Jules Verne
Przygody trzech Rossyan
i trzech Anglików
w południowej Afryce
(Rozdział XXI-XXIII)
55 ilustracji Ferata i jedna mapa
Nakładem Księgarni Ferdynanda Hoesicka
Warszawa 1883
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXI
Fiat lux.
illiam i jego mały oddział od ośmiu dni opuścił obóz. Jakież przygody opóźniły ich pochód. Czyż wstrzymała ich jaka nieprzezwyciężona zapora? Zkąd pochodzi to opóźnienie? Czyż obadwaj astronomowie ulegli jakiemu wypadkowi... czy ich śmierć spotkała? Łatwo pojąć przejście od nadziei do zwątpienia, a od tego do rozpaczy. Uczuć tych kolejno doświadczyli zamknięci w forteczce. Ich koledzy, ich przyjaciele już przeszło tydzień byli w drodze... a przecież w pięciu, a najdalej w sześciu dniach winni byli stanąć na górze! Nie możnaż ich przecie posądzać o brak odwagi, energii i wytrwałości; wiedzieli oni dobrze, że od dostania się ich na szczyt Volquiri zależało powodzenie wyprawy, powiedzenie się wielkiego przedsięwzięcia. Skoro więc wiedzieli, któżby odważył się przypuścić, że zaniedbali się w czemkolwiek? Podejrzenia takiego nieśmiałby nikt na nich rzucić; jeżeli więc dotąd nie zabłysnęło światło na szczycie Volquiri, znać że zginęli, lub też popadli w jasyr koczujących plemion.
Smutne te myśli zajmowały bez przerwy czterech uczonych; z gorączkową niecierpliwością oczekiwali oni nadejścia nocy, ażeby jaknajprędzej obserwacye rozpocząć, aby stanąwszy przy lunecie, z wlepionem okiem w punkt oddalony, nie oddychając prawie, oczekiwać sygnału. Wszystkie nadzieje, wszystkie oczekiwania, całe ich życie skupiło się na tem maleńkiem szkiełku lunety, przez które zbawcze światło zabłysnąć miało. Przez cały tedy dzień błądzili w milczeniu po stokach góry, zatopieni w jednej tylko myśli. Zaprawdę, ani dotychczasowe trudy, nieznośne upały, dzikie zwierzęta, ni pragnienie i głód nie dokuczały im tyle, ile ta chwila niecierpliwego oczekiwania.
W dniu tym spożyto resztę mrówkojada. Kto się dostatecznie nie nasycił, szedł do mrowiska, dopełniać obiadu termitami.
Nakoniec zapadła noc ciemna, bezksiężycowa, cicha, wyborna do obserwacyi; światło jednak nie ukazało się na Volquiri. Już zorze zarumieniły niebo na wschodzie, już zabłysły pierwsze promienie słońca, a jeszcze astronomowie stali przy lunecie z wytężonym wzrokiem pułkownik i Strux, niezmordowanie wytrwali. Nakoniec słońce zajaśniało w całym blasku, dalsza obserwacya stała się niemożebną.
Ze strony dzikich najmniejsza nie zachodziła obawa. Mokololowie postanowili głodem zmusić załogę do poddania. W istocie łatwo to mogło nastąpić; przez cały następny dzień głód zadawał męczarnie załodze uwięzionej na Skorcewie, a nieszczęsni Europejczykowie starali się go ukoić żuciem korzeni mieczyka, rosnącego obficie na stokach góry.
Więźnie, alboż nimi nie byli? nie – dopóki szalupa parowa mogła ich przewieźć na drugi brzeg jeziora, w okolice żyzne, gdzieby im nie zabrakło ani zwierzyny, ani soczystych owoców, ani dziko rosnących warzyw. Nieraz myślano o tem, ażeby wyprawić Mokuma na brzeg północny jeziora, iżby tam zapolował i żywności dostarczył; lecz cóżby się stało, gdyby Mokololowie dostrzegli ten ruch, lub gdyby na przeciwnym brzegu strzelec dostał się w ręce koczowniczych rabusiów? Straconoby łódź, a z nią ostatni środek ratunku. Odrzucono więc ten projekt. Postanowili ocalić się, lub umrzeć razem. O opuszczeniu Skorcewa przed dokonaniem pomiaru południka nawet mowy nie było: należało czekać aż do zniknięcia ostatecznej nadziei. Wreszcie szło o cierpliwość, a tę mieli.
– Kiedy Arago, Biot i Rodriguez – mówił pułkownik do zgromadzonych towarzyszy – postanowili przedłużyć pomiar południka Dunkierki aż do Iwizy, znajdowali się w położeniu naszemu podobnem. Rozchodziło się o połączenie wyspy tej z lądem hiszpańskim, zapomocą trójkąta, którego boki wynosiły przeszło 120 mil angielskich.
Astronom Rodriguez zajął najwyższy szczyt wyspy i utrzymywał na nim płonący ogień; w tym czasie francuzcy uczeni przepędzali czas pod namiotami, o sto mil od niego, w puszczy de las Palmas. Przez 60 nocy Arago i Biot czatowali na sygnał, który zdjąć mieli. Zrozpaczeni, mieli już zaprzestać roboty, gdy sześćdziesiątej pierwszej nocy wyglądane światło zabłysło, które tylko stałą nieruchomością odróżniało się od gwiazd. Jakto panowie! oni oczekiwali sześćdziesiąt jednę nocy! Czego astronomowie francuzcy i hiszpańscy dokazali dla dobra nauki, czyż my dokonać nie zdołamy?
Okrzyk uniesienia odpowiedział na tę przemowę. A jednak mogli odpowiedzieć pułkownikowi, że ani Biot, ani Arago nie doznawali męczarni głodu, przez cały czas pobytu w puszczy las Palmas.
W ciągu dnia pojawił się ruch niezwykły w obozie Mokololów; biegali oni szybko tu i owdzie, co wielce zaniepokoiło Bushmana. Czyżby w nocy zamierzyli uderzyć na forteczkę, albo też zwinąć obóz? Po dokładnem rozpatrzeniu się, doszedł do przekonania , że ułożyli napad. Wojownicy gotowali broń, kobiety zaś i dzieci, do obozu przybyłe, opuściły go i pod dowództwem kilku zbrojnych udały się ku zachodniemu brzegowi jeziora. Prawdopodobnie oblężeńcy postanowili raz jeszcze popróbować zdobycia szturmem twierdzy, przed powrotem do stolicy swej Maketo.
Bushman zawiadomił Europejczyków o wypadku swoich spostrzeżeń. Postanowiono więc podwoić czujność podczas nocy i trzymać broń w pogotowiu. Liczba wrogów była bardzo znaczna. Nic im nie przeszkadzało z dwóch stron po kilkuset rzucić się na stoki góry. Mury forteczki w wielu miejscach rozwalone, nie wytrzymałyby ich postępu. Pułkownik uważał za potrzebne wydać pierwsze rozporządzenia, na przypadek, gdyby oblężeni zostali zmuszeni do cofnięcia się i chwilowego opuszczenia stanowiska. Parowiec powinien był być gotowym do wyruszenia na wodę za pierwszym znakiem. Jeden z marynarzy otrzymał rozkaz rozniecenia ognia pod kotłem i przysposobienia pary na przypadek ucieczki, lecz polecono mu wstrzymać się z tem aż do zachodu słońca, inaczej bowiem nieprzyjaciel dowiedziałby się o istnieniu statku.
Wieczerzę składały termity i cebulki mieczyka; smutne pożywienie dla ludzi mających się bić, lecz to bynajmniej nie osłabiło mężnych i gotowych na wszystko.
Po godzinie szóstej, gdy noc zapadła z szybkością właściwą krainom podzwrotnikowym, marynarz spuścił się po urwiskach skalnych na dół, ażeby rozpalić ogień pod kotłem maszyny. Rozumie się, że pułkownik postanowił uchodzić dopiero w razie ostatecznym, gdyby już dłużej niepodobna było trzymać się w fortecy. Nie miał on siły do opuszczenia jej, bo lada chwila mógł zabłysnąć ogień przez wysłańców wzniecony.
Innych marynarzy rozstawiono poza murem opasującym forteczkę, polecając bronić wyłomów do ostateczności; broń przygotowano. Kartaczownica, nabita i zaopatrzona zapasowemi nabojami, wystawiała straszne swe lufy z otworu strzelnicy.
Na oczekiwaniu zbiegło kilka godzin. Pułkownik Everest i Strux naprzemian czuwali przy szkle lunety, umieszczonej na szczycie baszty, wyczekując pojawienia się sygnału. Krańce widnokręgu pogrążone były w cieniu, lecz zato na zenicie konstelacye w całej świetności błyszczały. Najmniejszy wietrzyk nie wzruszał powietrza, cisza uroczysta dokoła panowała.
Tymczasem Bushman, zajmujący wyskok skały, przysłuchiwał się szmerowi, który głucho podnosił się z doliny; zwolna szmer stawał się coraz wyraźniejszym. Mokum nie zawiódł się na swoich przypuszczeniach: Mokololowie gotowali się do ostatecznego szturmu.
Aż do dziesiątej nie poruszyli się atakujący; ognie ich obozowiska zwolna gasły. Pola i równiny pogrążyły się w ciemnościach. Naraz Bushman dostrzegł cienie poruszające się po bokach góry. Dzicy byli już zaledwie o sto stóp poniżej muru.
– Do broni! do broni! – zawrzasnął Bushman.
Natychmiast wysunęła się szczupła załoga przed front południowy i rzęsistym ogniem powitała napastników. Dzicy odpowiedzieli na to okrzykiem wojennym i pomimo celnego ognia, nie przestawali piąć się do góry. Przy świetle strzałów, postrzeżono takie mnóstwo dzikich, że wszelki opór zdawał się niepodobnym. Jednak cele i niechybiające kule straszną rzeź sprawiały w ich gromadach. Mokololowie padali kupami i jeden przez drugiego staczali się na sam dół; w krótkich przerwach pomiędzy strzałami, można było słyszeć ich krzyk, jakoby dzikich zwierząt. Mimo to szli naprzód wytrwale, w ścieśnionych szeregach, coraz wyżej i wyżej, nie wypuszczając ani jednej strzały, gdyż zbyt im było śpieszno dostać się na wierzch.
Pułkownik strzelał na czele oddziału; jego towarzysze dzielnie go swym ogniem wspierali, nie wyjmując Polandra, który może poraz pierwszy w życiu miał broń w ręku. Sir John cudów zręczności dawał dowody: to na tej, to na owej skale stawał, przyklękał, schylał się, dając tak szybko ognia, że mu się sztuciec od gęstych strzałów rozpalił. Bushman zachowywał krew zimną, strzelał ze spokojem i był pewnym siebie, śmiałym i cierpliwym, jakim go znamy.
Lecz ani nadzwyczajna odwaga, ani pewność strzału, ni doskonałość broni nie mogły podołać liczbie. Każdego z poległych zastępowało dwudziestu nowych wojowników. Zawiele ich było na trzynastu ludzi, broniących forteczki. Po półgodzinnym oporze, pułkownik uznał, że dłużej trudno się bronić, że liczba go zgniecie.
W samej rzeczy, nietylko frontem góry, ale i bokiem wdzierały się tłumy dzikich. Trupy jednych służyły za stopnie drugim. Niektórzy porywali trupów w ręce i zasłaniając się nimi, jakby puklerzem, pięli się w górę. Scena ta, oświetlona krótkiemi czerwonemi odbłyskami strzałów, była przerażającą. Europejczycy wiedzieli o tem dobrze, że nie mogą spodziewać się żadnej litości od okrutnych wrogów. Niczem były najstraszniejsze zwierzęta afrykańskie w porównaniu z zażartymi Mokololami. Okrucieństwem zawstydziliby tygrysy, gdyby szczęściem Afryka ich nie wydawała.
O wpół do jedenastej pierwsze zastępy dzikich wdarły się na płaszczyznę, tworzącą wierzch góry; oblężeni nie mogli wdać się w bój ręczny z hordą rozbójników, bo broń palna w tym razie była nieużyteczną, a liczbaby ich zgniotła; należało szukać schronienia za murem. Na szczęście mały oddziałek był jeszcze nietkniętym, bo Mokololowie, jak już mówiliśmy, nie używali ni strzał, ni dzirytów.
– Za mury! – zakomenderował potężnym głosem pułkownik.
Jeszcze raz dawszy ognia, oblężeni, idąc za przykładem wodza, schronili się za mury.
Dzicy powitali odwrót radosnym okrzykiem wojennym i poczęli się cisnąć ku wyłomowi w murze, aby przezeń dostać się w obręb twierdzy.
Nagle zagrzmiał straszliwy huk – niby trzask piorunu, rozdrabniający się na mnóstwo gromów pojedynczych. To kartaczownica, zakręcona ręką sir Johna, zabrała głos w bitwie. Dwadzieścia pięć lufek armatnich, rozłożonych wachlarzowato, sypnęło gradem kul na gromady dzikich, cisnących się w wyłom; deszcz ołowiu druzgotał rozbójników i zmiatał ich secinami; w mgnieniu oka oczyścił plac boju. Straszne wycie Mokololów odpowiedziało na huk kartaczownicy, lecz okrzyk ten słabnął, a wreszcie ucichł; zrazu wypuścili oni chmurę strzał, lecz te nikogo nie dosięgły.
– Przewybornie sprawia się maleńka – zawołał Bushman, zbliżając się do sir Johna. – Gdy się pan zmęczysz wygrywaniem na tej katarynce, to pozwolisz, ażebym i ja dał koncert.
Lecz kartaczownica zamilkła. Mokololowie, przerażeni straszliwym skutkiem śmiertelnego narzędzia, pierzchli na obie strony, szukając gdzie można schronienia, pozostawiając płaszczyznę gęsto pokrytą trupem.
Zaledwie atak dzikich zwolniał, a natychmiast pułkownik Everest i Mateusz Strux, korzystając z chwilowej przerwy, pobiegli na basztę dla spojrzenia w lunetę. Ani wycia dzikich, ani groźne niebezpieczeństwo nie przeraziło ich. Bez najmniejszego wzruszenia, z dziwnie zimną krwią, wpatrywali się kolejno w otwór lunety tak spokojnie, jak gdyby znajdowali się w swoich uniwersyteckich obserwatoryach. Za chwilę okrzyki znowu zabrzmiały, oznajmując ponowienie się walki, lecz dwaj uczeni pilnowali z kolei swego stanowiska, nie zwracając uwagi na dzikich.
W istocie zacięta walka zawrzała z nową gwałtownością; już nawet i kartaczownica nie mogła poradzić tłumom pchających się ślepo wszystkiemi wyłomami z straszliwem wyciem. Przez pół godziny jeszcze Europejczycy bronili im każdej stopy ziemi; oblężeni, broni swej zawdzięczając opór, dotąd otrzymali zaledwie kilka zadraśnięć lekkich asagajami; mimo kilkuset poległych, zajadli dzicy cisnęli się naprzód; broniący się dotrzymywali placu, zażartość obu stron wzrastała.
Nagle około wpół do dwunastej Mateusz Strux, stojący z kolei przy lunecie, przypadł bez tchu do pułkownika, strzelającego do dzikich. Twarz Mateusza okazywała silne wzruszenie, malowało się na niej zachwycenie połączone z pomieszaniem; w kapeluszu jego drgała jeszcze strzała świeżo wypuszczona. Ujrzawszy Everesta, zawołał drżącym głosem:
– Sygnał! sygnał!
– Co! co? – krzyknął pułkownik, nabijając broń.
– Sygnał!
– Widziałeś go?
– Widziałem.
Everest, wypaliwszy do jednego z wodzów nieprzyjacielskich, wydał okrzyk tryumfu i popędził ku baszcie, a za nim Strux zbladły od wzruszenia. Tam ukląkł przy lunecie i, powstrzymując bicie serca, patrzył w nią; patrzył, zapominając o śmierci wiszącej mu nad głową – o całym świecie.
Na szczycie Volquiri jaśniał sygnał. Widział go wyraźnie między kratkami włosów, rozciągniętych przed soczewką lunety. Ostatni trójkąt otrzymał nareszcie punkt oparcia.
Zaiste, wzniosły to widok; śród grzmotu strzałów, pośród wycia rozżartej hordy dzikich i zgiełku bojowego – dwóch uczonych przy szkle lunety, obojętnych na śmierć, pamiętających tylko o spełnieniu naukowego zadania, gdy lada chwila mógł ich ugodzić morderczy pocisk, albowiem właśnie tłumy Mokololów sforsowały wyłom i gdyby nie kartaczownica, gdyby nie sir John, Bushman i majtkowie, jużby cały garnizon legł pod ich ciosami. A kiedy załoga z ostatecznem wysileniem broniła każdej piędzi ziemi, Everest i Strux, schyleni nad przenośnikiem półkolistym, mierzyli rozwartość kąta bez przerwy. Powtarzali kilkakrotnie jeden i ten sam pomiar, ażeby uniknąć błędu, Polander zaś z największą flegmą zapisywał w regestr, wypadki ich obserwacyi. Niejednokrotnie strzała zadrasnęła głowę któregoś z uczonych i ustrzęgła w ścianie drewnianej baszty, lecz uczeni, zatopieni w pracy, nie wiedzieli nawet o tem; jeden patrzał na gorejące światło, drugi odczytywał przez lupę na przenośniku podziałkę, a trzeci pisał.
– Jeszcze jedna obserwacya – zawołał Strux, przesuwając lunetę.
Wtem kamień wielki, wyrzucony silną ręką, wytrącił regestra z ręki Polandra i o mało nie zgruchotał lunety; lecz właśnie operacye były ukończone i położenie sygnału oznaczone z dokładnością jednej tysiącznej sekundy.
Pozostawało tylko uchodzić dla zachowania rezultatów znakomitej pracy. Dzicy zaczynali się cisnąć do kazamat i lada chwilę mieli opanować basztę. Pułkownik Everest i jego koledzy pochwycili broń. Polander porwał narzędzia i regestra i wybiegli poza obręb baszty wyłomem, prowadzącym na ścieżkę, którą się można było dostać do szalupy; ale w chwili, gdy zaczęli na dół zstępować, zawołał Strux:
– A nasz sygnał!
W rzeczy samej, należało odpowiedzieć na sygnał dwóch młodych astronomów; bo dla dokładności przedsięwziętego pomiaru, trzeba było ażeby William Emery z Zornem ze swej strony oznaczyli kąt rozwartości i niezawodnie na szczycie Volquiri oczekiwali niecierpliwie ukazania się ognia na Skorcewie.
– Jeszcze jedno wysilenie – zawołał pułkownik.
I podczas gdy jego towarzysze z największą trudnością powstrzymywali nawałę dzikich. Everest wpadł do baszty. Była to budowa z drzewa wysuszonego na skwarze słonecznym; dość było jednej iskry, aby zażegnąć ją płomieniem. Everest, zapaliwszy zwitek papieru, rzucił go na kupę wiórów, leżącą w kącie – buchnęły płomienie, a dzielny astronom wypadł z baszty, w celu połączenia się z towarzyszami.
Nagły pożar zwrócił całą uwagę dzikich. Korzystając z tego, załoga spuszczała się stromą ścieżką, unosząc wspólnemi siłami kartaczownicę, której porzucić nie chcieli. Dostrzegli ich Mokololowie, ale zapóźno, bo już byli na łodzi. Maszynista, stosownie do rozkazów, trzymał parę w pogotowiu, puszczono w ruch maszynę, a statek natychmiast odbił od brzegu i posunął się na otwarte jezioro. Posłano dzikim, stojącym w osłupieniu na krańcu góry, salwę, która jeszcze kilkunastu zwaliła.
Wkrótce szalupa odpłynęła tak daleko, że można było dojrzeć pożar na szczycie Skorcewa. Baszta płonęła jak pochodnia, a światło jej niezawodnie było widać z wierzchołka Volquiri.
Potężnym okrzykiem powitała osada statku pożar baszty, która, jakby latarnia morska, rozrzucała daleko w przestrzeń snopy światła.
William i Zorn posłali swym kolegom gwiazdę, a ci odpowiedzieli im słońcem.
Nowe zniknięcie Polandra.
świcie parowiec przybił do północnego brzegu jeziora; nie dostrzeżono tu śladu Mokololów. Pułkownik i jego towarzysze, trzymający dotąd broń w pogotowiu do strzału, spuścili kurki. Statek wpłynął do wązkiej przystani, jakby wydrążonej pomiędzy dwoma wysokiemi skałami.
Bushman, sir John i jeden z majtków poszli na polowanie. Okolica była zupełnie pustą, ani śladu dzikich; natomiast, na wielką pociechę zgłodniałych, snuło się mnóstwo zwierzyny. Śród wysokich traw i gęstych zarośli, przemykały rącze antylopy, na jeziorze pływały stada dzikich kaczek i innych ptaków wodnych. Myśliwi powrócili z bogatym łupem. Pułkownik i jego towarzysze mogli po długim głodzie odżywić się zwierzyną, której im już zabraknąć nie miało.
Tegoż dnia, 5-go lutego, rozbito obóz na brzegach jeziora Ngami, nad wpadającym doń strumieniem w cieniu drzew rozłożystych. Było to miejsce zborne, wspólnie naznaczone, gdyż Numbo wyraźnie zapowiedział, aby ich czekano nad brzegami jeziora przy strumieniu. Everest i Strux rozgłosili się tu, wyglądając powrotu kolegów, który niezawodnie miał być łatwiejszym, aniżeli wyprawa na Volquiri. Po przebytych trudach, kilka dni wypoczynku było im bardzo na rękę. Polander korzystał z tego czasu, ażeby obliczyć wypadki ostatniego pomiaru trygonometrycznego. Mokum i sir John rozkoszowali się, polując zapalczywie w okolicy tak obfitej w zwierzynę. Wielce szanowny Anglik chętnie zakupiłby to Eldorado myśliwskie, gdyby je tylko można przenieść do Szkocyi.
Dnia 8 lutego usłyszano wystrzały, Był-to sygnał, zapowiadający powrót oddziału Williama. Wnet ich ujrzano. Wszyscy mieli się wybornie; odnieśli oni teodolit, jedyny nieuszkodzony, jaki teraz międzynarodowa posiadała komisya.
Nie potrzebujemy nadmieniać, z jaką radością witano przybywających; nie szczędzono sobie nawzajem powinszowań. W kilka słowach opowiedzieli swoję wyprawę; droga była nadzwyczaj mozolną. Najprzód zmarnowali dwa dni na błądzeniu w rozległej puszczy u stóp gór rozłożonej. Igła magnesowa była ich jedynym przewodnikiem; nie mogąc znaleźć punktu zoryentowania się, nie doszliby nigdy do Volquiri, gdyby nie nadzwyczajna roztropność Numba. Okazywał on się zawsze i wszędzie poświęconym; droga na wysoki szczyt była bardzo niedostępną. Ztąd nastąpiło opóźnienie, równie dla nich, jak i pozostałych na Skorcewie bardzo przykre. Nakoniec udało im się dosięgnąć szczytu Volquiri. Ustawiono sygnał i wzniecono światło ektryczne z 4-go na 5 lutego. Światło to, wzmocnione potężnym reflektorem, było tak silnem, że natychmiast po zabłyśnięciu dostrzeżono je w lunecie Skorcewa.
William i Michał z równą łatwością zobaczyli płonącą basztę. Zapomocą teodolitu i kątomiaru, zdjąwszy położenie Skorcewa, dopełnili pomiaru ostatniego trójkąta, którego wierzchołek stanowił szczyt Volquiri.
– A czy oznaczyliście szerokość geograficzną tej góry? – zagadnął pułkownik William.
– Jaknajdokładniej – odrzekł Emery – zapomocą zmierzenia gwiazd w zenicie.
– Więc szczyt znajduje się...
– Pod 19° 37’ 35,337” – odparł Zorn.
– Bardzo dobrze, moi panowie, zadanie nasze można uważać za spełnione. Zmierzyliśmy łuk południka na przestrzeni ośmiu stopni, zapomocą sześćdziesięciu trzech trójkątów, a skoro ostatecznie sprawdzimy nasze obliczenia, będziemy mogli oznaczyć wartość stopnia, a zatem i długość metra w tej części kuli ziemskiej.
Okrzyk radości wydarł się z piersi członków komisyi na tę pomyślną wiadomość.
– Teraz nie pozostaje nam nic więcej – dodał pułkownik – jak dostać się Zambezą do oceanu Indyjskiego. Wszak pan się na to zgadzasz, panie Strux?
– Nieinaczej – odrzekł astronom – lecz poważam się nadmienić, że działania nasze należy sprawdzić. Proponuję więc, ażebyśmy jeszcze poprowadzili dalej sieć trójkątów ku wschodowi, aż do znalezienia miejsca stosownego do założenia nowej podstawy na gruncie. Tym tylko sposobem pomiar nasz będzie mógł być skontrolowany.
Wniosek Struxa przyjęto bez opozycyi. Uznano, że skontrolowanie dotychczasowych prac, począwszy od pierwszej podstawy, jest niezbędnem. Postanowiono więc rozciągnąć ku wschodowi sieć trójkątów pomocniczych, aż do chwili gdy jeden z boków tych trójkątów będzie mógł być pomierzony na gruncie sztabkami platynowemi. Parowiec miano wyprawić przodem, ażeby oczekiwał astronomów poniżej sławnego wodospadku Wiktorya, na Zambezie.
Po umówieniu się, czterej majtkowie wsiedli na szalupę i puścili się jednym z dopływów Zambezy. Zmniejszony zaś oddział, pod przewodnictwem Bushmana, puścił się ku północnemu wschodowi i rozpoczął dalsze prace. Punkty nowe łatwo się nastręczały; ustawiano więc celowniki, zakładano nowe trójkąty i mierzono je dokładnie. Bushmanowi powiodło się schwytać kwaggę, którą poskromiwszy, użył do przenoszenia reszty instrumentów, mianowicie teodolitu, sztabików platynowych, listewek i podstawek drewnianych, mających posłużyć do pomiaru podstawy, a które szczęściem ocalały wraz z szalupą.
Pochód odbywał się dosyć szybko; obserwacye mało go opóźniały; łatwo było w tym górzystym kraju wynajdywać miejsca wznioślejsze do ustawiania celowników. Jasna pogoda uwalniała astronomów od obserwacyj nocnych. Wędrowcy znajdowali schronienie w cieniu ogromnych drzew, obfitych w tej okolicy, przed upałem słonecznym, który łagodził wpływ licznych strumieni przebywaną krainę przerzynających.
Polowanie obficie zaspokajało potrzeby małego oddziałku; krajowcy nie ukazywali się wcale. Prawdopodobnie hordy Mokololów plądrowały południowy brzeg jeziora Ngami, szukając napróżno uszłego im łupu.
Stosunki między pułkownikiem a Struxem były bardzo dobre, zdaje się że o dawnem współzawodnictwie osobistem zapomnieli. Nie było wprawdzie pomiędzy nimi szczerej przyjaźni, lecz byli względem siebie nader uprzedzającymi.
Przez dwadzieścia jeden dni, aż do 2-go marca, nic wspomnienia godnego nie zaszło. Próżno starano się znaleźć miejsce dogodne do wymierzenia podstawy, nigdzie dotąd nie natrafiono na płaszczyznę, jakiej pomiar wymaga; o ile dość było wzgórz do trójkątowania potrzebnych, o tyle znów zbywało na równinach. Orszak posuwał się wciąż w kierunku wschodnio-północnym, trzymając się prawego brzegu rzeki Szobbe, jednej z najznakomitszych przypływów Zambezy, starając się wszelako ominąć Maketo, główną osadę, a raczej okolicę znacznego plemienia Mokololów.
Wszystko więc sprzyjało uczonym i pewnymi już byli, że powrót odbędzie się szczęśliwie, że nie natrafiając na przeszkody, z powodu gruntu lub braku pożywienia wynikające, nie będą dalej wystawionymi na przykre próby, jakich dotąd doznawali. Wyprawa przebywała obecnie okolice znane już Europejczykom i powinna była wkrótce przybyć do osad zwiedzanych już przez Livingstona; nie bez słuszności więc przypuszczali, że największe trudy już się skończyły. Nikt jednak nie jest w stanie przewidzieć, co go spotkać może; wistocie zaszedł wypadek, który omało nie naraził wyprawy na zupełne i niczem niewynagrodzone straty.
Mikołaj Polander, był bohaterem a raczej ofiarą tej przygody.
Wiadomo, że nieustraszony, ale nadzwyczaj roztargniony matematyk, zwykł był częstokroć zapędzać się gdzieś daleko od swoich towarzyszy. W płaszczyznach zapominanie się to nie pociągało za sobą niebezpieczeństwa, bo bardzo prędko odnajdywano zbłąkanego, lecz w okolicach lesistych roztargnienie Polandra mogło sprowadzić następstwa bardzo groźne; dlatego też Strux i Bushman tysiąckrotnie upominali go, ażeby nie odchodził od karawany. Polander obiecywał stosować się do przeszkód i nie niecierpliwił się nawet tą zbytnią troskliwością. Czcigodny ten mąż nie domyślał się nawet, że jest roztargnionym.
Otóż właśnie w dniu 2 marca nagle spostrzeżono nieobecność Polandra. Po wzajemnych wypytywaniach się i objaśnieniach, pokazało się, że go od kilku godzin niema. Oddziałek przebywał właśnie wielkie knieje podszyte krzewinami, niedopuszczające daleko sięgać wzrokiem; należało się trzymać w ściśnionej gromadce, gdyż w gąszczu z trudnością przyszłoby odszukać śladów zbłąkanego. Polander, jak zwykle, zatopiony w rachubach, szedł z ołówkiem w jednej, a regestrami w drugiej ręce, a nie uważając tego, odłączył się od gromadki i zniknął w zaroślach. Można sobie wyobrazić niepokój wszystkich, gdy około czwartej z południa zatrzymawszy się na spoczynek, ujrzeli, że Polandra niema. Przygoda z krokodylami tkwiła jeszcze żywo w pamięci i sam chyba rachmistrz o niej zdołał zapomnieć. Trwoga opanowała wszystkich i niepodobieństwem było iść dalej, dopóki nie odnalazłby się Polander.
Zaczęli wydawać krzyki, ale nikt nic nie odpowiadał. Bushman i marynarze rozbiegli się naokoło, przetrząsając w półmilowym promieniu krzaki, badając gąszcze, strzelając z fuzyi daremnie. Polander się nie zjawił.
Niespokojność wszystkich była nadzwyczaj żywą, a Strux nadto irytował się niezmiernie niedołężnością nieradnego towarzysza. Już-to po drugi raz powtarzał się z winy Polandra nieprzyjemny dla wszystkich wypadek i gdyby z tego powodu pułkownik okazał Struxowi niezadowolenie, on nie mógłby nawet tłumaczyć się. W tak przykrych okolicznościach nie pozostawało nic innego, jak rozbić obóz w tem miejscu i zająć się jaknajtroskliwiej odszukaniem zaginionego.
Pułkownik i jego towarzysze zamierzali właśnie rozbić na łące leśnej namioty, gdy nagle usłyszeli dziwny jakiś krzyk, niemający w sobie nic ludzkiego; krzyk ten doszedł ich uszu z zarośli odległych o paręset kroków od obozowiska. Zaraz po tem wybiegł z nich Polander, pędząc bez tchu, z gołą głową, włosami roztarganemi, w podartych sukniach, których strzępy zwieszały się dokoła. Skoro nieszczęsny dobiegł do towarzyszów, zarzucono go zewsząd pytaniami. Matematyk był drżący i nieprzytomny. Z wytrzeszczonemi oczyma, zmienioną twarzą, blady, wystraszony, sapał straszliwie i bez ruchu. Napróżno silił się przemówić; słowa nie mogły się wydobyć z bełkocących ust.
Cóż się więc stało? zkąd to przerażenie? dlaczego Polander odszedł od przytomności? – nikt nie umiał sobie wytłumaczyć.
Nakoniec z największem wysileniem zdołał wyrzec:
– Regestra! Regestra!
Słowa te dreszczem przejęły astronomów; zrozumieli ich straszne znaczenie. Dwa regestra, zawierające rezultat całorocznej pracy i niewypowiedzianych trudów – regestra zawierające cyfry wszystkich obliczeń trygonometrycznych – regestra, z któremi uczony rachmistrz nie rozłączał się na chwilę, z któremi nawet sypiał... zaginęły! Polander ich nie miał; czy je zgubił czy mu je skradziono – oto mniejsza. Zginęły! Wszystko więc od początku nanowo wypadało robić.
W czasie, gdy towarzysze otaczali go w ponurem milczeniu, Strux wybuchnął. Zapomniał on zupełnie, że to kolega, przyjaciel, człowiek uczony. Bez względu na wszystko, wymyślał mu najobleżywszemi wyrazami, groził chłostą i wygnaniem i omało, że czynnie nie obraził.
Ale Polander na groźby i obelgi nic nie odpowiadał; kiwał tylko głową, jak gdyby potwierdzając ich słuszność, jak gdyby przyświadczał, że za popełnioną winę były jeszcze zbyt łagodnemi.
– A więc okradziono tego nieszczęśliwego? – zapytał nakoniec pułkownik.
– A diabeł go tam wie! – krzyknął Strux z największem rozjątrzeniem – pocóż ten bałwan odchodził od nas, kiedy mu sto razy tego zakazywałem.
– Co się stało, to się stało – zauważył sir John; – przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, czy zgubił regestra, czy mu je ukradziono? – Czy panu kto ukradł regestra – zapytał – zwracając się do Polandra, który w niemej rozpaczy rzucił się na ziemię i pięściami walił po głowie. – Mówże pan? czy cię okradziono?
Polander kiwnął potwierdzająco.
– A któż je skradł, może Mokololowie?
Polander pokręcił głową na znak przeczenia.
– Więc Europejczycy?
– Nie – odrzekł matematyk przytłumionym głosem.
– A więc któż! i gadajże do kroćset diabłów, ty głupcze! – krzyknął Strux, przyskakując z pięściami zaciśniętemi.
– Pawiany!
Pomimo okropnych skutków dla całej wyprawy, jakie zgubienie regestrów pociągało za sobą, uczeni z wyjątkiem Struxa o mało nie parsknęli śmiechem. Polandra okradły małpy!
Bushman objaśnił, że podobne wypadki zdarzały się często.
Widział on kilkakrotnie podróżnych. okradanych przez pawianów; małpy te licznemi stadami przebiegają lasy Afryki południowej. Czwororęczni złodzieje okradli matematyka. Widać jednak, że się bronił zacięcie, jak świadczyła odzież w strzępy podarta, lecz to go nie uniewinniało. Gdyby był nie oddalał się, pawiany nie byłyby go splądrowały i nie wyrządziłyby niepowetowanej straty uczonej ekspedycyi. Ileż walk, ileż trudów, cierpień i niebezpieczeństw przebyto, aby ułożyć owe regestra, a jedno roztargnienie stało się przyczyną tak ogromnej szkody!
– Czyż warto było przedsiębrać podróż na południową pólkulę i mierzyć południk na to tylko, aby jeden niezdara...
To mówiąc, pułkownik wstrzymał się, nie chcąc się znęcać nad nieszczęśliwym zgnębionym, tembardziej, że Strux, zapomniawszy z rozjątrzenia imienia i nazwiska Polandra, zastępował je najgrubszemi przydomkami.
Trzebaż było przecież coś radzić, a Bushman pierwszy o tem pomyślał. Ponieważ strata najmniej go dotykała, przeto w tem zamieszaniu sam jeden zachował krew zimną, gdyż wszyscy Europejczycy potracili głowy.
– Panowie – rzekł Mokum – pojmuję waszą rozpacz, ale nie traćmy drogich chwil. Pawiany okradły pana Polandra, a więc puśćmy się w pogoń za złodziejami. Małpy te starannie zachowują przedmioty skradzione, regestrów nie zjedzą, jeżeli więc złodziei wyśledzimy, to i regestra się znajdą.
Rada była dobra, należało ją tylko jaknajprędzej wykonać. Na tę propozycyą Polander odżył. Wziął kurtkę od jednego majtka, od drugiego kapelusza i oświadczył, że doprowadzi ścigających do miejsca, gdzie go napadnięto.
Stosownie do udzielonych objaśnień, zmieniono kierunek drogi i tego jeszcze wieczora oddziałek zwrócił się ku zachodowi.
Maszerowali przez większą część nocy i cały dzień następny ale nie natrafili na ślady rabusiów. Dopiero ku schyłkowi dnia, Bushman po tropach i zadraśnięciach drzew rozpoznał, że małpy tędy przeszły niedawno. Polander oświadczył że napastników było koło dziesięciu. Myśliwi puścili się za świeżym tropem z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż pawiany są nader roztropne i przebiegłe i niełatwo podejść się dają. Bushman liczył tylko na to, że je zaskoczy niespodzianie.
Na drugi dzień zrana, jeden z marynarzy, idący przodem, dostrzegł jednego pawiana i cofnąwszy się ostrożnie, dał znać o tem Mokumowi. Ten dał znak, aby się zatrzymano w miejscu, a wziąwszy z sobą sir Johna i Numba, udał się z nimi na miejsce, gdzie majtek dostrzegł pawiana. Wszyscy trzej posuwali się ostrożnie naprzód, ukrywając za drzewami.
Wkrótce jeden, a potem cała gromada ukazała się w pośród gąszczu. Trzej myśliwcy, ukryci za krzakami, śledzili je z natężoną uwagą.
Było to stado pawianów o śierści brudno-zielonawej; uszy i twarz czarne i długi ogon ruchliwy cechowały je. Zwierzęta te, spore i silne, mają ciało muskularne, szczęki wystające na kształt psich, ostremi uzbrojone zębami, które wraz z długiemi pazurami stanowią ich broń, groźną nawet dla zwierząt drapieżnych.
Ten rodzaj małp, lubi się bezustannie włóczyć. Pustoszą pola kukurydzy obsiane i są postrachem boerów, to jest dawnych osadników holenderskich na przylądku Dobrej Nadziei, napadając często gromadnie ich osady. Pawiany dostrzeżone przez myśliwych były w nieustannym ruchu, szczekały, skomliły jak psy, a żaden nie dostrzegł zaczajonych strzelców.
Najważniejszem było pytaniem, czy złodziej Polandra znajduje się między niemi? lecz Mokum dostrzegł na jednym z nich szczątki sukien matematyka.
Nadzieja ożywiła sir Johna Murraya; nie wątpił, że wielka ta małpa skradła regestra; należało ją koniecznie dostać, lecz to wymagało niezmiernej przezorności. Jedno nieostrożne poruszenie mogło małpy spłoszyć, a gdyby raz umknęły, dopędzenie ich byłoby niepodobieństwem.
– Zostań tu – szepnął Mokum przewodnikowi. – Jego cześć i ja połączymy się z resztą towarzystwa i obmyślimy, jak obsaczyć małpy, lecz nie spuszczaj z oka tych włóczęgów.
Numbo został na miejsce oznaczonem, Bushman z sir Johnem wrócili do pułkownika.
Jedynym sposobem schwytania złoczyńcy było osaczenie stada. Europejczycy podzielili się na dwa oddziały. Jeden stanowił Strux, Emery i Zorn, oraz trzech majtków, którzy mieli połączyć się z Numbem i postępować z nim półkręgiem. Drugi, złożony z Mokuma, sir Johna, pułkownika, Polandra i trzech innych marynarzy udał się w lewo, ażeby zabrać tył pawianom.
Stosownie do zalecenia Bushmana, posuwano się naprzód bardzo przezornie, z gotową do strzału bronią. Wszyscy mieli celować do pawiana złodzieja, którego łatwo było rozróżnić od innych po zdobytych na Polandrze łachmanach.
Polander w dziwnem był usposobieniu; zamyślenie, flegma i nieprzytomność zwykła opuściły go; rozjuszony, zapalony, darł się naprzód i Mokum niemało zadawał sobie trudów, aby zapał jego powstrzymać i nie dopuścić, żeby popełnił jaką niedorzeczność. Nic dziwnego, dla samego astronoma odzyskanie regestrów było kwestyą życia lub śmierci.
Rozległym kręgiem myśliwi otaczali stanowisko pawianów. Po dwudziesto-minutowym pochodzie, Bushman uznał, że można już się zwrócić i ścieśniając coraz bardziej koło, osaczyć małpy. Szli więc napowrót w odległości o 10 - 15 kroków jeden od drugiego, zachowując jaknajgłębsze milczenie, unikając zdeptania suchej gałęzi i wszelkiego szelestu, aby nie zwrócić uwagi zwierząt; zdawało się, że to oddział północno-amerykańskich Indyan, tropiących wroga.
Nagle na skinienie Mokuma zatrzymali się wszyscy z bronią na oku, a palcem na cynglu.
Stado pawianów ukazało się; zdawało się że coś ich niepokoi; stały na czatach. Stary samiec wielki, ów rabuś regestrów-dawał niedwuznaczne oznaki obawy. Polander poznał go natychmiast, małpa jednak nie miała najmniejszego skrawka papieru przy sobie.
– Ha łotr! rabuś! – mruknął uczony, zaledwie powstrzymując się.
Wielka małpa, przelękniona i niespokojna, dawała jakieś znaki towarzyszom. Samice, zarzuciwszy młode na plecy, zbiły się w gromadkę, samce krążyły około nich z niepokojem.
Strzelcy podsuwali się coraz bliżej. Każdy z nich brał na cel dużego pawiana, oczekując dogodnej chwili do strzału; wtem skutkiem mimowolnego poruszenia strzelba Polandra wypaliła.
– Przekleństwo! – krzyknął sir John, dając ognia ze sztućca. Kilka strzałów odpowiedziało mu, trzy małpy padły trupem, reszta szalonemi skokami, jakby na skrzydłach, przesadziła przez głowy myśliwych.
Jeden tylko pawian, zamiast uciekać wraz z innemi, podskoczył ku ogromnemu sykomorowi. Z zręcznością akrobaty wdarł się na jego pień i zniknął w gęstwinie konarów. Był-to właśnie sprawca kradzieży.
– Tam są skradzione regestra! – zawołał Mokum i nie mylił się.
Zachodziła obawa, ażeby pawian nie uszedł, przeskakując z gałęzi na gałęź, lecz Mokum, celując z zimną krwią, dał ognia; raniona w nogę małpa, obsuwała się z gałęzi na gałęź, trzymając w ręce papiery wydobyte z dziupla drzewa.
Polander, dostrzegłszy je, rzucił się z wściekłością na pawiana i powstała walka – ale jaka walka!!
Wściekłość ogarnęła matematyka – na wycia małpy odpowiedział rykiem gniewu; wzniosły się wrzaski rozdzierające. Nie można było śród zapasów rozpoznać uczonego od małpy, nie można było strzelać do pawiana, z obawy ubicia matematyka.
– Strzelajcie, strzelajcie do obydwóch – krzyczał Mateusz Strux. – Pal diabli tego safandułę – i byłby niezawodnie sam wypalił, gdyby nie to, że miał broń wypaloną.
Walka toczyła się bez przerwy; raz Polander był na wierzchu, drugi raz pawian. Matematyk starał się zdusić małpę, ta mu pazurami rozdzierała plecy, nie mogąc zębami dosięgnąć, aż wreszcie Bushman, upatrzywszy stosowną chwilę, jednem uderzeniem siekiery łeb jej rozpłatał.
Polander omdlał; towarzysze cucili go i zaledwie z trudem wydobyli z rąk zaciśniętych konwulsyjnie regestra, które cisnął do piersi.
Ubite małpy zabrano do obozu; złodziej regestrów dostarczył bardzo smacznej pieczeni, którą astronomowie, być może, że przez uczucie zemsty, z wielkim spożyli smakiem.
Wodospady Zambezy.
any Polandra nie były ciężkie. Bushman, wielki znawca uzdrawiających własności roślin południowo-afrykańskich, obkładał mu plecy papką ze świeżych ziół, z tak pomyślanym skutkiem, że matematyk mógł w dalszy wyruszyć pochód; odniesione nad pawianem zwycięztwo sił mu dodawało. Przez pięć dni był człowiekiem dorzecznym i rozsądnym, lecz zwolna zaczął znów zapadać w roztargnienie i często na zadane pytanie, zamiast odpowiedzieć wymieniał szybko jakąś cyfrę logarytmową lub paralaxę którejś z gwiazd stałych. Jeden z regestrów pozwolono mu na usilne prośby zatrzymać, ale drugi powierzono Williamowi Emery z obawy, aby Polander nie wpadł znów w jaką awanturę i obydwóch nie stracił.
Prace szły szybko i dobrze; chodziło już tylko o wynalezienie dogodnego miejsca, a mianowicie obszernej płaszczyzny, dobrze zniwelowanej, na której możnaby wymierzyć drugą podstawę.
Dnia 1 kwietnia wyprawa natrafiła na ogromne bagna, których przebycie opóźniało pochód. Po za niemi znów napotkano liczne stawy, których woda mocno trąciła siarką. Naczelnik wyprawy chcąc jak najprędzej wyprowadzić ją z tych niezdrowych okolic, nadał trójkątom znacznie większe rozmiary.
Pomimo tych przeszkód, usposobienie i zdrowie wszystkich było, wybornem. William Emery i Michał Zorn cieszyli się bardzo, że naczelnicy ich żyli w tak dobrem jak nigdy porozumieniu. Zdawało się, że zapomnieli o zajściach międzynarodowych.
– Mój drogi – mówił Zorn do Williama – zdaje mi się, że za powrotem do Europy zastaniemy pokój zawarty, a więc będziemy mogli pozostać nadal przyjaciołmi, tak jak tu jesteśmy w Afryce.
– I ja także podzielam twe nadzieje. Wojny dzisiejsze trwają krótko; po paru bitwach zawiera się pokój. Wojna trwa już od roku, a więc niezawodnie, powróciwszy do Europy, zastaniemy ją skończoną.
– Ależ ty nie masz zamiaru wrócić do Kapu zaraz. Wszak obserwatoryum tamtejsze nie potrzebuje ciebie tak nagle i może przejedziesz się do Europy, a przy sposobności odwiedzisz mnie i obejrzysz obserwatoryum nasze.
– Z największą chęcią, pod warunkiem jednak, że postarasz się potem o urlop i odwiedzisz mnie w Captownie. Pokażę ci południowy firmament aż ku samemu biegunowi; co to za śliczne konstelacye, jakie niebo piękne; mam właśnie sprawdzić paralaxę gwiazdy Å krzyża południowego, będziemy ją razem zdejmować; nie rozpocznę tej pracy bez ciebie.
– A więc słowo?
– Słowo! Ale ty mi znowu pokażesz twoję mgławicę, o której czytałem wyborny twój artykuł zeszłego roku.
Poczciwi chłopcy rozporządzali gwiazdami, jakby swoją własnością. Czyjążeby jednak one były, jeżeli nie pracowitych uczonych, którzy poświęcają całe życie badaniu tych niezgłębionych przestrzeni?
– Do spełnienia jednak naszych życzeń – mówił William – trzeba przedewszystkiem zakończenia wojny; zdaje mi się, że zgoda między państwami prędzej nastąpi, aniżeli zawarcie szczerego pokoju między Everestem a Struxem.
– Nie wierzysz więc w szczerość ich pojednania, po tylu wspólnie przebytych pracach i niebezpieczeństwach? – zapytał Zorn.
– Nie przysiągłbym za nią, mój kochany; niczem współzawodnictwo narodów wobec współzawodnictwa uczonych, i to jeszcze ciężko uczonych ludzi.
– Ponieważ jednak my się nie dostąpiliśmy jeszcze tego stopnia uczoności, możemy więc pozostać szczerymi przyjaciołmi.
– Zostaniemy i będziemy się kochać zawsze – odrzekł William, ściskając serdecznie przyjaciela.
W jedenaście dni po stoczeniu walki z pawianami, wyprawa dosięgła płaszczyzny rozciągającej się na kilka mil kwadratowych, a leżącej w pobliżu wodospadów Zambezy. Grunt nadawał się wybornie do zamierzonej operacyi. W pobliżu znajdowała się wioska, z kilkunastu zaledwie chat złożona, zamieszkała przez plemię łagodne i spokojne. Przyjęło ono bardzo gościnnie Europejczyków, co było dla nich wielkiem szczęściem, gdyż pozbawieni wozów, namiotów, bagaży, z trudnością mogliby się tutaj urządzić na dłuższy pobyt. Pomiar podstawy wymagał conajmniej miesiąca czasu, a koczowanie pod gołem niebem, choćby nawet pod konarami drzew, lub w szałasach gałęzi, przedstawiało bardzo smutną perspektywę.
Komisya więc naukowa zakwaterowała się w chatach krajowców, wyprzątniętych na ich przyjęcie; uczeni umieli bardzo dobrze przestawać na małem i byli bardzo zadowoleni. Chodziło jeszcze o jednę rzecz, o sprawdzenie poprzednich pomiarów, to jest o zmierzenie jednego boku ostatniego trójkąta z jak największą ścisłością, które jedynie otrzymać była można przez pomierzenie nowej podstawy na gruncie. W samej rzeczy, po obliczeniu, bok ten miał już matematycznie oznaczoną wartość; im więc bardziej zbliżałaby się wartość ta do wartości otrzymanej z pomierzenia sztabkami platynowemi na gruncie, tem możnaby za doskonalszy uważać pomiar południka.
Astronomowie zajęli się pomiarem bezpośrednim; ustawiono jak poprzednio podstawki, pokładziono na nich drewniane listwy, a sztabki platynowe na tym doskonałym poziomie; mierzący zachowywali przytem drobiazgową ostrożność, jak przy pierwszym pomiarze, z uwzględnieniem wszelkich wpływów atmosferycznych, zmian termometru, staraniem się o jak najdoskonalszy poziom; słowem, przy ostatnim pomiarze nie zaniedbali niczego, aby jak najsumienniej dokonać pracy, mającej o całem przedsięwzięciu rozstrzygnąć.
Pięć tygodni praca ta zajęła i dopiero w dniu 10-go maja, ukończono ją. Otrzymane rezultaty zapisywali Polander i Emery.
Im bardziej zbliżał się pomiar do końca, tem większa niespokojność ogarniała członków komisyi. Jakżeż sowicie byliby wynagrodzeni za swoje trudy, gdyby sprawdzenie okazało, że dotychczasowe prace ich były dokładne i że wywiązali się dobrze z trudnego zadania.
Po otrzymaniu długości pomiaru i zredukowaniu go do poziomu morza i do ciepłoty + 16° termometru stustopniowego, Mikołaj Polander i William Emery przedstawili komisyi następujące cyfry:
Długość zmierzonej obecnie podstawy wynosi …………………………………5,065’25 m.
Długość tejże podstawy z obliczenia według pierwszej i całej sieci trójkątów...5,065’11 m
Różnica pomiędzy obliczeniem i pomiarem …………………………………………0.14’ m
a zatem tylko czternaście setnych sążnia, to jest dwudziestu cali na kilku milach angielskich, a jednakże jedna podstawa od drugiej odległą była na sześćset mil angielskich.
Gdy wykonywano pomiar południka francuzkiego pomiędzy Dunkierką a Perpignanem, różnica pomiędzy podstawą w Melun a w Perpignanie wynosiła 11 cali. Zgodność więc otrzymanych cyfr przez komisyą afrykańską była również dokładną, a trzeba zauważyć, że się odbywała w bardzo trudnych warunkach, w pustyniach afrykańskich, pośród niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju, co też tembardziej wartość jej podnosiło.
Potrójny okrzyk zabrzmiał na cześć tego pomiaru, jednego z najdokładniejszych w dziejach nauki.
Jakaż więc była wartość południka w tej części kuli ziemskiej?
Według obliczenia ściśle matematycznego, Mikołaj Polander oznajmił, że stopień południka zmierzonego przez połączonych uczonych, wynosił 57,037 toazów (toise), czyli sążni francuzkich.
W roku 1752, uczony Francuz Lacaille wykonał pomiar na Przylądku Dobrej Nadziei i obliczył, że długość jednego stopnia południka wynosi w tej części kuli ziemskiej 57,036 sążni francuzkich, a więc pomimo przeszło stu lat ubiegłych między jednym a drugim pomiarem, różnica wynosiła zaledwie jeden sążeń, a wypadki otrzymane przez dwa pomiary były do siebie bardzo zbliżone.
Co do oznaczenia wartości metra, postanowiono wstrzymać się do nowego pomiaru, jaki zamierzano zrobić w przyszłości na półkuli północnej. Wartość metra powinna równać się jednej dziesięcio-milionowej części ćwierci południka ziemskiego. Według obliczeń poprzednich, spłaszczenie ziemi przy biegunach wynosi jednę 299 średnicy równikowej, czyli że oś zenitu krótszą jest o jednę dwieście dziewięćdziesiątą część od osi równikowej, że więc metr równa się 0,513,108 sążnia francuzkiego. Czy cyfra ta jest ścisłą, wykażą to kiedyś dalsze wymiary, przez astronomów naszych przedsięwziąć się mające.
Prace geodezyjne ukończono – uczeni spełnili swe zadanie. Należało wracać do Europy rzeką Zambezą, płynącą w kierunku odwrotnym do drogi, jaką miał przebyć Livingstone w swojej nowej podróży, w latach 1858 - 1864. Podróżni puścili się w drogę i po przebyciu krainy, licznemi potokami przerzniętej, dostali się do wodospadów Zambezy, którym nadano nazwę: „Katarakt Wiktoryi”.
Wspaniałe to igrzysko przyrody zasługuje ze wszech miar na podziwienie. Wody Zambezy, toczące się na milę angielską szeroko, rzucając się nagle z wysokości dwakroć wyższej niż katarakta Niagary, w czarną bazaltową przepaść; z głębi jej wydobywa się przerażający huk, jakby spotężnione gromy niebieskie starszliwym grzmotem rozdzierały powietrze. Ponad wodospadem, w tumanach mgły kroplistej, drży w blaskach słonecznych przecudna podwójna tęcza. Przerażenie i zachwyt ogarnia widza, napawającego się czarownym tym widokiem.
Poniżej ktarakty, na gładkiem już zwierciadle wód, kołysała się parowa szalupa, która tutaj przed dwoma tygodniami przybyła jednym z dopływów Zambezy. Wszyscy się znaleźli tutaj i wszyscy wsiedli na statek.
Nie wszyscy jednak. Na brzegu pozostali Mokum i Numbo.
Mokum był więcej aniżeli przewodnikiem – był on przyjacielem Anglików, osobliwie też z sir Johnem Murrayem pokochali się serdecznie. Wspólne pożycie całoroczne, wspólne niebezpieczeństwa i wspólna obu namiętność myśliwska połączyła ich silnym węzłem. Sir John namawiał Bushmana, ażeby popłynął z nim do Szkocyi, ofiarując mu gościnność, choćby na całe życie, ale Mokum nie był wolnym. Przyjął on zobowiązanie się, że będzie towarzyszył Livingstonowi w nowej wyprawie, którą odważny ten wędrowiec zamierzał wkrótce rozpocząć, puszczając się w górę Zambezy. Mokum, wierny danemu przyrzeczeniu, nie mógł go złamać.
Strzelec został wynagrodzony dobrze, lecz nietyle przyjemności sprawiły mu pieniądze, ile upominki w broni i amunicyi, a co większa, ile serdeczne uściski, jakiemi go Europejczycy żegnali. Szalupa puściła się z nurtem wód rzeki, wydostała się na środek koryta, a sir John stał na tyle statku, powiewający to chustką, to kapeluszem, to wreszcie wystrzałami żegnający swojego przyjaciela Mokuma, dopóki mu z oczu nie zginął.
Mały parowiec szybko przerzynał fale Zambezy. Po obu brzegach leżały liczne osady krajowców, którzy wybiegali z chat i z zabobonnym przestrachem przypatrywali się dymiącemu potworowi, pierwszy raz widzianemu w tych stronach; nikt nie śmiał nietylko zaczepiać, ale nawet okazywać nieprzyjaźni płynącym, obawiając się ich gniewu.
W dniu 15 czerwca statek zawinął do portu Kilimani, miasta na wybrzeżach Mozambiku, leżącego przy ujściu jednego z największych ramion Zambezy, w dziesięć miesięcy po opuszczeniu Kolobengu, w którym odebrali ostatnie wiadomości z Europy.
Pułkownik Everest, natychmiast po wylądowaniu, złożył wizytę konsulowi angielskiemu dla zasiągnięcia wiadomości, co się dzieje w świecie. Nowiny nie były pomyślne, wojna ciągnęła się jeszcze z całem wysileniem obu stron wojujących.
Wiadomość ta przykre zrobiła wrażenie na Europejczykach, tak ściśle interesem naukowym z sobą połączonych. Nie mówili nic o wojnie, lecz wybierali się w drogę do Europy.
Statek kupiecki austryacki „Santa Lucia” miał odpłynąć do Suezu; komisya naukowa postanowiła na nim odbyć żeglugę.
W dniu 18 czerwca, w chwili wsiadania, pułkownik Everest, zgromadziwszy swych towarzyszy, że zwykłym spokojem przemówił do nich w te słowa:
– Panowie! po ośmnasto-miesięcznem wspólnem pożyciu, po wspólnem przejściu i zwyciężeniu różnych niebezpieczeństw, dokonaliśmy trudnego dzieła, któremu uczona Europa przyklaśnie. Życie to i praca powinny związać nas dozgonną przyjaźnią.
Maciej Strux skłonił się pułkownikowi, nic nie odpowiadając.
– Dopóki jednak wojna się nie ukończy, – mówił dalej pułkownik – musimy trzymać się zdaleka, jako należący do państw z sobą wojujących. Płyniemy na jednym statku, lecz gdy prace dalsze nas obecnie nie łączą, uważajmy się jako płynący na dwóch odrębnych okrętach i unikajmy się wzajem.
– Też samo miałem zaproponować pułkownikowi – odrzekł zimno Mateusz Strux.
Położenie więc wzajemne zostało jasno określonem. Członkowie komisyi płynęli na jednym parowcu, lecz nie widywali się z sobą, pędząc dnie i jedząc osobno.
W kilkanaście dni potem „Santa Lucia” zarzuciła kotwicę w porcie Suezu. Astronomowie wysiedli zosobna, nie widząc się; tylko William Emery zaczaił się poza masztem, a gdy Zorn koło niego przechodził, zatrzymał go, uścisnął za rękę i rzekł:
– Ależ my zawsze pozostajemy przyjaciołmi, pomimo toczącej się wojny!
– Zawsze! Zaczekaj tylko, niech się raz skończy, a wówczas zrobimy wspólną wyprawę na konstelacyę krzyża południowego.
KONIEC