze, mieli teraz słuszną przyczynę do buntów, czyniąc odpowiedzialnymi za swój los i życie zarówno kapitana jak porucznika, przedewszystkiem zaś mnie.
Obawy moje podzielał Len Guy. Istotne niebezpieczeństwo wyrwało kapitana z dotychczasowej bezczynności, usprawiedliwionej zresztą zupełnie zasłużonem zaufaniem jakie pokładał w sumienności i zdolnościach Jem Westa. Teraz uśpiona energia obudziła się w nim w całej swej sile; osobiście wszystkiem zarządzał, wszystkiego doglądał.
Najpierw więc wezwał załogę całą bez wyjątku, by się zgromadziła na oznaczonym tarasie. Nowozaciężni wszakże z Hearnem na czele stanęli zdala wyzywająco, zda się gotowi w każdej chwili do wybuchu. Len Guy powiódł dokoła wzrokiem pewnym i rzekł donośnym głosem:
– Marynarze Halbranu! Przedewszystkiem należy się nam poświęcić chwilę pamięci tym, których brakuje wśród nas… którzy zginęli w tej katastrofie.
– A, czekajmy cierpliwie – przerwał zuchwale Hearn, czując większość siły za sobą – aż i na nas przyjdzie kolej, tu, gdzieśmy pociągnięci zostali wbrew naszej woli…
– Milcz Hearnie! – zawołał Jem West blady z gniewu – albo…
– Hearn powiedział to co miał do powiedzenia – odparł spokojnie lecz z niezwykłą siłą kapitan – a ponieważ już tak postąpił, radzę mu, by nie próbował przerywać mi raz wtóry.
Mimo jednak tak poważnej groźby z ust samego kapitana, buntowniczy marynarz nie myślał jeszcze okazać się uległym, gdyby nie Marcin Holt, który podszedł ku niemu żywo i począł go uspokajać.
Tymczasem Len Guy zdjął czapkę z głowy i rzekł ze wzruszeniem, którego szczerość odczuliśmy w głębi duszy.
– Za tych więc, którzy zginęli nagle w tej niebezpiecznej wyprawie, podjętej w imię uczuć miłości bliźniego, za tych miłych naszemu sercu towarzyszy, poślijmy do Boga serdeczne westchnienie, by raczył wziąć w rachunek ich zasługi poświęcenia i przyjął do wiecznej Swej chwały! Módlmy się bracia na klęczkach!…
Za przykładem kapitana poklękliśmy wszyscy na płaszczyźnie lodowej i cichy szmer modlitwy wzniósł się do nieba.
– A teraz – rzekł wreszcie Len Guy, powstając, cośmy równocześnie z nim uczynili – oddawszy umarłym co im należało, zwracam się do żyjących, którym zapowiadam, iż mimo wszelkich wyjątkowych okoliczności, wymagam od nich posłuszeństwa. Jakikolwiek byłby mój rozkaz, nie zniosę ani oporu, ani wahania. Na mnie ciąży odpowiedzialność za byt ogółu i nie ustąpię w niczem nikomu! Dowodzę tutaj tak samo jak tam na statku!…
– Na statku, którego już niema – rzucił śmiało Hearn.
– Mylisz się, Hearnie, żaglowiec jest tam w całości i postaramy się spuścić go znowu na morze. Zresztą, gdyby nam pozostała jedyna łódź tylko, ja jestem jej kapitanem, i biada temu, kto o tem zapomni…
Korzystając, iż sekstan i inne narzędzia zachowały się bez żadnego uszkodzenia, dokonaliśmy dnia tego pomiarów które wykazały, iż znajdujemy się pod 88º 50’ szerokości, a 39° 12’ długości geograficznej.
Oddzielał nas zatem od bieguna południowego tylko jeden stopień minut pięć, równający się 65 milom morskim.
W rozumnem pojęciu wspólnego dobra, cała załoga bez wyjątku w przykładnej gorliwości i zgodzie zabrała się do wskazanych czynności. Najpierw wszakże, zdaniem kapitana i Jem Westa, należało usunąć wszystko co obciążało Halbran. Tak więc cały ładunek z żywnością, nawet żagle, liny i kotwice, złożone zostały na lodowcu.
Daremne usiłowania.
iczne skrzynie z solonem mięsem, sucharami, mąką, herbatą, kawą, warzywem i krupami – oraz baryłki z winem, piwem i wódkami, zająwszy znaczny obszar na tarasie, uspokoiły nas w kwestyi pożywienia, które stanowczo mogło wystarczyć jeszcze dla wszystkich co najmniej na ośmnaście miesięcy. Jedynie brak wody słodkiej mógł nam dokuczyć, tę bowiem straciliśmy przez rozbicie zawierających ją baryłek, ustawionych na pokładzie.
W każdym innym razie, strata podobna byłaby nad wyraz dokuczliwą i nie do powetowania, nam wszakże wyjątkowo brak ten nie miał zbytnio dać się we znaki, zważywszy ilość wszelkich innych napoi, oraz ważną okoliczność, że woda morska przechodząc ze stanu płynnego w stały, uwalnia się od wszelkich soli które zawiera, a które dla organizmu ludzkiego są niezdrowe. Dzięki więc temu warunkowi mieliśmy możność każdej chwili zaopatrzyć się w dostateczną jej ilość. Szczególniej zaś dobrą, słodką wodę, nietylko do gotowania ale i do picia, otrzymać można z wyższych odłamów gór lodowych, które utworzyły się nad poziomem morza z deszczów i wilgoci atmosferycznej. Kryształowo czysty, z lekiem zielonkawem zabarwieniem, lód taki odróżnia się od całej masy lodowca. I jakkolwiek właśnie góra na której spoczęliśmy, będąc przewróconą na dół dawnym swym szczytem, lodu takiego dostarczyć nie mogła, to z innych wymijających nas zwolna lodowców, nabrać go było można, bez zbytniego trudu i niebezpieczeństwa.
Wprawdzie wyładowanie wszystkich ciężarów zabrało nam sporo drogiego czasu – nie żałowaliśmy go wszakże; szło tu bowiem nietylko o ulżenie Halbranowi w chwili spuszczenia go na dół, ale co ważniejsze, o bezpieczne umieszczenie zapasów żywności. Niepewna bowiem pozycya statku wśród lodowych łomów budziła poważne obawy, aby lada wstrząśnienie nie strąciło go do głębi morskiej, pozbawiając nas wszelkich środków do dalszej egzystencyi.
– Niemniej też należało wziąść w szczególną opiekę jedyną łódź, która nam pozostała, a którą w danym razie Hearne ze swymi towarzyszami nie wahałby się pewno gwałtem czy podstępem zabrać. Ze wszelkim więc przyborem wioseł, masztów i żagli, kazał ją kapitan złożyć w obszernej grocie, znalezionej nieopodal Halbranu, do której wejścia strzegli, mianowicie w nocy, Dick Peters z Hurliguerlim na zmianę.
W ciągu 19-go, 20-go i 21-go stycznia, dokonaną została podwójna praca około zniesienia ładunku i zdjęcia masztów, oraz założenia obozu przez rozbicie kilku namiotów, któreby dały schronienie przed wszelką nadejść mogącą niepogodą, jakiej zawsze obawiać się należy w tych stronach.
Ponieważ ciepłe pożywienie jest ważnym warunkiem zdrowia, przeto Endirot przysposabiał nam jak dawniej, obiady na swej żelaznej kuchni, ustawionej pod jedną z dłuższych ścian lodowca.
Tymczasem mimo bacznej uwagi zwróconej na Hearna, nie było mu można w ciągu tych kilku dni nic zgoła zarzucić. Czy surowa groźba kapitana sprowadziła tę zmianę, czy też zrozumiał, że od dobra ogółu i jego ocalenie zawisło, czy wreszcie obudziły się w nim lepsze instynkta, które bądź co bądź posiada ukryte w głębi swej duszy najgorszy nawet człowiek? Trudno wiedzieć; mimo jednak, że stał się nam w obecnem położeniu prawdziwie pożytecznym, zawsze z niedowierzaniem patrzałem na niego i tem szczerzej żałowałem, że człowieka tak zdolnego do każdej pracy, tak pojmującego w lot co i jak w danej chwili należało uczynić, nie zdobiła szlachetniejsza natura, któraby go też podnieść mogła do wyższego stopnia inteligencyi.
Mówiąc o gorliwości Hearna, nie mogę pominąć czem był dla nas wszystkich w obecnem położeniu, nigdy niezmordowany Dick Peters. Pracując za czterech, odpoczywał zaledwie w krótkich chwilach posiłku, spożywając go zawsze, jak dawniej, na osobności, gdy nocą znowu zostawał najczęściej na straży.
Od chwili wypadku z Halbranem, bodaj nie przemówił do mnie słowa; cóż zresztą mógłby mi powiedzieć, gdy zrozumiał zapewne równie dobrze jak ja, iż przepadła dla nas raz na zawsze nadzieja przedłużenia jeszcze tej nieszczęsnej wyprawy. Mimo też przyjaznego obejścia Marcina Holta, który go najchętniej wybierał do wspólnej pracy, on unikał go jak mógł, czego przyczynę rozumiałem teraz aż nadto dobrze – nieraz dreszcz zimny wstrząsał mem ciałem na samą myśl o wstrętnej scenie na Grampiusie. Nie wątpiłem też, że gdyby tajemnica którą mi metys powierzył, znaną była załodze, nieszczęsny ten człowiek stałby się przedmiotem istotnego prześladowania.
Podczas utrudzającej czynności wyładowania Halbranu kapitan ze swym porucznikiem naradzali się nad sposobem spuszczenia go na morze. Zadanie to nie było wcale łatwo, zważywszy przeszkody i niebezpieczeństwo – oraz niezmierną pracę, którą należało o ile możności zmniejszyć. Nareszcie wykreślonym został plan wyżłobienia równej drogi, niby koryta odpowiedniego do wymiarów statku, a idącego nieco krętą linią od wierzchołka lodowca aż do jego podstawy; i gdy bosman z jedną partyą załogi kończył jeszcze znoszenie ciężarów, druga, pod wodzą Jem Westa, pracowała już z kilofami, łopatami i taczkami, rozbijając twarde masy płynącej góry lodowej.
Płynącej?… Doprawdy, sam nie wiem dla czego posługuję się jeszcze tem wyrażeniem, skoro lodowiec stał nieruchomo niby drobna wysepka, podczas gdy tyle innych przepływało każdego dnia w naszem pobliżu, kierując się za prądem, ku południo-wschodowi.
Więc aby Halbran razem z nim opuścił te strony, na to stanowczo liczyć nie było można, a nawet wątpliwem już mi się zdało, aby w ogóle prędzej czy później ruszył z miejsca.
Tak upłynęły nam dnie aż do 24 stycznia. Powietrze było ciche i temperatura ciepła.
Hardie, jako z zawodu stolarz okrętowy, zajął się głównie reperacyą żaglowca, i z rzeczywistą przyjemnością przypatrywałem się, jak szybko i z zręcznie dokonywał bądź to zatykania powstałych szpar, bądź umocnienia okuć i utwierdzenia spojeń. Odgłos też młotów i piły ginął dalekiem echem w pustej przestrzeni, wywołując głośniejsze krzyki i krakanie albatrosów, mew i petreli, które w przelocie zatrzymywały się krążąc w górze nad Halbranem.
Łatwo pojąć, że ilekroć znaleźliśmy się teraz sami z Len Guy’em i Jem Westem, jedynym przedmiotem naszej rozmowy było obecne nasze położenie, oraz obmyślanie sposobów i środków do pożądanej zmiany. Porucznik był najlepszych myśli, ufając, że jeśli nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, spuszczenie żaglowca udać się musi. Kapitana jednak dręczyły obawy niepowodzenia. Zresztą, chociaż nie rzekł ani słowa w tym przedmiocie, domyślałem się, ile moralnie kosztować go musiała niemożność dalszych poszukiwań, jak bolesną była mu myśl, że znajdując się zapewne, bardzo już blisko ukochanego brata i jego towarzyszy, zostawić ich jednak będzie musiał.
Bo czyż rozumnem byłoby zapuszczać się dalej jeszcze; odsuwać się coraz więcej od Atlantyku – kto wie, czy nie na drugą aż stronę bieguna, opierając się jedynie na zwodniczych przypuszczeniach, znalezienia tam swobodnego przejścia na ocean Indyjski? Nie, zaprawdę, sama powaga odpowiedzialności za byt tych ludzi, nie dozwalała już dalszej, ryzykownej próby! Ja sam nie śmiałbym już teraz odezwać się głośno w tej sprawie, chociaż w rozmowie z Hurliguerlim nie tyle się krępowałem, chcąc też poznać jakie było jego zdanie. Często bowiem teraz, wiele częściej niż dawniej, przychodził poczciwy bosman po skończonej pracy dziennej na chwilkę pogawędki do niego namiotu, a rozmawialiśmy przyjacielsko, mając już wspólne różne wspomnienia.
– Tak to, tak, panie Jeorling – rzekł raz mój stary gaduła – któż z nas myślał trzy i pół miesiąca temu, gdyśmy opuszczali Kerguelen, że znajdziemy się teraz zawieszeni na lodowcu, wśród tych przestrzeni.
– Wówczas naturalnie nikt z nas nie brał na seryo wyprawy – rzekłem. – Wszakże, gdyby nie ten nieszczęsny wypadek, bylibyśmy do tej pory niezawodnie osiągnęli już nasz cel i podążali z powrotem…
– Czy pan rozumiesz przez osiągnięcie celu odnalezienie naszych ziomków?
– Nie inaczej!
– Co do mnie, nie ufałem temu nigdy, panie Jeorling, jakkolwiek właśnie dla tej, a nie innej przyczyny, podjęliśmy trud podróży i koszta niezmierne.
– Tak było rzeczywiście z początku, ale później, po zwierzeniach Petersa, los Artura Pryma…
– Eh, wierz mi pan, wszystko to jedynie próżne złudzenia! I łatwiej już rozumiem, że poczciwy Peters zawraca sobie tem głowę, ale pan, panie Jeorling…
– Mów co chcesz, bosmanie, ja jednak pewny jestem, że gdyby nie ta fatalna katastrofa, gdyby nie to zatonięcie u samego portu….
– Zostawiam panu tę wiarę, gdy ona ci miłą; mojem zdaniem wszakże, dalsza podróż już od Tsalal była tylko błądzeniem za czemś, czego dosięgnąć niepodobna, dla tej prostej przyczyny, że nie istnieje. Co nie przeszkadza wszakże, by obecne nasze położenie nie równało się zatonięciu, choć w każdym razie bardzo daleko od portu. I nieszczęście to powinniśmy przyjąć jako ostrzeżenie…
– Ostrzeżenie, przed czem mianowicie? – zapytałem zdziwiony.
– Przed zbytnią śmiałością, która nas ludzi pcha, byśmy gwałtem wydarli Stwórcy tajemnice, jakie Jemu podobało się ukryć przed nami. Tak jest, panie Jeorling: mnie się zdaje że postępujemy wbrew woli Boga, wkraczając w te niedostępne strony kuli ziemskiej, pragnąc dotrzeć do bieguna osi…
– A jednak znajdujemy się od niego już tylko zaledwie o 60 mil…
– Zważ pan jednak, że owe 60 mil równają się milionom całym, gdyśmy teraz pozbawieni możności ruchu. I jeśli spuszczenie żaglowca nie powiedzie się, zostaniemy skazani na przezimowanie, na jakie nie zgodziłyby się bodaj nawet same niedźwiedzie polarne.
Nie rzekłszy słowa uczyniłem gest, na którym widocznie poznał się bosman.
– Nie zgadłbyś też pan o czem ja teraz często myślę – rzekł po chwili.
– O czemże takiem? – zapytałem.
– O wyspach Kerguellen, jakkolwiek nie do nich zmierzamy. Wprawdzie w porze zimowej może tam trochę mróz dokuczyć, boć nie wielka istnieje różnica między tamtejszą temperaturą, a panującem zimnem na lądach położonych tuż u koła biegunowego. W każdym razie przecież niedaleko od nich do Przylądka: i jeśli zziębną ci członki, marny człecze, możesz tam spacerkiem dojechać i ogrzać się dowoli, nie lękając się trudności przeprawy przez lodowe zapory. Gdy tu, niech dyabli wezmą, siedzisz w lodowem więzieniu, i ani wiesz czy jego wrota zechcą się otworzyć, skoro staniesz u nich.
– Powtarzam ci, bosmanie, że gdyby nie tak całkiem wyjątkowy wypadek, bylibyśmy niezawodnie odszukali zaginionych, mając jeszcze całe sześć tygodni do opuszczenia tych stref podbiegunowych. Bo przyznać musisz sam, wyjątkowe dotychczas powodzenie…
– Eh, panie Jeorling, powodzenie dość wątpliwe…
– Jakto, więc i ty zwątpiłeś?
– Co pan chcesz, wszystko zużywa się na świecie!… I gdy wspomnę ziomka pańskiego, tego dzielnego Atkinsa, siedzącego spokojnie i bezpiecznie w swej oberży pod „Zielonym Kormoranem,” tam w dolnej sali, gdzie przywykłem wychylić kieliszek pokrzepiającego wisky w towarzystwie przyjaciół, nieopodal od kominka na którym wesoły palił się ogień, to mówię panu, że mię zazdrość bierze, i kto wie czy Atkins nie lepiej odemnie urządził swe życie…
– Obaczysz jeszcze, Hurliguerly, bądź pewny, że obaczysz i Kerguellen, i Atkinsa, i jego oberżę! Tylko zlituj się, nie upadaj tak na duchu, nie daj się opanować zniechęceniu, bo jeśli ty zwątpisz teraz…
– Oj, byłoby jeszcze pół biedy, gdybym ja tworzył tylko wyjątek…
– Jakto, więc załoga?…
– Niestety, znam gorzej odemnie usposobionych…
– Czy Hearn rozpoczął na nowo podburzać?
– Nie mogę powiedzieć, bym go na czem nagannem schwytał, choć go oczywiście nie spuszczam z oka. Ma się widocznie na ostrożności, wiedząc czem to pachnie; posądzam jednak, że mądry ptaszek zmienił taktykę i jeśli po nim wszystkiego można się spodziewać, to dziwi mię że Marcin Holt…
– Co chcesz przez to powiedzieć, Hurliguerly? – zapytałem z niepokojem.
– A no, jak się zdaje, oni obaj zostają teraz w przyjaźni. Hearne szuka towarzystwa Holta, a ten wcale nie krzywi się na niego…
– Ależ bosmanie, Marcin Holt jest człowiekiem rozsądnym i spokojnym, dalekim bezwątpienia od posłuchania buntowniczych rad Hardiego.
– I jabym tak sądził; niechętnie wszakże widzę ich obydwóch razem, bo to przebiegła sztuka ten Hardie, zdolny pochwycić w swe sieci zanim się kto opatrzy. A wie też pan o czem oni wczoraj rozmawiali?
– Wiem zawsze jedynie to, co ty mi opowiesz, bosmanie.
– Otóż udało mi się wczoraj pochwycić część ich rozmowy. Hardie mówił: Nie trzeba mieć o to żalu do metysa, panie Holt, że nie przyjmuje twych podziękowań i uprzejmości, bo jeśli jest to sobie zwierzę, posiada jednak trochę odwagi, czego dał dowód ratując pana. Choć nie zapominajmy też, że należał on niegdyś do załogi Grampiusa wraz z Nedem, bratem pańskim.
– Co mówisz, bosmanie, on wspomniał o Grampiusie?
– Tak panie.
– I wymienił Ned Holta?
– Najniezawodniej.
– A cóż Marcin Holt na to?
– Nie mogłem nigdy dowiedzieć się, odpowiedział, w jakich warunkach zginął mój nieszczęśliwy brat. Być może, iż został zamordowany w czasie buntu na okręcie, choć był to człowiek spokojnego umysłu…
– Mów, mów bosmanie, co mówili dalej? – nalegałem żywo.
– Smutne to dla ciebie rzeczy, panie Holt – odrzekł niby za współczuciem Hearne – słyszałem ja tam coś, że kapitan Grampiusa przez zbuntowaną załogę puszczony został na łodzi z dwoma marynarzami. Może brat pański był jednym z nich… ale dla czego nie pyta pan o to Petersa? on musi wiedzieć o wszystkiem.
– Pytałem go już – zapewniał Holt – wszakże od tego człowieka niczego dowiedzieć się nie można. Nie wiem nic!… nic nie wiem!… – jęczał dziwnym swym głosem, chwytając się obiema rękami za głowę i uciekł coprędzej odemnie.
– Cóż jeszcze?… powtórz wszystko, bosmanie! – nalegałem.
– Nic już więcej nie słyszałem; w każdym razie myślałem zaraz powtórzyć to panu.
– Czy cię to w czemkolwiek objaśnia? czy masz jakie podejrzenie? – badałem Hurliguerlego.
– Myślę to tylko, iż Hardie pracuje nad jakimś złym planem, do którego tym czy innym sposobem chce sobie pozyskać Holta.
Rzeczywiście, fakt ten przedstawił mi się tak samo i to bez najmniejszej wątpliwości. Dla czego jednak Hearne wspomniał Holtowi o Grampiusie, dla czego mówił mu o jego bracie? Czyżby tajemnica metysa mogła mu być znaną?
Jakkolwiek mocno zaniepokojony, nie dałem tego poznać po sobie, zalecając jedynie bosmanowi baczniejszą jeszcze na wszystko uwagę.
Co mię jedynie pocieszało, to nadzieja że położenie nasze wkrótce się zmieni; roboty bowiem postępowały tak szybko, iż w dwa dni później reperacya żaglowca była już ukończoną, a równocześnie też prawie wyżłobiono koryto, po którem Halbran miał być spuszczonym na wodę. Pod wpływem bowiem ciepła atmosferycznego lód zmiękł tak znacznie, iż praca ta nie przedstawiała zbytnich trudności. Linia koryta szła, stosownie do planu, łukowato z góry na dół, aby uniknąć zbyt gwałtownego zesunięcia się statku; w pewnych też odstępach urządzono w tym samym celu rodzaj hamulców jakkolwiek z mej strony, przez wzgląd na temperaturę, obawiałem się raczej że lód okaże się za mało śliskim.
Oczywiście, wszystko co obciążać mogło tułów Halbranu, jak maszty, liny, żagle, kotwica i t. p., miały być dopiero. umocowane po spuszczeniu go na wodę – przezorność konieczna, jakkolwiek wymagająca parę dni czasu więcej.
W poobiedniej porze 28 stycznia, ostatnie rozporządzenia kapitana dokonano zostały, poczem Len Guy udzielił całej załodze kilka godzin zupełnego odpoczynku, przy zdwojonej porcyi obiadowej dla każdego. Że zaś usposobienie ogólne było jaknajlepsze, nie żałowano też baryłek piwa, jako słuszną nagrodę za sumienną i spokojną pracę.
Wszystko zapowiadało się jaknajlepiej. Halbran na morzu, znaczyło to samo co hasło do powrotu; choć dla mnie i dla Petersa było to ostatecznem, nieodwołalnem opuszczeniem Pryma.
Tymczasem nocą temperatura podniosła się do + 11 stopni Cel., czyli do niebywałego dotychczas dla nas tu ciepła; to też jakkolwiek słońce zniżyło się już znacznie do horyzontu, lody topniały gwałtownie i tysiące strumieni spływało wzdłuż naszej góry.
Mimo, że dopiero na dziesiątą godzinę rano naznaczył kapitan rozpoczęcie czynności spuszczenia statku, wszyscy prawie byliśmy w ruchu już o czwartej, tak niepokój spędził sen z naszych powiek.
Biorąc w rachunek możliwe opóźnienie w skutek nieprzewidzianych przeszkód, liczyliśmy jednak, iż przed wieczorem żaglowiec będzie już na wodzie.
Oczywiście, nikt nie mógł zostać w tak ważnej chwili bezczynnym; każdy też miał wyznaczone sobie stanowisko, by w razie potrzeby pchnąć statek naprzód, albo powstrzymać z pomocą podkładanych drągów, lub wiąz łozin szybkie jego zesuwanie.
Po skończeniu śniadania o 9-tej godzinie, zadowolenie było tak ogólne, iż ludzie nasi nie mogli się powstrzymać od wychylenia po kieliszku wisky, a głośne „hura” wśród radosnych życzeń rozlegało się z obozowiska.
Już niektórzy z gorliwszych doszli do statku, już nawet dojrzałem parę ludzkich postaci na pokładzie, gdy nagle straszliwy huk, niby grom z jasnego nieba, rozległ się w v powietrzu, a silne drzenie lodowca powaliło wielu na ziemię.
Co za przerażający, co za okropny widok!… Chwila jedna tylko, a nie zapomnę jej nigdy w życiu!
Oto jeden z olbrzymich łomów, między któremi uwiązł Halbran, oberwał się nagle i wraz z usunięciem tej podstawy, żaglowiec zachwiał się, potoczył… i pchany siłą swego ciężaru, począł zwalać się na dół…
Dwóch ludzi: Rogier i Gratian, stojąc na pokładzie próbowali zeskoczyć. Nie było jednak czasu. Straszliwy upadek pociągnął ich z sobą…
Tak jest, patrzałem na to z szeroko otwartemi oczami w niemem przerażeniu, jak gwałtownie skacząc z łomu na łom, przewalając się z boku na bok, zmiażdżywszy jednego z marynarzy, który nie zdążył usunąć się w czas na stronę, statek nasz połamany, rozbity nieledwie w części, runął wreszcie do morza, wyrzucając w górę wysoki strumień wody, u stóp naszego lodowca…
Co począć?
niemem osłupieniu staliśmy wszyscy.
A więc z naszego żaglowca, z naszego Halbranu nie zostało nam nic, nic zgoła!… Przed chwilą jeszcze wzniesiony na przeszło sto stóp w górę, spoczywać ma już teraz na pięćset stóp w głębi morskiej!…
Po pierwszym okrzyku przerażenia, nastąpiło głuche, grobowe milczenie. Jak skamieniali, jak wryci, martwem wzrokiem wodziliśmy dokoła, nie chcąc dać wiary temu na co własnemi patrzyliśmy oczami. Tylko po twarzy Jem Westa, stojącego obok mnie, stoczyła się powoli cicha łza serdecznego żalu. Tak jest, ten człowiek żelaznej wytrwałości i siły charakteru, zapłakał nad nieszczęściem które nas dotknęło; które zgubiło ukochany przez niego statek.
I znowu trzech ludzi zabitych! Widziałem Rogera i Gratiana, naszych wiernych starych, wyciągających rozpaczliwie ramiona ku nam, jakby wzywali pomocy… A ten młody Amerykanin, którego ciało przedstawiało już tylko bezkształtną bryłę!…
Ach! zaprawdę, los sprzyjający nam dotychczas wyjątkowo, strasznej zażądał od nas daniny, przez te ostatnie dni dziesięć!
Gdy minęły pierwsze chwile niemego przerażenia, powstało wśród załogi nieopisane zamieszanie. Krzyk rozpaczy i gniewu rozsadzał wszystkim piersi. Każdy zrozumiał, że tym razem nieszczęście było nie do powetowania.
I niewątpliwie znalazło się wielu, którzy byliby chętnie podzielili los Rogera i Gratiana. Dla tamtych przynajmniej wszystko odrazu się skończyło, gdy dla pozostałych rozpoczną się dopiero ciężkie dni powolnego konania.
Wreszcie pod wpływem naturalnej dążności szukania jakiegokolwiek ratunku, poczęto wołać:
– Na łódź! na łódź!
Wprawdzie Hearne trzymał się z daleka, udając że nie bierze w tem żadnego udziału, wszakże towarzysze jego z Falklandów, byli najgłośniejszymi.
Posłyszawszy to, Len Guy i Jem West wybiegli z namiotu, do którego dopiero co weszli. Przyłączyłem się do nich wraz z bosmanem. Byliśmy uzbrojeni i zdecydowani do użycia broni. Jakiekolwiek przedstawiałyby się okoliczności, nie można przecież było tym szaleńcom dozwolić opanowania łodzi. Ona nie powinna żadną miarą stać się własnością kilku, będąc jedynem ratunkiem dla wszystkich.
– Stójcie! stójcie! – wołał Len Guy do biegnących w stronę groty z ukrytą łodzią.
– Wróćcie się natychmiast! – krzyknął z całych sił porucznik – albo strzelę do pierwszego, który choć krok jeden pójdzie dalej!…
Obadwaj trzymali w ręku pistolety, bosman złożył swój karabin, ja również zdjąłem z ramienia strzelbę.
Próżną jednak była wszelka groźba. Szaleńcy ci nie chcieli nas słuchać. Gdy więc jeden z nich przekraczał już ostatnią bryłę lodowca oddzielającą go od groty, Jem West dał ognia, i kula jego pistoletu powaliła buntownika. Upadające ciało nie zdążyło utrzymać się na wyżynnie, a staczając się po stromem brzegu, runęło do morza.
– Czyż na domiar zła wszelakiego, rozpocznie się teraz mord wzajemny? – pomyślałem ze zgrozą. – Cóż będzie, jeżeli ci szaleńcy nie ustąpią, a może jeszcze starzy z Halbranu przyłączą się do buntowników?…
Nie mogło bowiem ujść mej uwagi, że Hardie, Marcin Holt, Francis, Burry i Stern zdawali się namyślać po czyjej stanąć stronie, podczas gdy Hearne niby obojętny, zatrzymał się w tyle.
Jedna więc tylko pozostała nam bezwzględna stanowczość, jedynie ona mogła stłumić bunt w samym jego zarodzie. Bo trudno rządzić się sercem tam, gdzie pijani dziką rozpaczą ludzie, nie obliczając skutków, nie zważając nawet na śmierć jednego ze swoich, cisnęli się dalej, i już, już opanować mieli grotę.
Bosman dał ognia i drugi marynarz legł martwy z przebitem sercem.
Jeden zatem Amerykanin i jeden Fugijczyk, padli już ofiarą swego szaleństwa. Czy będzie koniec temu? Czyż koniecznie ma się lać krew wśród tych, którzy raczej wzajemną sobie pomocą być winni!
Aż nagle ukazuje się u łodzi barczysta postać Petersa, który nadbiegł okalając z drugiej strony lodowiec.
Metys jednę olbrzymią swą rękę oparł na łodzi, drugą wskazywał odwrót nacierającym buntownikom.
Gdy jednak gest ten pozostał zda się niezrozumianym, skoczył ku nim ze zwinnością sobie właściwą, uchwycił w pas najbliższego, wywinął nim w powietrzu niby lekkim drążkiem i rzucił gwałtownie na ziemię. Upadek był tak silny, że pozbawiony przytomności, byłby niezawodnie stoczył się na dół, gdyby Hearne jednym skokiem nie podążył go zatrzymać. Za wiele już stracił ze swoich, aby obojętnie mógł patrzeć na śmierć jeszcze jednego.
Po takiem wmięszaniu się metysa do sprawy, buntownicy uciszyli się prawie natychmiast; zdawało się, iż wyjątkowa fizyczna siła Petersa zaimponowała wszystkim. Korzystając z tego podeszliśmy do samego wejścia groty, gdy równocześnie też starzy marynarze Halbranu stanęli po naszej stronie.
Wszakże mimo wszystkiego, tamci przewyższali nas jeszcze liczebnie. Len Guy wystąpił naprzód z iskrzącym od gniewu wzrokiem, za nim stanął Jem West, jak zawsze surowo spokojny. Przez kilka chwil kapitan miotany silnem wzruszeniem, nie mógł wydobyć głosu, wzrok jego wszakże wymowniejszy był od słowa.
– Nędznicy! – zawołał wreszcie – zasługujecie bym się z wami obszedł jak ze złoczyńcami; wolę przecież uważać was za nieszczęśliwych, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co czynią. Chciejcie zrozumieć! Łódź ta nie może być własnością jednych, ona należy do wszystkich, jako jedyny obecnie nasz środek ocalenia. A wyście ją chcieli skraść, przywłaszczyć ją sobie przemocą! Pamiętajcie co wam mówię raz ostatni: ta łódź znaczy dla nas obecnie tyle, co cały Halbran, ja jestem jej kapitanem, i biada nieposłusznym!…
Tu kapitan zwrócił wymowne spojrzenie na Hearna, który jakkolwiek w tym wypadku otwarcie nie był czynnym, musiał się jednak poczuwać do winy, skoro mimowoli pochylił głowę.
– A teraz – zagrzmiał w końcu donośnym głosem Len Guy – wróćcie w porządku do obozu: łódź powierzam straży Dick Petersa!…
Bez najmniejszego oporu wróciła załoga na dół, gdzie nie mając już koniecznego zajęcia, jedni rzucili się w namiotach niedbale na posłania, drudzy dla zabicia czasu, rozeszli się po okolicy.
Zażegnanie chwilowo buntu, nie zmieniło wszakże fatalności położenia. Brak celu i zajęcia wpływa zawsze demoralizująco na umysł człowieka, a nam nie stało obecnie ani jednego ani drugiego. Pustka i bezczynność, Bóg wie na jak długo, stanęły niby widma przed nami. I czegoż dobrego można się było w końcu spodziewać od tych ludzi bez podstaw i wykształcenia, gdy nawet inteligentne umysły opanować w końcu mogła czarna rozpacz?…
To też kapitan z porucznikiem i bosmanem złożyli znów naradę. Przyłączyłem się do nich właśnie, gdy Len Guy mówił:
– W imię wspólnego dobra broniliśmy łodzi i bronić jej będziemy.
– Z narażeniem życia nie oddamy jej! – potwierdził Jem West.
– Kto wie zresztą – zauważyłem – czy okoliczności nie zmuszą nas niezadługo do szukania na niej bezpieczeństwa…
– W takim razie – odparł kapitan – ponieważ łódź jest za małą, byśmy się wszyscy mogli w niej pomieścić, jedynie losowi musielibyśmy zostawić wyór. Co do mnie, poddaję się pod prawa ogólne.
– Tak źle jeszcze nie jest – zawołał bosman – lodowiec trzyma się mocno i nie grozi nam też stopnieniem przed zimą.
– Nie – potwierdził Jem West – tego nie potrzebujemy się obawiać. Jeżeli wszakże konieczną jest straż przy łodzi, należy ją również postawić przy składzie z żywnością.
– W całem tem nieszczęściu, choć to jedno jest dobre że ładunek nasz ocalał. Boże mój, toż mi się w głowie pomieścić nie chce, że nasz Halbran jest tam, w głębi morskiej, że go spotkał los starszego jego brata Oriona!…
– Tak niezawodnie – pomyślałem – los równy, choć wywołany różnemi przyczynami, bo gdy tamtego zniszczyła dzika ręka krajowców wyspy Tsalal, ten padł ofiarą jednej z tych katastrof, których żadna potęga ludzka powstrzymać nie jest w stanie.
– Masz słuszność Jem – rzekł tymczasem kapitan – nie możemy zostawiać zapasów naszych na łasce tych ludzi, którzy łatwo zabrać się mogą do rabunku. Żywności jest tyle, że wystarczyć powinna choćby na rok cały, nie licząc już co dać może rybołóstwo.
Opieka nad tem zdaje mi się tem konieczniejszą, kapitanie, że już widziałem ludzi skradających się do beczek z piwem i wisky – zauważył bosman.
– Toż dopiero byłoby nieszczęście – zawołałem – gdyby się ci ludzie popili. Do jakich scen okropnych dojść by wtenczas mogło!…
– Już ja ich utrzymam w należytym porządku – zapewnił porucznik.
– Zdaje mi się – rzekłem – iż trzeba również rozpatrzyć warunki przezimowania na tym lodowcu, na którym może nam przyjdzie spędzić całą zimę.
– Niech nas Bóg ochroni od tak strasznej konieczności – zawołał Len Guy.
– A choćby też i to nas czekało, panie Jeorling – wtrącił bosman – urządzi się to jakoś z pomocą nieba. Przedewszystkiem wykulibyśmy sobie groty w samym lodowcu, aby się zabezpieczyć od zbytnich mrozów tej zimy podbiegunowej, i póki nam żywności starczy, jeszcze najgorsze nie nadeszło.
W tej chwili przypomniałem sobie znowu owe niewypowiedziane męczarnie głodowe, które przeszli ludzie na Grampiusie, owe dzikie, wstrętne sceny, które były ich następstwem. Czyżby wśród nas miało przyjść kiedy do podobnych ostateczności?!… Pod wpływem tych wrażeń sądziłem, iż zanimbyśmy się zabrali do urządzenia tu na dłuższy pobyt, lepiej byłoby wcześniej opuścić lodowiec. Oczywiście rozwiązanie tej kwestyi wymagało szczegółowego rozpatrzenia warunków. To też Len Guy dłuższy czas siedział milczący, poczem rzekł:
– Niezawodnie byłoby to najlepsze ze wszystkiego co nam pozostaje, i gdyby tylko łódź mogła nas wszystkich pomieścić wraz z potrzebną żywnością, na kilka zapewne tygodni w tej podróży ku Północy, dziś zaraz puściłbym się na morze.
– Ależ kapitanie – zawołałem – musielibyśmy tam płynąć zarówno przeciw prądowi jak kierunkowi wiatru, a sądzę że niema się co łudzić, aby łódź nasza mogła wytrzymać podobne warunki, skoro takiemu żaglowcowi jak Halbran, przyszłoby to z pewnością z niemałym trudem. Nie północ też miałem na myśli, lecz Południe…
– Południe? – powtórzył kapitan i spojrzał na mni bystro, jakby chciał przejrzeć do głębi mą duszę.
– Dla czegożby nie – odpowiedziałem spokojnie. – Gdyby lodowiec ten nie był się zatrzymał, dopłynąłby z pewnością do jakiejś ziemi w tymże kierunku; czego więc on nie uczynił, łódź nasza uczynić może.
Kapitan za całą odpowiedź wstrząsnął głową, Jem West również nie rzekł ani słowa.
– Lodowiec nasz prędzej czy później podniesie kotwicę – zawołał Hurliguerly, boć to nie Kerguelen ani Falklandy trzymające się mocno dna morskiego! Najbezpieczniejszą więc rzeczą jest czekać tu, gdy wszyscy w żaden sposób zabrać się nie możemy.
– Ale na cóż zaraz wszystkim jechać – rzekłem – wystarczyłoby w łodzi kilku ludzi na zwiedzenie morza w jakimś piętnastomilowym obrębie, oczywiście w stronie południowej.
– Zawsze w stronie południowej? – powtórzył z naciskiem Len Guy.
– Bezwątpienia, kapitanie, przecież znanym ci jest domysł geografów, że u biegunów osi ziemskiej, lądy stałe znajdować się muszą najniezawodniej.
– Geografowie nie wiedzą nic o tem, i wiedzieć nie mogą – odparł zimno porucznik.
– Tem więcej żałować należy, iż my nie probujemy rozwiązać tej kwestyi, znajdując się tak blisko owego punktu – odpowiedziałem, niby obojętnie, uważając za niestosowne silniejsze naleganie, tem więcej, że rozdzielenie byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną. Cóż bowiem upewniało nas, iż lodowiec długo jeszcze pozostanie na miejscu? A jakże go później odszukać, jak się połączyć?…
– Jest nas obecnie 23 – rzekł bosman – gdyby więc przyszło ciągnąć losy, jedenastu musiałoby tu zostać, i doprawdy nie wiem, czy szczęśliwszymi byliby ci, którzy zajęli łódź. A wątpię o tem do tego stopnia, iż ustąpiłbym tam chętnie mego miejsca każdemu, któryby zechciał…
Kto wie czy bosman nie sądził trafnie, jakkolwiek nie myślałem nigdy o stanowczem rozłączeniu, lecz tylko o wysłaniu łodzi na zwiady.
Wreszcie po długich rozprawach udecydowanem zostało, że przygotować się trzeba do przezimowania na lodowcu, konieczność, nawet w razie gdyby tenże ruszył z miejsca.
– Obawiam się znowu przykrego zajścia z naszymi ludźmi – zauważył Hurliguerly – ale cóż robić, niedarmo mus jest największym panem na świecie.
– Niezawodnie – odpowiedział porucznik – dla tego trzeba nam dziś jeszcze zabrać się do tej pracy.
Smutnym dla wszystkich był ten dzień. Jeden tylko Endirot nie wywodził skarg, nie buntował się przeciw położeniu. Czy wypływało to z właściwego charakteru murzyna, naginającego się łatwo do wszelkich zmian, czy też posiadał on tę nieocenioną filozofią życia, właściwą prostym umysłom ludzi zrodzonych w trudnych warunkach bytu.
– Obaczysz, Hurliguerly! I na tym lodowcu będę wam przysposabiał potrawy równie smaczne, jak dawniej na Halbranie, bylebym tylko miał z czego! – rzekł ten poczciwiec, ukazując w szczerym śmiechu szereg białych swych zębów.
– Już to materyału nie zabraknie ci pewnie i nie głód nam tu grozi, lecz zimno, zimno takie, mówię ci, że krew tężeje w żyłach i czaszka pęka na mózgu!… Gdybyśmy mieli jeszcze setki beczek węgla… ale po ścisłem obliczeniu, wystarczy zaledwie na codzienne zagotowanie garnka…
– I tego ruszyć nie wolno nikomu – zawołał Endirot – kuchnia przedewszystkiem!
– To ty przebrzydły murzynie dla tego się nie skarżysz, żeś pewny iż bądź co bądź, ogrzejesz zawsze swoje łapy u komina!…
– Cóż chcesz, bosmanie, nie darmo jest się kucharzem Dla ciebie jednak znajdzie się zawsze kątek u tego pieca…
– Dobrze, dobrze, dla każdego po kolei, niema żadnego wyjątku nawet dla bosmana! Już to najważniejsza rzecz, gdy nam głód nie grozi, bo od zimna przecież jakoś da się zabezpieczyć. Wydążymy sobie wielk grotę, która pomieści nas wszystkich, a słyszałem jako rzecz pewną, że lód zachowuje ciepło; to i nie pomarzniemy z Boźą pomocą.
Gdy nadeszła zwykła godzina spoczynku, wrócili wszyscy do obozowiska i każdy legł na swem posłaniu. Peters tylko stosownie do swej prośby, pozostał przy łodzi.
Dopiero przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, że mianowicie Hearne i jego towarzysze posnęli, udał się też kapitan z porucznikiem do swego namiotu, gdzie i ja niebawem się znalazłem, i wkrótce sen dobroczynny ukoił nasze troski. Aż nagle przebudziło nas znowu gwałtowne wstrząśnienie.
Czyżby lodowiec miał powtórnego wywinąć koziołka pomyślałem, zrywając się z przerażeniem na równe nogi.
W jednej sekundzie byliśmy wszyscy przed namiotami i przy jasności nieustającego dnia podbiegunowego, przekonaliśmy się, iż w skutek potrącenia przez inną płynącą górę lodową, nasza, jak się wyraził bosman, podniosła kotwicę, i ruszyła z miejsca w kierunku południowym.