Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział VII-X)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział VII

Niespodziewana przeszkoda.

 

omimo uciążliwej drogi, Ben Raddle i jego towarzysze potrzebowali tylko dwu godzin, aby przebyć odległość dzielącą ich od Golden Mount. Szli w milczeniu, zatopieni w swych myślach biegnących ku celowi ich marzeń, przyśpieszając kroku o ile na to pozwalała nierówność gruntu. Zdawało się, że ciągnie ich siła olbrzymiego magnesu tkwiącego we wznoszącej się przed nimi górze.

Około godziny trzeciej stanęli u podnóża wulkanu. U jego stóp na wschodzie płynęła rzeczka Rubber, a z północy ocean Lodowaty podmywał swemi falami kamieniste jego podłoże.

Okolica była zupełnie niezamieszkała. Ani poza górą na zachód, ani od strony ujścia Mackenzie, nie widniała żadna wioska, ani też dostrzec nie było można Indjan wędrujących wzdłuż wybrzeża. Na morzu nie widać było ani statku, ani żaglowca zajmującego się połowem wielorybów, ani dymu żadnego parowca.

A jednak była to pora, w której na morzach północnych zjawiają się poławiacze wielorybów lub myśliwi polujący na foki.

Czyż należało stąd wnioskować, że nikt w tych stronach nie wyprzedził Ben Raddle’a i jego towarzyszy i że Jakób Ledun był jedynym, który dosięgnął ujścia Mackenzie, jedynym przeto, który wiedział o istnieniu złotodajnego wulkanu?

Pokład złota, jeżeli znajdował się wogóle, to w każdym razie należał do Ben Raddle’a, jako do pierwszego odkrywcy. Nikt przed nim nie wziął w posiadanie Golden Mount, ponieważ nie było granicznego słupa, któryby wskazywał na właściciela, nikt zatem nie będzie miał prawa upominać się o zajętą ziemię, ani władze kanadyjskie nie będą mogły żądać od niego żadnej zapłaty.

U podnóża wschodniego zbocza góry, oddzielonego od Rio Rubber lasem brzóz i osin, wywiadowca rozłożył swój obóz o niespełna pół mili od wybrzeża. Wody zatem i drzewa miano poddostatkiem.

Poza górą ku zachodowi i południu ciągnęły się zieleniejące równiny, na których rosły kępy drzew i które zdaniem Summy Skim’a musiały obfitować w zwierzynę.

Obóz pod kierunkiem Bill Stell’a wzniósł się szybko. Namioty postawiono na skraju lasu. Wózek i wozy stanęły na polance, a muły poszły się paść na sąsiednich łąkach. W odpowiednich miejscach rozstawiono posterunki strażnicze, aby przystęp do obozowiska był strzeżony dzień i noc, po mimo że narazie nie groziło żadne niebezpieczeństwo, wyjąwszy możliwość ukazania się niedźwiedzi, stale przebywających na terytorjum Kanady.

Nikt zresztą nie wątpił, że eksploatacja Golden Mount nie potrwa długo, o ile tylko można się będzie dostać do krateru, wydobyć zeń złoto i naładować wozy, gdyż w takim razie nie trzeba będzie tracić czasu ani na kopanie, ani rozbijanie kilofem, lub przemywaniu piasku. Złoto, według słów Jakóba Ledun, powinno się w nim znajdować w formie proszku lub wolnych cząstek, pracę bowiem przygotowawczą dokonali oddawna robotnicy Plutona.

Ben Raddle jednakże nic stanowczego nie mógł orzec, dopóki nie wszedł na górę i nie rozpatrzył położenia krateru, do którego, jak mówił Jakób Ledun, dostęp był łatwy.

Bill Stell przy tej sposobności zrobił dość trafną uwagę:

– Panie Ben, Francuz wyjawiając swą tajemnicę, wspomniał, zdaje mi się, o wulkanie wygasłym?

– Istotnie.

– Dosięgnął, o ile wiem, jego szczytu.

– Tak, a nawet zwiedził krater. Ale od tego czasu siły wulkaniczne zaczęły działać.

– Nie ulega wątpliwości – odpowiedział wywiadowca – skoro kłęby dymu unoszą się nad górą. Zadaję sobie pytanie, czy w tych okolicznościach dostęp do krateru będzie możliwy.

Ben Raddle’a ze swej strony zastanawiała ta okoliczność. Nie mieli do czynienia z wulkanem wygasłym, lecz z wulkanem chwilowo nie działającym, skoro obecnie zaczyna działać.

– To możliwe – odpowiedział – lecz ten objaw może mieć również dobrą stronę. Dlaczegoż wybuch wulkanu nie miałby oszczędzić nam trudu, wyrzucając z siebie złoto, które się w nim kryje? Moglibyśmy je zbierać u podnórza góry. Jutro po obejrzeniu krateru będziemy wiedzieli, czego się mamy trzymać.

Noc przeszła spokojnie, tylko od czasu do czasu odzywał się pomruk niedźwiedzi, które jednak nie zbliżyły się do Golden Mount.

O piątej zrana wszyscy byli na nogach.

Summy Skim, pomimo swej obojętności, przypatrywał się z pewnem zainteresowaniem sławnemu wulkanowi.

– Wiesz, o czem myślę, Ben? – spytał kuzyna.

– Nie, Summy – odparł Ben Raddle. – Lecz będę wiedział, gdy mi powiesz.

– Naturalnie. A zatem myślę, że gdyby wujowi Josias przypadło w udziale zrobić podobne odkrycie, byłby powrócił do kraju, powiększając liczbę miljarderów Nowego Świata, zamiast umrzeć w Klondike – a my uniknęlibyśmy potrzeby tej podróży.

– Ale widać przeznaczenie inaczej zrządziło, pozostawiając możność odkrycia wulkanu siostrzeńcom.

– Z których przynajmniej jeden nie sięgał nigdy tak daleko – nawet w marzeniu!…

– Wiem o tem, Summy. Ponieważ jednak poświęciliśmy tyle, ażeby dostać się do wybrzeży morza Polarnego, nie będziesz uważał za rzecz zdrożną, abyśmy powrócili z pełnemi kieszeniami, co znaczy, że powinniśmy naładować wozy i wózki złotem aż do zbytku.

– Niech i tak się stanie! – rzekł Summy. – Wiesz jednak co ci powiem? napróżno oglądam tę górę ze wszech stron i powtarzam sobie, że byłaby w stanie zakasować Australję, Kalifornję i Afrykę wzięte razem, nie budzi we mnie zaufania. Mojem zdaniem, nie wygląda ona na kasę ogniotrwałą.

– Tym sposobem, byłbyś dopiero zadowolony, gdyby Golden Mount był podobny do kas bankowych.

– Nie miałbym nic przeciwko temu, szczególnie gdyby kasjer, pełniący swe funkcje, gotów był otworzyć mi drzwiczki.

– Obejdziemy się bez niego – oświadczył Ben Raddle – i potrafimy sami podważyć zamek.

– Hm!.. – mruknął Summy z powątpiewaniem, spoglądając na dym wydobywający się z wulkanu.

Choć nie zgadzało się to z pragnieniem Summy Skim’a, przyznać jednak trzeba, że Golden Mount był sobie zwyczajną górą, nie różniącą się bynajmniej od innych. Wysoka na tysiąc stóp górowała nad wybrzeżem, rozciągając swe podłoże na dwa kilometry obwodu i wznosząc swe zbocza prawie prostopadłą linją do płaskowzgórza szczytowego. Przypominała więc swym wyglądem stożek a raczej stożek ścięty.

Ostra spadzistość zboczy nie zachęcała do ich przebycia. Lecz nie była ona niemożliwą, skoro Jakób Ledun dosięgnął krateru.

Najbardziej prostopadłe zbocze zwrócone było w stronę morza i dostać się tędy nie było można, gdyż fale obijały się o nie bezpośrednio. Była to czarna prostopadła ściana złożona ze skał wulkanicznych. Należało więc przedewszystkiem wybrać zbocze odpowiednie do dostania się na szczyt góry. Jakób Ledun nie udzielił żadnych wskazówek w tym względzie, Ben Raddle więc i Bill Stell zmuszeni byli obejść górę dookoła dla zbadania położenia.

Okazało się, że inne zbocza pokryte są niską trawą, na której wznosiły się kępy krzewów, mogące służyć za punkt oparcia dla podróżnych. Ale trawa pokrywała tylko niższą część zbocza, ustępując miejsca w górnej jego części warstwie ciemnej, złożonej być może z popiołu i żużli. Śladu jednak świeżego wybuchu nie było wcale.

Wróciwszy do obozowiska Ben Raddle i wywiadowca oznajmili, że zbocze zachodnie, najmniej prostopadłe, najbardziej nadaje się do wejścia.

Po śniadaniu, naprędce spożytem, zaczęto się przygotowywać do podróży. Idąc za rada Bill Stell’a zabrano nieco żywności, parę tykiew napełnionych wódką zmieszaną z wodą w odpowiednim stosunku. Wzięto również motykę, kołki i sznury, potrzebne do wspinania się na zbyt pochyłych miejscach.

Pogoda sprzyjała, zapowiadając dzień piękny. Parę obłoków pędzonych lekkim podmuchem północnego wiatru łagodziło działanie promieni słonecznych.

Neluto pozostał, aby strzec obozowiska wraz z pozostałymi ludźmi, gdyż pomimo że okolica była niezamieszkała, należało się mieć na baczności.

Ben Raddle, Summy Skim i wywiadowca wyruszyli w drogę o godzinie ósmej wraz z Jane Edgerton, która chciała im towarzyszyć, i wszyscy czworo podążyli w kierunku południowego podłoża góry, aby dostać się do zachodniego zbocza.

Niewiadomo było, kiedy nastąpił ostatni wybuch, dość, że po drodze nie natrafili na ślad wulkanicznej substancji, która miała według słów Jakóba Ledun zawierać złoto w tak wielkiej ilości. Można było tylko wnioskować, że ciała wyrzucone przez wulkan wpadły w morze i leżały na jego dnie.

– Co nas to obchodzi? – odezwał się Ben Raddle do Bill Stell’a, który zrobił tę uwagę. – Przekonaliśmy się niezbicie, że od czasu jak Jakób Ledun odwiedzał te strony, wybuchu nie było. A to najważniejsza. Ponieważ zaś znalazł tu cząstki złota, my znajdziemy je również.

Było około dziewiątej, gdy czterej wędrowcy stanęli u stóp zachodniego zbocza.

Z wywiadowcą na czele zaczęli się natychmiast wspinać na górę. Z początku pochyłość była względnie łagodna, trawy zaś służyły doskonałem dla nóg oparciem. Tymczasem więc sznury były niepotrzebne. Bill Stell zresztą umiał chodzić po górach.

Instynkt go wiódł, a szedł tak sprawnie, że reszta towarzyszy nie mogła nadążyć.

– Oto co znaczy przejść dwadzieścia razy Chilkoot! – odezwał się nieco zasapany Summy Skim. – Taka wycieczka hartuje nogi, zamieniając je na nogi kozic i nadając im moc stali.

W każdym razie po odbyciu trzeciej części drogi, może i kozica byłaby w kłopocie. Skrzydła sępie lub orle nie okazałyby się zbyteczne.

vol_46.jpg (126099 bytes)

Pochyłość bowiem stała się tak spadzistą, że trzeba było pomagać sobie nogami i rękoma, czepiając się krzewów. Wkrótce kołki i sznury użyte zostały do pomocy. Wywiadowca szedł przodem, wbijał kołek pomiędzy trawę i rozwijał sznur, zapomocą którego inni wdrapywali się ku niemu. Należało się mieć na baczności, gdyż wszelkie poślizgnięcie groziło upadkiem śmiertelnym.

Około godziny jedenastej wędrowcy dotarli do połowy zbocza. Zatrzymano się, aby odpocząć i pokrzepić odżywczym płynem, poczem zaczęto wspinać się dalej.

Pomimo że wydobywający się dym z wulkanu świadczył o wznowionem jego działaniu, zbocze nie uległo wstrząśnieniu, a nawet nie było słychać żadnego odgłosu. Zapewne z tej strony grubość zbocza była za wielka i należało przypuszczać, że komin wulkanu toruje sobie drogę do krateru w północnej części góry, w pobliżu wybrzeża morskiego.

Wędrowcy nie przestawali wspinać się w górę, chociaż szło im to coraz trudniej. Dlaczegóż nie mieliby dokonać tego, czego dokonał Jakób Ledun?

Zegarek Ben Raddle’a wskazywał trzynaście minut po dwunastej, gdy wędrowcy znaleźli się na płaskowzgórzu okalającem otwór krateru.

Każdy z nich mniej lub więcej zmęczony, zajął miejsce na skałach kwarcowych znajdujących się na płaskowzgórzu, którego obwód dosięgał trzystu lub czterystu stóp. Prawie na środku widniał otwór krateru, skąd wydobywały się dymy żółtawe.

Zanim skierowano się do krateru, Ben Raddle i jego towarzysze, siedząc na skałach, przypatrywali się rozległej panoramie, ukazującej się ich oczom.

Na południu ciągnęły się zieleniejące równiny, w dali zaś widniały pagórki, poza któremi Fort Mac Pherson panował nad sąsiednią okolicą.

Na zachodzie wybrzeże oceanu Lodowatego zarysowywało się w kształcie płaszczyzn piaszczystych, a w głębi na ziemi ukazywał się ciemny gąszcz lasu odległego około półtorej mili.

Na wschodzie, u podnóża Golden Mount wikłała się sieć wodna ujścia Mackenzie, której liczne odnogi wpadały do rozległej zatoki odgrodzonej archipelagiem wysepek jałowych i skał czarniawych. Poza niemi wybrzeże skręcało prosto ku północy, kończąc się wyniosłym przylądkiem, zasłaniającym horyzont z tej strony.

Na północy Golden Mount, zacząwszy od prostopadłego zbocza, którego podnóże znikało pod wodą, morze ciągnęło się nieskończenie, znikając w przestworzach horyzontu.

Powietrze, odświeżone podmuchem wiatru, było niezmiernie czyste. Morze połyskiwało w promieniach słonecznych.

Wybrzeże było puste. Ani rybaka, ani żadnego innego nieznajomego nie było widać na niem, pomimo że ujście Mackenzie obfituje w rzeki morskie i ryby różnego rodzaju.

Natomiast od strony morza wywiadowca dostrzegł przez lunetę kilka żagli i dymów widniejących na północnym horyzoncie.

– Są to statki poławiaczy wielorybów – rzekł. – Płyną z cieśniny Berynga. Za trzy miesiące wrócą tą samą drogą. Jedni dążą do St. Michel do ujścia Yukonu, drudzy do Petropawłowska do Kamczatki, na wybrzeżu Azji, poczem udają się do portów oceanu Wielkiego, aby sprzedać swą zdobycz.

– Czy niektórzy z nich nie zatrzymają się w Vancouver? – spytał Skim.

– Z pewnością – odparł Bill Stell – ale czyniąc to błądzą i to bardzo, gdyż większa część załogi, przyciągnięta sławą Klondike’u, opuszcza swe stanowiska, aby się udać do tej krainy.

Bill mówił prawdę. Bliskość kopalni złota wpływa podniecająco na marynarzy, pomimo, że powracają zmęczeni trudnym połowem wielorybów. To też kapitanowie okrętów unikają, o ile to możliwa, portów Kolumbji angielskiej, dążąc do portów azjatyckich.

Po półgodzinnym spoczynku Ben Raddle i jego towarzysze rozpoczęli zwiedzanie płaskowzgórza Golden Mount. Krater znajdował się nie pośrodku, jak to mniemali, lecz w części południowo-wschodniej. Otwór krateru miał siedmdziesiąt pięć do ośmdziesięciu stóp obwodu. Trzymając się od strony wiatru, aby uniknąć gryzącego dymu, mogli byli przybliżyć się do krańca krateru i zajrzeć do jego wnętrza.

Wszystko co dotąd widzieli, zgadzało się w zupełności ze słowami Jakóba Ledun. Pochyłość zboczy krateru była dość łagodna i możnaby z łatwością doń zejść, gdyby nie duszące gazy obficie się wydobywające z jego wnętrza. Ziemia usiana była proszkiem złotym, co jeszcze bardziej potwierdzało słowa Francuza. Ale proszek nieuchwytny, który tam zastali, zmieszany z ziemią i resztkami wybuchu, przedstawiał wartość minimalną wobec skarbów, po które przyjechali z tak daleka.

– Oczywistą jest rzeczą – rzekł Ben Raddle – że Jakób Ledun nie miał przed sobą przeszkody, utrudniającej nam dostęp. Wtedy wulkan był nieczynny, mógł więc zejść do wnętrza krateru. Musimy poczekać, aż siły podziemne przestaną działać, a gdy dymu nie będzie, my również zejdziemy do krateru i czerpać będziemy, jak on wówczas, złoto pełnemi rękami.

– A jeżeli dym wydobywać się ciągle będzie – spytał Summy – i dostanie się do krateru będzie niepodobieństwem?…

– Będziemy czekali.

– Będziemy czekali… na co?

– Na to, aby wybuch dokonał tego, czego my zrobić nie możemy, czyli, aby wyrzucił z wnętrza Golden Mount kruszec w nim zawarty.

Istotnie innego wyjścia nie było. Miało ono jednak swoje złe strony, które podróżnicy musieli wziąć pod uwagę. Dla ludzi nie potrzebujących liczyć się z czasem, którym było wszystko jedno czy przepędzą zimę przy ujściu Mackenzie czy też w Dawson City, wyjście to byłoby wskazane. O ile jednak okoliczności się nie zmienią, czyli, o ile w przeciągu dwu i pół miesięcy wulkan działać nie przestanie albo nie wyrzuci z siebie pożądanego złota, czy nie będą zmuszeni opuścić Golden Mount, dążąc na południe, gdzie ich zatrzyma nadeszła już zima?

Wszyscy czworo zadawali sobie to pytanie, ale każdy odpowiadał na nie na swój sposób.

Bill Stell uśmiechał się do siebie nieco drwiąco. Dostał dobrą nauczkę. On, który dotąd chronił się od gorączki złota, zaraził się narówni z innymi i oto czego się doczekał! Wyleczenie jednak nastąpiło prędko. Wróciwszy do swej dawnej filozofji, przyjmował niepowodzenie z pogodą, pocieszając się, że niczego innego spodziewać się nie można po zawodzie poszukiwacza złota.

vol_47.jpg (123401 bytes)

Jane Edgerton stała nieruchomo, ze ściągniętemi brwiami nad brzegiem krateru, patrząc uporczywie na unoszące się kłęby dymu. Stwierdzała, że są wypadki, w których energja i stanowczość nie wystarczają, i gniewała się na te moce przyrodzone, przed któremi wola jej ugiąć się musi.

Summy Skim był najnieszczęśliwszy. Znów zimę spędzić w Klondike! Na samą tę myśl drżał cały.

On to odpowiedział na wniosek Ben Raddle’a.

– Bardzo dobrze rozumujesz, lecz pod warunkiem, iż wybuch nastąpi. W tem tkwi rzecz cała. Czy nie uważasz, że ten wulkan jest bardzo spokojny? nie wyrzuca z siebie ani popiołu, ani nawet kamyczka. Nie słychać najlżejszego odgłosu. Dym unosi się z niego, lecz dym dziwnie spokojny! Czy nie sądzisz, że to rzecz osobliwa?

Ben Raddle odpowiedział wymijająco:

– Zobaczymy.

Po dwugodzinnym pobycie na płaskowzgórzu, wędrowcy zaczęli schodzić z góry. Zajęło im to godzinę. Przed trzecią po południu Ben Raddle i jego towarzysze dość zmęczeni, lecz cali i zdrowi, byli zpowrotem w obozowisku.

Zostawszy sam na sam z kuzynem, Summy, opanowany swą myślą, zwrócił się do niego z temi słowy:

– Słuchaj, Ben, mówię poważnie. Cóż poczniemy, jeżeli wybuch się opóźni… jeżeli nastąpi dopiero zimą?

Ben Raddle za całą odpowiedź odwrócił głowę, Summy zaś nie miał odwagi nalegać więcej.

 

Rozdział VIII

Interwencja Ben Raddle’a.

 

chwili gdy Ben Raddle powziął zamiar nowej wyprawy, nie wątpił, opierając się na dokładnych wskazówkach Jakóba Ledun, że wystarczy sięgnąć jeno po leżące w kraterze złoto, naładować niem wozy i powrócić do Dawson City. Zajęcie to nie miało zająć więcej nad ośm dni tak, że cała podróż miała trwać najwyżej trzy miesiące. To też z czystem sumieniem przyrzekł Summy Skim’owi, że będą zpowrotem w połowie sierpnia, a zatem w samą porę, aby móc wyruszyć przed zimą do Skagway, a następnie do Vancouver, skąd pociągiem dostaną się do Montrealu.

– A jakiegoż to pociągu trzeba będzie? – odpowiedział mu wtedy Summy żartobliwie – ażeby przewieźć nas i miljony z Golden Mount!

Otóż, jeżeli miljony leżały na miejscu wskazanem w kraterze, to niemniej wydobyć ich stamtąd nie było można.

Niespodziewana ta przeszkoda zmusiła podróżnych do pozostania dłużej, może nawet kilka tygodni nad wybrzeżem morza Polarnego. Wywiadowca więc zajął się zapewnieniem żywności dla ludzi i zwierząt aż do dnia, w którym będzie rzeczą konieczną powracać na południe. Przepędzać bowiem zimę pod namiotem byłoby szaleństwem. Tak czy inaczej, należało przejść koło polarne najpóźniej w połowie sierpnia. Po upływie tego terminu droga będzie przed nimi zamknięta wskutek nawałnic i zawiei śnieżnych, które nawiedzają te mroźne okolice.

Do tego pobytu, będącego jednem pasmem oczekiwań, należało uzbroić się w niezwykłą cierpliwość. W każdym razie działanie wulkanu wymagało bacznej uwagi i kilkakrotne odwiedzenie krateru było rzeczą nieodzowną. Ani Ben Raddle, ani wywiadowca, ani tem bardziej Jane Edgerton nie oszczędzą sobie trudu śledzenia tego zjawiska.

Summy Skim zaś i Neluto nie omieszkają skracać sobie czasu polowaniem, czy to na równinach ciągnących się na południe i zachód od góry, czy też na bagnach delty rzeki Mackenzie. Zwierzyny było poddostatkiem w tych stronach, więc zawołanym tym myśliwym nie brak będzie rozrywki. Wywiadowca wszakże radził im, aby się zbytnio nie oddalali, gdyż o tej porze roku wybrzeże oceanu Lodowatego nawiedzają plemiona indyjskie, których unikać nakazuje ostrożność.

Służba zaś będzie miała sposobność zabawiania się rybołówstwem. Ryb bowiem nie brak w labiryncie rzecznym ujścia Mackenzie, a z tego powodu i żywności dla całej karawany aż do nadejścia zimy.

Dni mijały bez zmiany w położeniu. Działalność wulkanu nie wzmagała się wcale. Jak to przypuszczał Ben Raddle, wnosząc z miejsca, w którem znajdował się krater, dym przedostawał się w kierunku północno-wschodniego zbocza góry, na co zresztą wskazywała pochyłość zachodniego stoku jedynie dostępnego do wspinania się po nim. Z obozowiska znajdującego się u podnóża Golden Mount od wschodniej strony słychać było wyraźnie głuchy pomruk pracy podziemnej. Inżynier wnioskował z tego, że grubość tego zbocza urwistego nie jest bardzo znaczna i Bill Stell podzielał jego zdanie.

Jane Edgerton, Ben Raddle i wywiadowca odwiedzali prawie codziennie krater, a niestrudzony Summy wraz ze swym wiernym Neluto polował zawzięcie. Pewnego dnia jednak zapragnął towarzyszyć przyjaciołom na górę. Nie w porę się wybrał, gdyż o mało nie przypłacił swej zachcianki życiem.

W niewielkiej odległości od szczytu szli wszyscy czworo połączeni sznurem w ten sposób, że wywiadowca był na czele, Ben Raddle w końcu, Summy zaś i Jane Edgerton między nimi, tak że Summy wyprzedzał dziewczę. Gdy przechodzili przez stożek miałkiego popiołu, nagromadzonego wskutek dawnych wybuchów na niższym stopniu wulkanu, sznur przerwał się przy samym słupku. Summy, który właśnie wtedy postąpił kroku, straciwszy równowagę, upadł i zaczął się staczać po pochyłości z przyśpieszoną szybkością, jak tego wymaga prawo ciążenia. Napróżno starał się zatrzymać! Grunt usuwał się pod palcami.

Towarzysze wydali okrzyk trwogi. Summy nie byłby dostał się żywy do podnóża góry i byłby za sobą pociągnął towarzyszy złączonych z nim jednym sznurem, czyli Ben Raddle’a, a przed Ben Raddle’m Jane Edgerton.

vol_48.jpg (136522 bytes)

Na szczęście dziewczę nie straciło przytomności. Niezwykłym zbiegiem okoliczności Jane w chwili gdy sznur pękł, znalazła pod ręką kępę karłowatych krzewów, o które się oparła silnie.

Skoro Summy, zmuszony do zastosowania się do prawa ciążenia, zsunął się koło niej, schwyciła go za ubranie i nadludzkim wysiłkiem zatrzymała w pędzie.

Summy stanął na równe nogi, oszołomiony może, lecz zdrów i cały.

– Nic złamanego? – spytał z dołu Ben Raddle.

– Nic – odpowiedział Summy. – Parę zadraśnięć, które obejdą się bez pomocy doktora Pilcox!

– A zatem w drogę! – zawołał uspokojony Ben Raddle.

Summy zaprotestował.

– Pozwól przynajmniej, żebym podziękował miss Jane; ocaliła mi wprost życie.

Jane Edgerton przybrała minkę złośliwą.

– Niepotrzebnie – rzekła. – Spłaciłam dług tylko. Jesteśmy skwitowani. W każdym razie pozwoli pan, że zwrócę mu uwagę, choćby to miało zmienić zapatrywanie pana, że i kobiety zdadzą się na coś czasami.

Summy byłby niewdzięczny, gdyby temu zaprzeczył. To też przyznał rację z całym zapałem, poczem wędrowcy zaczęli schodzić w dalszym ciągu i dotarli szczęśliwie do obozowiska.

I znów dni mijały bez zmiany w działalności wulkanu. Najmniejszy płomień nie ukazał się w czeluści krateru.

Nadszedł dzień 20 czerwca.

Łatwo sobie wyobrazić, w jakiem podnieceniu żyli Ben Raddle i jego towarzysze. Bezsilność czynu, bierność oczekiwania drażniły ich do najwyższego stopnia. Wszystko co było potrzebne do zaopatrzenia się na dłuższy pobyt było zrobione, nuda więc ogarnęła całe obozowisko.

Jednej tylko osobie nie brak było zajęcia: Jane Edgerton.

Objąwszy ster wydziału kuchennego miała dość pracy, aby zaspokoić apetyty dwudziestu jeden podróżników.

Pewnego razu jednak wierna intendentka zdradziła swój urząd. Było to wtedy, gdy na szczycie wulkanu zaskoczyła ją wraz z towarzyszami gęsta mgła, zagradzając drogę do powrotu. Musiano pozostać na szczycie kilka godzin ku wielkiemu żalowi Jane, kłopoczącej się o śniadanie dla swej gromadki.

Gdyby była przewidziała co się dzieje w obozowisku, byłaby mniej strapiona. Znalazł się w niem zastępca, a tym zastępcą był nie kto inny, jeno Summy. Dla tego samego powodu, który zatrzymał wędrowców na szczycie góry, Summy Skim nie poszedł na polowanie. Chcąc więc zająć się czemkolwiek, wszedł wyjątkowo w prawa intendentki. Okręcony fartuchem, plączącym się między nogami, wywijał nożem i widelcem, przygotowywając posiłek, który byłby wyśmienity, gdyby kucharz miał tyle talentu co zapału.

Jakież było zdziwienie Jane, gdy po zniknięciu mgły powróciwszy do obozowiska, zastała stół nakryty i śniadanie gotowe. Nietrudno było się domyślić, kto był tego sprawcą. Zresztą Summy nie ukrywał się bynajmniej. Przeciwnie, z pewną chełpliwością pokazywał się przepasany fartuchem, uzbrojony w narzędzia kulinarne z twarzą zarumienioną od ognia.

– Do stołu! – zawołał wesoło, gdy tylko Jane i jej towarzysze mogli usłyszeć jego głos.

Gdy wszyscy zasiedli do stołu, Summy zaczął usługiwać młodej towarzyszce. Z ruchem wytrawnego lokaja podał jej półmisek, z którego zaczerpnęła obficie.

– Niech się pani nie obawia spróbować – zachęcał Summy. – Powie mi pani, jak smakuje.

Ale w chwili, gdy Jane miała się zabrać do jedzenia, Summy przerwał jej, mówiąc:

– Słówko przedtem, miss Jane, chcę zwrócić pani uwagę, choćby to zmienić miało jej zapatrywanie, że i mężczyźni zdadzą się na coś czasami!

Jane, nie odpowiedziawszy, spróbowała podanej potrawy.

– Nie podzielam pańskiego zdania – rzekła zimno.

Pieczeń była niemożliwa w istocie. Summy upokorzony, musiał to przyznać, spróbowawszy zkolei.

Dobre czy złe – śniadanie spożyte zostało z apetytem. Zęby nie próżnowały, języki tem bardziej.

A o czemżeby mówili, jeśli nie o swej trosce? Rozmawiano o Golden Mount, o bogactwach zawartych w jego wnętrzu i o przeszkodzie w ich wydostaniu. W ciągu rozmowy jeden z obecnych zaproponował, jako rzecz zupełnie prostą, aby wysadzono górę prochem.

– Cały nasz zapas prochu nie wystarczyłby na wybicie szczerby – odpowiedział Bill Stell – a zresztą nawet gdyby było możliwe, cóżby z niej wyszło?

– Może potok złota – rzekł Kanadyjczyk.

– Nie – odparł wywiadowca – tylko dym. Przedostałby się przez szczerbę zamiast przez czeluść krateru, i nie zyskalibyśmy nic na tem.

– Cóż począć zatem?

– Czekać.

– Czekać! – zawołał jeden z dawnych robotników działki 129. – Wkrótce stanie się to niepodobieństwem. Za dwa miesiące najdalej będziemy musieli wyjechać, jeżeli nie chcemy tu zimować.

– To pojedziemy – oświadczył Ben Raddle odzywając się zkolei. – Wrócimy do Dawson City i będziemy tu zpowrotem na początku lata.

– Co? – zawołał Summy, zrywając się nagle – przepędzić jeszcze jedną zimę w Klondike!

– Tak – oświadczył krótko Ben Raddle. – Wolno ci wracać do Montrealu. Ja zostanę w Dawson. Wybuch nastąpi wcześniej czy później. Chcę być przy tem.

Jane Edgerton wmieszała się do rozmowy, któraby mogła wziąć niepomyślny obrót, pytając:

– Czy niema żadnego środka, aby wywołać wybuch?

– Żadnego – rzekł Ben Raddle – nie możemy…

 I jak gdyby nowa myśl mu zabłysła, inżynier przerwał sobie, patrząc na Jane Edgerton uporczywie. Napróżno nalegała. Potrząsając głową, odmówił wypowiedzenia swej myśli.

Dni następnych pogoda uległa zmianie. Gwałtowne burze ciągnęły z południa. Zmniejszenie ciśnienia atmosferycznego, zdawało się, że powiększa działalność wulkanu. Wśród dymu pokazały się płomienie.

Po tych burzach nastąpiły deszcze ulewne, a po nich – częściowy wylew ujścia Mackenzie. Wody zalały przestrzeń dzielącą dwie główne odnogi.

Nie potrzebujemy dodawać, że Summy musiał zaniechać polowania i że z powodu bezczynności, czas mu się dłużył.

23 czerwca jednakże zaszła rzecz ważna.

Po południu Ben Raddle zaprosił wywiadowcę, Summy Skim’a i Jane Edgerton do swego namiotu.

– Chciałbym z wami pomówić, drodzy przyjaciele – rzekł, gdy zajęli wszyscy miejsca – i proszę was, abyście baczną zwrócili uwagę na to, co wam przedłożę.

Rysy jego twarzy wyrażały powagę. Zmarszczone czoło świadczyło o trosce, która nurtowała jego duszę. Summy Skim, szczerze mu oddany, zaniepokoił się wielce. Czyżby Ben Raddle chciał zaniechać swego zamiaru? Czyżby zdecydował się powrócić do Montrealu o ileby nie zaszła jaka zmiana przed końcem lata? Nie potrzebujemy dodawać, że Summy Skim byłby bardzo zadowolony z tego rozwiązania.

– Drodzy przyjaciele – zaczął Ben Raddle – nie możemy wątpić o istnieniu Golden Mount i skarbach w nim zawartych. Że Jakób Ledun nie mylił się, stwierdzić to mogliśmy naocznie. Pierwsze objawy mającego nastąpić wybuchu nie pozwalają nam, niestety, dostać się do wnętrza krateru. Gdyby to było możliwe, bylibyśmy już w tej chwili w drodze powrotnej do Klondike.

– Wybuch ten nastąpi – oświadczył Bill Stell.

– Ale wulkan wybuchnąć musi przed upływem sześciu tygodni – mruknął Summy.

Zaległo milczenie. Obecni wpadli w zadumę. Ben Raddle po chwili skupienia jak gdyby ważąc następstwa długo przemyślanego projektu, odezwał się znowu:

– Kilka dni temu miss Jane Edgerton poddała mi myśl, której nie wypowiedziałem odrazu. Być może, że uczyniła to w chwili zniechęcenia po stwierdzeniu naszej bezsilności wobec nieprzewidzianych wypadków, być może, że do swego powiedzenia nie przywiązywała żadnej wagi… Ale mnie myśl ta uderzyła, zastanawiałem się nad nią głęboko, szukałem środków, aby ją urzeczywistnić, i zdaje mi się, że je znalazłem. Na pytanie, czy nie możnaby wywołać jakim sposobem wybuchu? odpowiadam: dlaczegożby nie?

Jane Edgerton oczy zabłysły. „Tak mówić to rozumiem! Działać, panować nad stworzeniem i rzeczą, ugiąć swoją wolą nawet naturę, to się nazywa żyć dopiero!” Usta jej drgały, nozdrza się rozszerzyły, cała postawa wyrażała niecierpliwość, z jaką oczekiwała tego podniecającego projektu.

Summy Skim i wywiadowca spoglądali na siebie z niemem pytaniem, czy inżynier jest przy zdrowych zmysłach, czy tyle rozczarowań i trosk nie wpłynęło ujemnie na jego rozum. Ben Raddle, jak gdyby zaprzeczając tym myślom, odezwał się z całą przytomnością człowieka zdającego sobie całkowicie sprawę ze swych postępków:

– Wulkany, jak wiecie, są położone zwykle nad morzem: Wezuwjusz, Etna, Hekla, Chimborazo i tyle innych na starym i nowym lądzie. Z tego wynika, że woda ma związek z niemi. Zresztą nowoczesna teorja dowodzi, że wulkany są w podziemnem połączeniu z oceanem. Wody dochodzą do nich stopniowo lub nagle, zależnie od budowy gruntu, i przy zetknięciu się z ogniem wewnętrznym zmieniają się w parę. Skoro ta para pozostaje długo zamknięta we wnętrzu ziemi, wtedy mocą swego ciśnienia powoduje wstrząśnienia, starając się wydobyć nazewnątrz, a gdy to uskuteczni, porywa z sobą resztki żużli, popiół, skały i wyrzuca je wśród kłębów dymu i płomieni. W tem, nie ulega wątpliwości, leży przyczyna wybuchów wulkanicznych i trzęsienia ziemi, przynajmniej poczęści… A zatem, dlaczegożby ludzie nie mogli spróbować tego, co spełnia natura?

Obecni pochłaniali inżyniera wzrokiem. Jeżeli ta teorja o zjawiskach wulkanicznych nie posiada jeszcze bezwzględnej pewności, w każdym razie uważana jest za najprawdopodobniejszą. Co zaś tyczy się Golden Mount, to wszystko wskazywało na jego połączenie z oceanem Lodowatym. Przez czas mniej lub więcej długi połączenie to zostało przerwane, dziś jednak musi być inaczej, skoro z wulkanu wydobywa się para. Czy nie możnaby więc uczynić dostępniejszym napływ wody morskiej do centralnego ogniska? Czyżby inżynier nosił się ze śmiałą myślą dokonania tego niesłychanego dzieła?

– Zauważyliście, jak i ja – ciągnął dalej Ben Raddle – że krater jest położony przy północno-wschodniem zboczu góry. Zresztą odgłos pracy podziemnej daje się słyszeć z tej strony, a nawet w tej chwili odgłosy te stają się donioślejsze.

Istotnie, jak gdyby na potwierdzenie słów inżyniera głuche pomruki rozlegały się nazewnątrz z osobliwem natężeniem.

– Musimy uważać za pewnik, że komin wulkanu przechodzi w pobliżu naszego obozowiska. Pozostaje nam więc wyszczerbić otwór z tej strony góry i wykopać kanał, przez który wody przedostałyby się w ilości nieograniczonej.

– Jakie wody? – spytał Bill. – Morskie?

– Nie – odpowiedział inżynier. – Nie potrzebujemy sięgać tak daleko. Czyż nie mamy w pobliżu Rio Rubber? Oddzielony od rzeki Mackenzie, znajdzie ujście we wnętrzu Golden Mount.

Ben Raddle mówił o tem, jak gdyby kanał wykopany już przepuszczał wody Rio Rubber. W miarę przedstawiania swego projektu umocnił się w swem postanowieniu i uważał projekt za rzecz nieodmienną.

Pomimo całej śmiałości pomysłu nikt z obecnych nie przeciwstawiał mu się. Jeżeli Ben Raddle’owi nie uda się, nie pozostanie już nic jak tylko myśleć o drodze powrotnej. Jeżeli zaś mu się powiedzie, jeżeli wulkan istotnie odda swe bogactwa, to wynik będzie podobny z tą różnicą, że nie z pustemi, lecz naładowanemi wozami wrócą do Klondike.

Wprawdzie pomysł Ben Raddle’a pociągnąć mógł poważne niebezpieczeństwo. Czy przemiana tak wielkiej ilości wody w parę nie mogła dokonać się zbyt gwałtownie? Czy nie wywoła ona katastrofy? Czy nie wywoła nietylko wybuchu, lecz i trzęsienia ziemi, grożącego zniszczeniem obozowiska i całej okolicy?

Ale o tem niebezpieczeństwie nikt myśleć nie chciał i nazajutrz 24 czerwca wzięto się do pracy.

Z polecenia inżyniera zaczęto od wyszczerbienia zbocza góry. Oczywiście, jeżeli skała okaże się za twardą, aby ją skruszyć, jeżeli nie można będzie dostać się do komina krateru, to próżnym byłby trud kopania kanału dla odprowadzenia wód rzeki.

Otwór korytarza mającego prowadzić do krateru, ustanowiono na dwadzieścia stóp poniżej poziomu rzeki, aby spadek wody był szybki. Na szczęście nie natrafiono na twardą skałę przynajmniej w pierwszej połowie pracy. Natrafiono najpierw na kruszącą się ziemię, następnie na kamieniste szczątki i odłamki lawy oddawna tkwiące w masie góry, wreszcie kawałki kwarcu, skruszone poprzedniemi wstrząśnieniami.

Praca nie ustawała ani dniem, ani nocą Nie było godziny do stracenia. Nie wiedziano, jaka jest grubość ściany, Ben Raddle bowiem nie miał na czem oprzeć swych wyliczeń i być może była ona większa niż sądził. Im dalej posuwano się z robotą, tem głośniejsze stawały się odgłosy. W każdym razie zbliżenie do komina nie oznaczało jeszcze, że miano doń dotrzeć.

Summy Skim i Neluto zapomnieli o polowaniu. Brali udział w robocie, jak zresztą sam inżynier, to też otwór posuwał się codziennie na pięć do sześciu stóp.

Po pięciu dniach jednak natrafiono niestety na warstwę kwarcu, o którą stępiły się kilof i motyka. Ileż czasu trzeba byłoby poświęcić, aby przebić tę niezmiernie twardą powłokę, która sięgała zapewne do samego wnętrza góry? Ben Raddle postanowił wysadzić skałę zapomocą prochu i użyć do tego ku zmartwieniu Summy Skim’a część jego nabojów. Proch ten wprawdzie nie był tylko używany w celach myśliwskich. W razie potrzeby mógł również służyć jako środek obrony. Nie przewidywano jednak żadnego niebezpieczeństwa, okolica była pustynna i żaden tubylec nie zawitał w te strony.

Użycie miny okazało się skuteczne. Jeżeli praca szła powolniej, w każdym razie nie ustała zupełnie.

8 lipca, po dwutygodniowej pracy, długość korytarza wydała się dostateczną. Zajmował on przestrzeń trzydziestu stóp kwadratowych, głębokość zaś jego sięgała czternastu sążni. Mógł więc pomieścić znaczną ilość wody. Odgłosy wulkanu dochodziły z taką siłą, że grubość ściany chyba nie wynosiła więcej nad jedną do dwu stóp. Wystarczy więc kilku min, aby zakończyć wydrążanie korytarza.

Projekt zatem Ben Raddle’a nie napotkał na żadną nieprzezwyciężoną przeszkodę. Kanał na ziemi odkrytej, którym płynąć miały wody Rio Rubber, nie przedstawiał żadnej trudności, a chociaż miał się ciągnąć na przestrzeni trzystu stóp, wykonanie jego nie potrwałoby dłużej nad dziesięć dni.

– Najtrudniejszą rzecz spełniliśmy – rzekł Bill Stell.

– I najdłuższą – dodał Ben Raddle. – Jutro zaczniemy kopać kanał w odległości sześciu stóp od lewego brzegu Rio Rubber.

– A zatem – odezwał się Summy – ponieważ mamy popołudnie wolne, użyjmy go na…

– Na polowanie, nieprawdaż panie Summy? – rzekła Jane wesoło.

– Nie, miss Jane – odpowiedział Summy Skim – na odwiedzenie po raz ostatni krateru, aby się przekonać, co się tam dzieje.

Summy miał słuszność, wyruszono więc natychmiast. Nabywszy wprawy przez częste wycieczki, podróżnicy, do których dołączył się i Neluto, w półtorej godziny byli już u szczytu góry.

Do krateru jednak zbliżyć się nie mogli tak blisko, jak pierwszym razem. Para bowiem, która się z niego wydobywała, była nadzwyczaj gęsta i poprzerzynana długiemi płomieniami, a gorąco przy kraterze było nie do zniesienia. Ale wulkan nie wyrzucał ani lawy, ani kamieni.

– Stanowczo – zauważył Summy Skim, wulkan nie jest hojny, a jeżeli posiada złoto, to ukrywa je zazdrośnie.

– Weźmiemy siłą to, czego nie chce nam oddać dobrowolnie – rzekła Jane Edgerton.

Musieli jednak przyznać, że działanie wulkanu obecnie było daleko silniejsze. Jego pomruk przypominał odgłos wody gotującej się w kotle o wysokiem ciśnieniu, którego ściany syczą pod wpływem ognia. Wybuch przygotowywał się niechybnie. Ale może upłynie kilka tygodni, może kilka miesięcy, zanim wulkan zechce z siebie wyrzucić płomienną zawartość.

To też Ben Raddle po obejrzeniu krateru nie myślał wcale przerwać swych prac, lecz przeciwnie postanowił przyśpieszyć ich wykonanie.

Wędrowcy, opuszczając szczyt góry, po raz ostatni ogarnęli wzrokiem okolicę. Wydała im się zupełnie pusta. Ani na równinie ani na morzu nie dostrzegli nic osobliwego. Przynajmniej pod tym względem Ben Raddle i jego towarzysze mogli być zupełnie zadowoleni. Zdawało się, że tajemnica Golden Mount była ich wyłączną własnością.

Obróceni tyłem do krateru zawiśli spojrzeniem na rozległym horyzoncie. Summy szczególnie był cały zatopiony w myślach. Z oczyma utkwionemi na południo-wschód stał nieruchomy i jak gdyby zapomniał o towarzyszach.

– Co tak zajmującego pan widzi w tej stronie? – spytała go Jane Edgerton.

Summy odpowiedział głosem zdławionym.

– Montreal, miss Jane, Montreal i Green Valley.

– Green Valley – powtórzyła Jane. – Miejscowość ta leży panu bardzo na sercu.

– Czyż może być inaczej? – odparł Summy, nie odrywając wzroku od kierunku, który go tak przyciągał jak biegun przyciąga igłę magnesu. Czy nie tam żyłem? W Green Valley znam tych, co przyszli na świat po mnie, a mnie znają ci, co przyszli na świat przede mną. Tam, znany i mile witany przez wszystkich od najstarszego wiekiem do najmłodszego dziecka, jestem przyjacielem wszystkich domów, i jeżeli wyłączę z tego kochanego mojego Bena, który niestety stworzony jest do przyjmowania uczucia, lecz nie odwrotnie, tam tylko znajduję ciepło rodzinne. Miłuję Green Valley i Green Valley mnie miłuje, miss Jane.

Summy umilkł, Jane zkolei zamyśliła się głęboko. Kilka słów wymówionych przez towarzysza podróży obudziły w jej sercu uśpione uczucia.

Może mówiła sobie, że największe wysiłki energji i jej powodzenie nie wystarczają dla życia, że jeżeli dobrze zastosowana i świadoma siebie wola może napełnić dumą umysł, tkwią w nas inne instynkty domagające się swych praw, a których zadowolić nie są w stanie triumfy naszej woli. Może pod wpływem tych słów zauważyła osobliwość swego położenia? Może zobaczyła się słabą i samotną, na szczycie tej góry oddalonej od stref zamieszkałych, otoczona po większej części ludźmi nieokrzesanymi, dla których była tylko znajomością przelotną? Może mówiła sobie, że ona również nie ma rodziny, i że mniej szczęśliwa od Summy Skim’a nie ma podobnego jak on Green Valley, w którymby ją witał kto z otwartemi ramiony?

– Co to? – zawołał nagle Neluto, obdarzony najlepszym ze wszystkich wzrokiem – zdawałoby się, że…

– Że co? – spytał Ben Raddle.

– Nic – odrzekł Neluto. – A jednak zdawało mi się, że widziałem…

– Cóż, nakoniec? – nalegał Ben Raddle.

– Nie wiem – mówił wahający się Indjanin. – Zdawało mi się… Dym może…

– Dym?… – zawołał inżynier. – W jakim kierunku?

– Tam – objaśniał Neluto, wskazując na las, który o trzy tysiące mil od wulkanu zarysowywał się na zachodzie.

– W lesie? czy na skraju?

– Nie.

– Wewnątrz, pod drzewami zatem?

– Tak.

– W jakiej odległości?

– Dwie, lub trzy mile wśród drzew… może mniej…

– A może więcej – dokończył Ben Raddle zniecierpliwiony. – Znam twoją zwrotkę, Neluto W każdym razie nic nie widzę.

– Ja również nie widzę nic – rzekł Neluto. – A nawet nie jestem pewny, czy widziałem… To taka mała rzecz… Mogłem się omylić.

Pierwszy raz odkąd dotarli do oceanu Lodowatego, dała się zauważyć obecność ludzi w tych stronach. Dym nad drzewami świadczył, że rozłożono pod drzewami obozowisko, i ktokolwiek bądź to uczynił, niczego dobrego spodziewać się po nim nie należało.

Ale któż to mógł być? Czy myśliwi, czy prędzej poszukiwacze złota, którzy dowiedzieli się o istnieniu Golden Mount.

Być może, że przybysze nie widzieli jeszcze wulkanu złotodajnego za zasłoną drzew olbrzymich. Ale gdy staną na skraju lasu, ukaże im się w całej pełni, a wtedy niewiadomo, co wyniknie z tego odkrycia.

W każdym razie była to poważna okoliczność, nie dająca spokoju Ben Raddle’owi i jego towarzyszom.

Wszyscy z wyjątkiem Jane Edgerton, która trwała w swem zamyśleniu, zwrócili spojrzenia w kierunku zachodnim. Nic osobliwego nie spostrzeżono. Żaden obłok dymu nie pokazał się nad drzewami, tworzącemi ciemną linję na horyzoncie.

Przekonany o omyłce Neluta Ben Raddle dał hasło odwrotu.

W tej chwili Jane zbliżyła się do Summy Skim’a.

– Jestem zmęczona, panie Skim – rzekła słabym głosem.

Summy stanął ze zdziwienia. I miał się czego dziwić. Niesłychane, żeby Jane przyznawała się do zmęczenia. Musiała w niej zajść jakaś niespodziewana zmiana.

Tak, zmiana zaszła, panie Skim. Jane była bardzo zmęczona. Sprężyna, która ją podtrzymywała, gdy spełniała niestrudzenie czyny ponad jej siły, ugięła się, jeżeli nie została zupełnie złamana. Przez chwilę ujrzała życie w innem świetle niż w blasku walk i wysiłków nieprzerwanych. Zrozumiała całą słodycz uczucia. Chciała być kochana, otoczona opieką; zrozumiała, że tylko w gniazdku rodzinnem spełniłoby się to pragnienie, i ciało jej osłabło pod brzemieniem tej samotności. Ach! jakże bardzo była zmęczona Jane Edgerton!

Nie myślał nad tem wszystkiem zacny Summy; nie poddawał analizie odezwania się Jane. Patrzył na nią tylko i zaskoczony złamanym głosem, którym wypowiedziała swe słowa, zaczął się dziwić, że odkrył to, czego nie spostrzegł dotąd. Jakże delikatne, jak wątłe, jak ładne było to dziewczę, jak znikome wobec przestrzeni, która je otaczała. Co za nieszczęście, że znajduje się tu, w tej oddalonej stronie, narażona na tyle trudów, cierpień i niebezpieczeństw! I serce Summy Skim’a ogarnęła wielka braterska litość.

– Niech się pani nie obawia – rzekł do niej z grubym śmiechem, aby pokryć wzruszenie – jestem przy pani. Niech się pani oprze mocno na mnie. Jestem silny i wytrwały.

Zaczęli schodzić. Summy wybierał drogę i podtrzymywał swoją towarzyszkę z pieczołowitością starszego brata, z troskliwością amatora, w którego ręce dostało się kosztowne a delikatne cacko.

Jane, nieświadoma, dała sobą powodować. Szła jak gdyby ogarnięta snem dziwnym z oczyma utkwionemi wdal. Na co patrzała? Czy tam wdali przyciągał ją świat nieznany, czy tajemnica bardziej jeszcze nieprzenikniona strwożonego jej serca?

 

Rozdział IX

Polowanie na łosia.

 

rawy brzeg Rio Rubber tworzył wyraźnie zarysowane kolano oddalone o blisko pięćdziesiąt sążni od miejsca, gdzie zaczynał się korytarz prowadzący do komina krateru. Odpływ wody miał być uskuteczniony w kącie samym kolana. Należało więc wykopać kanał długości trzystu stóp.

9 lipca zrana zaczęto nową pracę. Pierwsze uderzenie łopatą stwierdziło, że obejdzie się bez wielkich wysiłków. Grunt na głębokość siedmiu do ośmiu stóp był dość podatny. Głębokość ta wraz z podobną szerokością miały wystarczyć do utworzenia kanału, a co najważniejsza, nie trzeba było używać prochu, którego zapas i tak się zmniejszył.

Uczestnicy karawany wzięli się do dzieła z zapałem. Bliskość celu dodawała im sił. Wszyscy wiedzieli o planach Ben Raddle’a, a chociaż większa część nie rozumiała teorji, na jakiej się opierał, nikt nie wątpił, że Golden Mount wyrzuci z siebie wkrótce cały zapas złota.

Patrick szczególnie dokazywał cudów. Dzięki swej sile pracował za dziesięciu.

W tych warunkach robota kanału postępowała szybko. Zmieniając się i korzystając z długiego zmroku pracowano częściowo i w nocy. Ben Raddle pilnował wykonania roboty i zwracał ciągłą uwagę, aby brzegi kanału nie obsuwały się, przyczem przypatrywał się bacznie, czy nie natrafi na jaką żyłę złotodajną. Nie znalazł jednak nic.

– Rio Rubber – zauważył wywiadowca – niewart jest Bonanzy. Wreszcie co nas obchodzi, że ta rzeka nie dostarcza nam złota, skoro przyczyni się do wydobycia go z Golden Mount.

Upłynął tydzień. Szesnastego lipca kanał był prawie skończony. Jeszcze kilka metrów zostało do wykopania, a następnie wystarczy rozkopać brzeg rzeki na długość pięciu do sześciu stóp i przebić ścianę odgradzającą korytarz od komina. Reszty dokonają wody rzeki, wpadając przez kanał do wnętrza wulkanu.

Ile czasu trzeba będzie, aby wybuch spowodowany nagromadzeniem się pary nastąpił? Na to nikt nie mógł odpowiedzieć. Wszelako inżynier zauważył, że działalność wulkanu zwiększała się z dnia na dzień. Wśród kłębów dymu unosiły się coraz to większe płomienie, oświetlając podczas krótkich godzin nocnych sąsiednią okolicę na rozległą przestrzeń. Można więc było sądzić, że gdy wody dostaną się do głównego ogniska, przemieniając się natychmiastowo w parę, wywołają pożądane zjawisko.

Tegoż dnia przed zmrokiem Neluto, cały zasapany po długiej drodze, zbliżył się pospiesznie do Summy Skim’a.

– Ach… panie Skim!… panie Skim!…

– Cóż się stało?

– Łosie… panie Skim… łosie!

– Łosie! – zawołał Summy.

– Tak… całe stado… może pół tuzina… może więcej… może…

– Mniej – dokończył Summy. – Znam twoją zwrotkę, mój chłopcze. W jakim kierunku zjawiły się?

– Tam…

I Indjanin wskazywał na zachód od Golden Mount.

– Daleko?

– O, może mila… może pół mili…

– Może dwieście kilometrów – dokończył Summy ze śmiechem.

Jednem z najżywszych pragnień zawołanego myśliwego było upolować choć parę łosi. Odkąd przyjechał do Klondike, sposobność ta go omijała. Zaledwie słyszał o zjawieniu się dwojga czy trojga tych zwierząt w okolicy Dawson City lub na terytorjum Forty Miles Creek. Wiadomość przeto przyniesiona przez Neluta podnieciła niezwykle jego żyłkę myśliwską.

– Chodź! – rzekł do Indjanina.

Obaj opuścili obozowisko, dążąc najpierw podnóżem góry, następnie skręcając na południe. Summy wtedy mógł własnemi oczyma zobaczyć stado łosi, idących spokojnie na północo-zachód przez rozległą równinę.

Pomimo gwałtownej chęci rozpoczęcia polowania natychmiast, Summy, wiedziony rozsądkiem, odłożył je do następnego dnia. Pora bowiem była spóźniona. Zresztą najważniejszą rzeczą było zjawienie się tych zwierząt w okolicy.

Powróciwszy do obozowiska, Summy zwierzył się ze swoim zamiarem Ben Raddle’owi. Ponieważ nie brakowało rąk do pracy, inżynier mógł obejść się jeden dzień bez Neluta. Postanowiono więc, że dwaj myśliwi wyruszą o piątej rano na poszukiwanie łosiów.

– Ale – rzekł Ben Raddle – obiecujesz mi, Summy, że nie zapuścisz się zbyt daleko…

– Powinieneś to powiedzieć łosiom – odparł Summy ze śmiechem.

– Nie, Summy, do ciebie mówię. Należy strzec się bardzo jakiegoś niepożądanego spotkania w tych stronach pustynnych.

– Właśnie dlatego, że są pustynne, są pewne – odparł Summy.

– Niech i tak będzie. Obiecaj mi jednak, że wrócisz po południu.

– Po południu… albo wieczorem.

– Wieczory, które trwają do połowy nocy. To nie zobowiązuje cię do niczego – zauważył inżynier. – Nie, Summy, powiedzmy o godzinie szóstej, a jeżeli nie wrócisz o tej porze, będę niespokojny.

– Dobrze – rzekł Summy. – Niech będzie szósta… i kwadrans dodatku!

– Zgadzam się na ten dodatek z warunkiem, że nie potrwa dłużej nad piętnaście minut!

Ben Raddle obawiał się zawsze, że jego kuzyn w zapale polowania oddali się bardziej, niż należało. Dotąd żaden Indjanin nie pokazał się przy ujściu Mackenzie. Lecz nie było wykluczone, że może się to zdarzyć, tem bardziej, że Ben Raddle nie przestawał myśleć o dymie, który Neluto spostrzec miał nad drzewami lasu. Pomimo że dwa tygodnie minęły od tego wypadku, inżynier wciąż się niepokoił i wzdychał do chwili, gdy osiągnąwszy swój cel, będzie mógł powrócić do Dawson.

Nazajutrz o piątej zrana Summy Skim i Neluto opuścili obozowisko, uzbrojeni w karabiny dalekonośne, zaopatrzeni w odpowiednią ilość żywności oraz prowadząc z sobą przywiezionego psa. Zwierzę to, wabiące się Stop, było raczej psem podwórzowym niż myśliwskim. Ale Summy zauważywszy w nim czujny węch i pewne zalety towarzyskie, zajął się jego wychowaniem, przywiązując go tem do siebie. Był nawet dość dumny z rezultatu swej nauki.

Powietrze było nieco świeże, pomimo że słońce stało już dość wysoko nad horyzontem. Dwaj myśliwi oddalili się szybko, podczas gdy pies uwijał się przy nich szczekając.

Summy Skim, w swych wycieczkach do okolic Dawson City i Forty Miles Creek nie miał sposobności, wyjąwszy pamiętną przygodę z trzema niedźwiedziami, pochwalić się większą zdobyczą. To też radował się na myśl, że wkrótce upoluje większą zwierzynę.

Łoś kanadyjski [orignal] jest zwierzęciem o wspaniałych rogach. Niegdyś bardzo pospolity w stronach, przez które przepływa Yukon i jego dopływy, i ongi nawpół oswojony, od czasu odkrycia kopalni złota na Klondike, usunął się bardziej na północ, wracając powoli do stanu dzikiego.

Trudno go podejść, gdyż daje się upolować tylko w bardzo pomyślnych okolicznościach. Szkoda to wielka, gdyż skóra jego jest bardzo cenna, a mięso nie ustępuje wcale wołowemu.

Summy Skim wiedział, do jakiego stopnia to zwierzę jest czujne. Obdarzone niezwykłym słuchem i węchem i nadzwyczajną rączością, przy najmniejszem niebezpieczeństwie wbrew swej wadze, która dochodzi nieraz do pięciuset kilo, ucieka tak szybko, że dogonić go niesposób. Obaj myśliwi przeto musieli przedsięwziąć wszelką ostrożność, aby podejść je na odległość strzału.

Stado łosiów, które Neluto spostrzegł na krańcu lasu musiało obecnie znajdować się w oddaleniu półtorej mili.

Na równinie rosły kępy drzew, można więc było przesunąć się niepostrzeżenie wśród nich, aby dostać się do końca lasu. Ale dostawszy się tu, myśliwi nie mogli postąpić ani kroku, aby nie dać znać o swej obecności. Łosie wtedy mogły zemknąć i trzebaby było wyrzec się nadziei natrafienia na ich ślady.

Naradziwszy się, Summy Skim i Neluto postanowili wejść do lasu bardziej na południe. Stamtąd, idąc od drzewa do drzewa, będą mogli okrążyć stado i zajść je ztyłu.

Po trzech kwadransach Summy Skim i Indjanin dostali się do lasu o dwa prawie kilometry od miejsca, w którem pasły się łosie. Neluto trzymał za obrożę Stopa drżącego z niecierpliwości.

– Idźmy teraz krańcem lasu, ale od wewnątrz – rzekł Summy Skim. – Tylko, na Boga, nie puszczaj psa!

– Tak, panie Skim, ale ze swej strony niech pan mnie trzyma, nie będzie to zbyteczne!

Summy uśmiechnął się. Stanowczo miał on dość trudu z utrzymaniem samego siebie!

Pochód ich pod osłoną drzew nie był łatwy. Osiny, brzozy i sosny splatały się z sobą, a gęste krzaki tamowały drogę. Należało z całą ostrożnością omijać suche gałęzie, któremi zasłana była ziemia. Ich szelest byłby zwrócił uwagę łosi, tem bardziej, że niezmącona najlżejszym powiewem cisza panowała w powietrzu. Słońce, podniósłszy się wyżej, zalewało swemi promieniami nieruchome gałęzie. Świergot ptasząt ustał; las stał jak skamieniały.

Było już po dziewiątej, gdy myśliwi zatrzymali się dla odpoczynku w odległości trzystu stóp od miejsca, w którem przebywały łosie. Stado nie wyrażało wcale niepokoju. Nie można było jednak wątpić, że za najmniejszym szelestem zerwie się do ucieczki i to prawdopodobnie w kierunku południowym ku źródłom Porcupine River.

Summy Skim i Neluto nie myśleli o spoczynku, pomimo że byli zmęczeni. Czasu tracić nie było można wobec nadarzającej się sposobności upolowania tak pożądanej zdobyczy.

Z nabitym karabinem, z palcem na cynglu prześlizgiwali się wśród krzewów pełzając wzdłuż krawędzi lasu. Pomimo że niebezpieczeństwo im nie groziło, jak to bywa przy polowaniu na dzikie zwierzęta, Summy przyznał później, że nie odczuwał jeszcze nigdy takiego wzruszenia. Serce mu biło gwałtownie, ręka mu drżała, obawiał się, że chybi celu. Zaiste, gdyby nie dosięgnął swym strzałem tak upragnionego zwierzęcia, byłby umarł ze wstydu!

Summy Skim i Neluto zbliżali się milcząco poprzez trawy, jeden za drugim. Po kilku minutach tego cichego czołgania zbliżyli się do łosi na sześćdziesiąt kroków. Byli na stanowisku. Stop, przytrzymywany przez Neluta, ziajał, lecz nie szczekał.

Zdawało się, że łosie nie przeczuwały niebezpieczeństwa. Jedne leżały spokojnie na trawie, inne pasły się w dalszym ciągu.

Jednakże, jeden z nich, wspaniały okaz o rogach wznoszących się nakształt gałęzi drzewa, podniósł głowę w tej chwili. Uszy mu zadrgały, wyciągnął szyję w stronę lasu, jak gdyby wciągnąć chciał powietrze idące stamtąd.

Czyżby zwęszył niebezpieczeństwo i zamierzał ratować się ucieczką, pociągając za sobą resztę?

Summy Skim’owi na tę myśl krew nabiegła do serca. Ale, hamując się, szepnął do Neluta:

vol_49.jpg (150828 bytes)

– Ognia!… i obaj na jednego, aby nie chybić!

W tej chwili dało się słyszeć gwałtowne szczekanie i Stop, uwolniony przez Neluta, który musiał go puścić, aby podnieść strzelbę, rzucił się w stronę stada.

Nie potrzeba było więcej. Stadko kuropatw nie uleciałoby prędzej, niż pasące się łosie. Ani Summy ani Neluto nie mieli czasu wystrzelić.

– Przeklęty pies! – zawołał Summy z gniewem.

– Powinienem był go trzymać za gardło! – rzekł Indjanin.

– A nawet go udusić! – dodał Summy wściekły.

Oczywiście, gdyby pies był na miejscu, zapłaciłby drogo za swe szczekanie. Ale Stop był już o dwieście metrów od myśliwych, gdy ci przekroczyli krawędź lasu. Rzucił się w pogoń za łosiami i napróżno silono się, aby go przywołać.

Stado biegło w kierunku północnym z taką szybkością, że pies pomimo swej siły i chyżości dogonić go nie mógł. Czy zawróci ono do lasu, czy też podąży równiną od strony wschodniej? Byłoby to bardzo szczęśliwie, gdyż tym sposobem zbliżyłoby się do Golden Mount, którego dymy unosiły się o półtorej mili od lasu. Ale mogło również podążyć w kierunku ukośnym na południo-wschód, w stroną Peel River i skryć się w wąwozach Gór Skalistych, a w tym razie należałoby się wyrzec zdobyczy na zawsze.

– Idź za mną! – zawołał Summy Skim do Indjanina – i starajmy się nie stracić ich z oczu.

Obydwaj, biegnąc wzdłuż krawędzi lasu, puścili się w pogoń za stadem, które było od nich oddalone niespełna o kilometr. Ta sama nieprzezwyciężona żądza, która popychała psa do biegu, podniecała ich również, nie pozwalając się zastanowić.

Po kwadransie Summy Skim’owi zadrżało serce gwałtownie. Łosie stanęły, jak gdyby wahając się, którędy iść mają. Nie mogły uciekać dalej w kierunku północnym, do wybrzeża, gdyż musiałyby się tam zatrzymać. Jeżeli zaś zawrócą na południo-wschód, Summy Skim i Neluto musieliby wyrzec się pogoni.

Po chwili wahania łosie skręciły do lasu, znikając w gęstwinie drzew. Przywódca stada dał pierwszy skok, a za nim podążyła reszta.

– Nic lepszego stać się nie mogło – zawołał Summy Skim. – Na równinie nie moglibyśmy podejść do nich. W lesie nie będą mogły zmykać tak szybko; może uda się nam je dogonić, a tym razem…

Czy to rozumowanie było słuszne czy nie, w każdym razie pociągnęło za sobą ten skutek, że myśliwi zapuścili się w głąb lasu, o którego rozległości nic nie wiedzieli.

Stop ich wyprzedzał. Wkrótce jednak zniknął zupełnie i tylko szczekanie oznajmiało o jego obecności.

Teraz pies wziął górę nad łosiami. Wspaniałe rogi zwierząt przeszkadzały im w torowaniu sobie drogi poprzez gęste krzaki, gdy Stop przedostawał się przez nie ze zwinnością. W tych warunkach myśliwi mogli dotrzeć do celu.

Szli oni dwie godziny, przedostając się przez gęstwinę, kierując się jedynie głosem szczekającego psa. Porwani niesamowitą żądzą biegli przed siebie, zapuszczając się coraz bardziej na zachód, i nie myśleli o tem, że mogą zbłądzić, nie znając drogi.

Im bardziej oddalali się od krawędzi, tem bardziej las rzedniał. Spotykali te same osiny, brzozy i sosny, lecz nie tak skupione i rosnące na glebie wolnej od krzewów i krzaków.

Myśliwi nie widzieli jeszcze łosiów, zato Stop biegł ich tropem, dając znać szczekaniem, że nie jest od nich daleko.

Summy Skim i Neluto zagłębiali się w las coraz więcej, gdy nagle nieco po dwunastej szczekanie psa ustało.

Znajdowali się wtedy w miejscu przestronnem, gdzie dochodziły swobodnie promienie słońca. W jakiej odległości byli od krawędzi lasu? Summy Skim, biorąc pod uwagę upływ czasu, wywnioskował, że przebyli ośm do dziesięciu kilometrów. Mogli więc jeszcze wrócić do obozu po krótkim odpoczynku, którego byli spragnieni.

Wyczerpani, zgłodniali usiedli pod drzewem przygotowywając się do posiłku. Apetytu im nie brakło w spożywaniu zapasów, żałowali tylko, że nie mogli do nich dodać smacznej pieczeni z mięsa łosiowego.

Gdy zjedli dosyta, zaczęli się zastanawiać, w jakim kierunku mają się udać. Napróżno rozsądek nakazywał wracać do obozu. Summy ani myślał o tem. Jeżeli wracać z niczem jest rzeczą upokarzającą dla myśliwego, to ostatecznym wstydem jest wracać bez psa. Tymczasem Stop nie wracał.

– Gdzie być może? – spytał Summy Skim.

– W pogoni za łosiem – odpowiedział Indjanin.

– To jasne, Neluto. Ale w takim razie gdzież są łosie?

Jak gdyby na odpowiedź Stop zaszczekał o jakie trzysta sążni. Nie przemówiwszy słowa, myśliwi zerwali się i pobiegli w stronę, gdzie odzywało się szczekanie psa.

Cały ich rozsądek i przezorność przepadły. Summy Skim i Neluto biegli bez tchu.

Mogli obecnie biec bez końca. Kierunek bowiem, w którym dążyli, nie był to już kierunek północno-zachodni. Łosie skręciły na południo-zachód, za niemi zaś zajadły w pogoni Stop, za nim bardziej zajadli jego panowie. Pozostawili więc wtyle Golden Mount i obozowisko.

W każdym razie słońce dopiero zaczęło się zniżać na horyzoncie; jeżeli myśliwi nie zdążą na godzinę szóstą według danej obietnicy, mogą się stawić na siódmą lub ósmą czyli dość wcześnie przed zachodem słońca.

Summy Skim zresztą i Neluto nie zastanawiali się wcale nad tem. Biegli ile im sił starczyło, nie myśląc o niczem, nie starając się nawet przywołać psa.

Stracili zupełnie rachubę czasu. Zmęczenia nie czuli wcale. Summy Skim zapomniał, gdzie się znajduje. Polował na krańcach północy, jak gdyby był polował w okolicach Montrealu.

Parę razy Neluto i on myśleli, że uda im się wystrzelić, gdyż łosie ukazały się w odległości niespełna pięciuset kroków. Ale zwinne zwierzęta nagle znikły i ostatnia z niemi sposobność posłania im strzału.

Znów minęło parę godzin na próżnej pogoni, gdyż słabnące szczekanie psa świadczyło, że łosie zdołały go wyprzedzić.

Wreszcie szczekania umilkły, czy to że pies był daleko, czy też że się zmęczył.

Summy Skim i Neluto upadli na ziemię bez sił jak bezwładne masy. Była czwarta po południu.

– Skończone! – rzekł Summy, gdy wreszcie zdołał przemówić.

Neluto kiwnął głową, przytakując.

– Gdzie jesteśmy? – odezwał się Skim.

Indjanin wyraził ruchem swą niewiadomość i spojrzał dokoła siebie.

Myśliwi znajdowali się w pobliżu polanki, przez którą przepływa rzeczka, dążąc zapewne na południo-zachód do jednego z dopływów Porcupine River. Słońce oświetlało polankę jasno. Poza nią ciągnęła się gęstwina drzew, jak gdyby broniąc przejścia.

– Musimy wyruszyć – rzekł Summy Skim.

– Do obozowiska, przypuszczam – odpowiedział Neluto.

– A cóż robić! – zawołał Summy, wzruszając ramionami.

– W drogę więc – rzekł Indjanin, wstając ciężko i kierując się wzdłuż polanki.

Nie uszedł dziesięciu kroków, gdy nagle zatrzymał się, patrząc badawczo na ziemię.

– Niech pan spojrzy – rzekł.

– Cóż widzisz?

– Ogień.

– Ogień?

– Przynajmniej był.

Summy Skim, zbliżywszy się, dostrzegł mały stos popiołu, na który patrzył Indjanin z zamyśleniem.

– Czyżby myśliwi byli w lesie? – spytał Summy.

– Myśliwi… lub co innego – odpowiedział Neluto.

Summy nachylił się. Patrzył badawczo na popiół.

– Nie jest świeży w każdym razie – rzekł, wstając.

W istocie popiół biały, jakby zaskrzepły wskutek wilgoci, musiał znajdować się tu już dawno.

– Zdawałoby się – przyznał Neluto. – Ale oto co nam będzie służyło za wskazówkę.

O kilka kroków od wygasłego ogniska bystry wzrok Indjanina dojrzał błyszczący przedmiot wśród trawy. Zbliżył się szybko, podniósł przedmiot wydając okrzyk zdziwienia.

Był to sztylet o płaskiem ostrzu tkwiącem w skórzanej rękojeści.

Obejrzawszy go Neluto oświadczył:

– Jeżeli nie można określić, jak dawno znajduje się tu popiół, natomiast można przypuszczać, że sztylet został zgubiony nie dawniej niż dziesięć dni temu.

– Tak – odrzekł Summy Skim. – Ostrze jest jeszcze błyszczące, i zaledwie pokryte rdzą.

Neluto po starannem obejrzeniu broni orzekł, że jest to wyrób hiszpański. Na rękojeści wyryta była litera M, a na ostrzu – nazwa Austin, stolicy Texas.

– A zatem – odezwał się Summy Skim – kilka dni temu zapewne, jacyś nieznajomi obozowali na polance!…

– I to nie Indjanie – zauważył Neluto – gdyż Indjanie nie mają tego rodzaju broni.

Summy oglądał się niespokojnie.

– Kto wie – dodał – czy nie dążyli do Golden Mount?

Przypuszczenie to było możliwe. A jeżeli człowiek, którego własnością był ten sztylet, należał do licznej bandy, wielkie niebezpieczeństwo groziło Ben Raddle’owi i jego towarzyszom. Kto wie, czy ta banda nie znajduje się obecnie w okolicach ujścia Mackenzie!

– Idźmy – rzekł Summy Skim.

– Natychmiast – odpowiedział Neluto.

– A pies! – zawołał Summy.

Indjanin zaczął go nawoływać silnym głosem. Napróżno. Pies się nie zjawił,

O polowaniu zapomniano zupełnie. Jedyną myślą obecnie było dostać się do obozowiska, aby przestrzec karawanę przed niebezpieczeństwem.

– W drogę i to bez chwili zwłoki – zawołał żywo Summy Skim.

W tej samej chwili rozległ się wystrzał o trzysta kroków od polanki.

 

Rozdział X

Pustynia zaludnia się więcej niż to było pożądane.

 

o wyruszeniu Summy Skim’a i Neluta na polowanie, Ben Raddle starannie obejrzał rozpoczętą pracę. O ile nie zajdzie jaka przeszkoda, kanał będzie skończony wieczorem. Pozostanie wtedy tylko wybić otwór w ścianie krateru, wyżłobić wejście do kanału, aby wody Rio Rubber miały wolne przejście do kanału, a stąd do wnętrza Golden Mount.

Olbrzymia masa wody, zamieniona w parę w ognisku krateru, wywoła wybuch, wyrzucając substancje wulkaniczne. Zapewne będą w nich żużle, popiół, a wraz z niemi kawałki złota i kwarc złotodajny, które wpadną do rąk bez trudu.

Tymczasem odgłosy wewnątrz wulkanu stawały się coraz donioślejsze do tego stopnia, że zaczęto się wahać, czy wywołanie sztucznego wybuchu będzie potrzebne.

– Zobaczymy – odpowiedział Ben Raddle wywiadowcy, gdy ten zwrócił mu na to uwagę. – Nie możemy zapominać, że zostaje nam mało czasu do powrotu. Jesteśmy już w drugiej połowie lipca.

– I byłoby nieostrożnością spóźniać się – rzekł Bill Stell. – Za miesiąc musimy myśleć o odwrocie, gdyż trzeba liczyć trzy tygodnie na podróż do Klondike, szczególnie jeżeli nasze wozy będą ciężko naładowane…

– Będą, nie wątpię o tem.

– W takim razie, panie Raddle, zima będzie w pełni, gdy wrócimy do Dawson City. O ile zechce zaskoczyć nas w drodze, możemy mieć niejedną trudność w przeprawie jeziorami, aby dostać się do Skagway.

– Złote są twoje słowa, Bill Stell’u – odpowiedział inżynier żartując – i nic w tem dziwnego, gdy jesteśmy pod złotą górą! Lecz bądź spokojny. Byłbym zdziwiony, gdybyśmy za tydzień nie byli w drodze do Klondike.

Dzień upłynął jak zwykle, a wieczorem kanał był wykopany do końca.

O piątej po południu nie dano znać o powrocie myśliwych. Ben Raddle nie niepokoił się, wiedząc, że Summy Skim’owi przysługuje jeszcze godzina do spełnienia obietnicy. Wywiadowca jednak nie omieszkał kilkakrotnie udać się na wywiad, aby się przekonać, czy nie wracają. Lecz nikt się nie ukazał w oddali.

O szóstej Ben Raddle zaczął się niecierpliwić, obiecując sobie nie szczędzić wymówek kuzynowi. Niewiele to jednak pomogło, gdyż myśliwi nie zjawili się bynajmniej.

O siódmej niezadowolenie Ben Raddle’a przeszło w niepokój, a w godzinę później niepokój się zdwoił.

– Naturalnie zapomnieli o wszystkiem – powtarzał sobie. – Z tym zapalonym Skim’em nie można liczyć na nic, skoro ma zwierzę przed sobą i strzelbę w ręku. Pędzi! pędzi jak szalony!… niema sposobu go zatrzymać… Nie powinienem był pozwolić na to polowanie.

– Noc nie zajdzie przed dziesiątą – rzekł Bill Stell, chcąc uspokoić inżyniera – a niema obawy, aby pan Skim zbłądził. Golden Mount ukazuje się zdaleka, wśród ciemności zaś jego płomienie będą służyły za drogowskaz.

Uwaga była słuszna. Gdziekolwiekby znajdowali się myśliwi, zawsze go muszą zobaczyć. Gdyby jednak padli ofiarą jakiego wypadku? Gdyby nie mogli powrócić?

Upłynęły dwie godziny. Ben Raddle nie mógł usiedzieć na miejscu z niecierpliwości. Słońce niebawem miało zniknąć za horyzontem.

Nieco po dziesiątej Ben Raddle i wywiadowca, coraz bardziej zaniepokojeni, opuścili obozowisko, przechadzając się wzdłuż podnóża góry, w chwili, gdy słońce znikało za horyzontem. Rzuciwszy wzrokiem na równinę, stwierdzili, że jest pusta. Nieruchomi nasłuchiwali z wytężonym słuchem. Noc tymczasem nadeszła. Żaden odgłos nie dochodził z równiny.

– Co mamy przypuszczać, panie Raddle? – rzekł wywiadowca. – Polowanie na łosie nie jest niebezpieczne i jeżeli p. Skim i Neluto nie spotkali niedźwiedzi…

– Niedźwiedzi… lub rabusiów, Bill’u. Tak! mam przeczucie, że spotkało ich nieszczęście!

Bill Stell schwycił nagle rękę inżyniera.

– Niech pan słucha! – rzekł.

Wśród nocy dały się słyszeć szczekania psa.

– Stop! – zawołał Ben Raddle.

– Nie są daleko! – dodał wywiadowca…

Szczekanie stawało się coraz donośniejsze. Przerwało je skomlenie, jak gdyby pies był ranny.

Ben Raddle i wywiadowca wybiegli naprzeciw psa, którego spotkali o dwieście kroków od siebie.

Stop wracał sam, ciągnąc za sobą łapę, cały pokrwawiony. Zdawało się, że dobywa resztek sił.

– Ranny!… ranny!… i sam! – zawołał Ben Raddle, hamując gwałtowne bicie serca.

Bill Stell jednak zauważył:

– Być może, Stop został raniony niechcący przez swego pana, albo przez Neluta. Albo go trafiła chybiona kula…

– Dlaczegożby nie został przy swoim panu, gdyby ten mógł przyjść mu z pomocą? – zauważył Ben Raddle.

– W każdym razie – rzekł Bill Stell, odnieśmy psa do obozowiska i opatrzmy mu ranę. Jeżeli jest lekka, może zaprowadzi nas na trop swego pana.

– Tak – odrzekł inżynier – wyruszymy gromadnie i zbrojno, nie czekając dnia.

Wywiadowca wziął psa na ręce. W dziesięć minut później byli w obozowisku.

Rana psa nie była ciężka. Dochodziła tylko do muskułów, nie zadrasnąwszy żadnego organu.

W ranie tkwiła kula, którą zręcznie wyjął wywiadowca.

Ben Raddle obejrzał kulę starannie.

– To nie jest kula Summy’ego – rzekł. – Ta jest większa i nie pochodzi z karabinu.

– Rzeczywiście – potwierdził Bill. – Kula ta pochodzi ze zwykłej strzelby.

– W takim razie mieli do czynienia ze złoczyńcami! – zawołał inżynier. – Musieli się bronić… Podczas walki Stop został ranny… a jeżeli nie został przy swoim panu, to znaczy, że jego pana zabrali… albo że zginął wraz z Nelutem!… Biedny Summy, biedny Summy!

Cóżby na to mógł odpowiedzieć Bill Stell? Kula, nie pochodząca od myśliwych, pies wracający sam, czyż to wszystko nie usprawiedliwiało obaw Ben Raddle’a? Czyż można było wątpić o nieszczęściu? Albo Summy Skim i jego towarzysz zginęli, broniąc się, albo znajdowali się w rękach napastników, skoro ich niema.

O jedenastej Ben Raddle i wywiadowca oznajmili towarzyszom o smutnem położeniu. Obudzono służbę, którą w krótkich słowach powiadomiono o wypadku. Jane Edgerton głosem drżącym wyraziła myśl wszystkich.

– Trzeba wyruszyć, wyruszyć natychmiast.

Przygotowano się prędko. Zapasów nie brano z sobą, ponieważ nie było narazie mowy o zbytniem oddaleniu się od Golden Mount. Lecz wszyscy byli uzbrojeni, czy to, żeby się bronić w razie napadu, czy to, aby wydrzeć siłą dwu więźniów.

Stop opatrzony, a przedewszystkiem nakarmiony i napojony, gdyż był wyczerpany głównie z głodu, objawiał chęć towarzyszenia wycieczce.

– Zabierzemy go – odezwała się Jane Edgerton – będziemy go nieśli w razie potrzeby. Może ułatwi nam odnalezienie p. Skim’a.

O ileby poszukiwania okazały się płonne, zdecydowani byli nazajutrz przetrząsnąć całą okolicę między oceanem a porzeczem Porcupine River. O Golden Mount nie było mowy, dopóki nie odszukają Summy Skim’a i Neluta i nie dowiedzą się o ich losie.

Wyruszono więc.

Jane Edgerton, Ben Raddle i Stell niosący psa, szli wzdłuż góry, której głuche odgłosy wstrząsały ziemią. Ze szczytu unosiła się para przecinana coraz to wyraźniejszemi płomieniami, które rzucały jaskrawy blask dokoła.

Doszedłszy do zachodniego zakrętu zatrzymali się, aby się naradzić, w którym kierunku iść dalej. Najpraktyczniejszą rzeczą było spuścić się na instynkt psa. Wywiadowca postawił go na ziemię. Rozumne zwierzę zdawało się, że odczuwa, czego od niego żądają. Schyliwszy głowę Stop zaczął węszyć ze wszystkich stron, skowycząc głucho.

Po chwili Stop skierował się na północo-zachód.

– Pan Skim wyruszył tego rana w kierunku bardziej południowym – rzekł wywiadowca.

– Idźmy za wskazówką psa – odezwała się Jane Edgerton. – Wie lepiej od nas czego się trzymać.

W przeciągu godziny podróżni, przebywszy polankę, znaleźli się na krańcu lasu o milę od tego miejsca, skąd myśliwi udali się w dalszą drogę. Lecz tu nie wiedzieli co począć z sobą.

– Na cóż czekamy? – spytała Jane nerwowo.

– Dnia – odpowiedział Bill Stell. – Nie widzielibyśmy nic pod drzewami. Stop sam się waha.

Tymczasem pies nie wahał się. Skoczył nagle i zniknął za drzewami, szczekając głośno.

– Idźmy za nim! – zawołała Jane Edgerton.

– Nie! Czekajcie – rzekł Bill głosem stanowczym – i trzymajcie broń w pogotowiu.

Ale prawie w tej samej chwili dwaj ludzie, prowadzeni przez psa, ukazali się wśród drzew i Summy Skim niebawem znalazł się w objęciach kuzyna.

Pierwszem jego słowem było:

– Do obozowiska!… do obozowiska!

vol_50.jpg (134026 bytes)

– Co się stało? – spytał Ben Raddle.

– Dowiesz się – odrzekł Summy Skim – ale tam, w obozowisku!

Po tych słowach wyruszyli spiesznie w powrotną drogę oświetloną płomieniami Golden Mount.

Była pierwsza po północy, gdy dotarli do obozowiska. Świt się zapowiadał. Zorza ukazała się na północo-wschodzie. Zanim weszli do namiotu, starannie obejrzeli okolicę. Nic osobliwego nie ukazało się ich oczom.

Wtedy Summy Skim opowiedział pokrótce co zaszło pomiędzy godziną szóstą zrana i piątą po południu. Mówił o bezowocnej pogoni za łosiami, trwającej do południa, o zniknięciu psa i jego szczekaniu, i wreszcie o niespodziewanem znalezieniu na krawędzi polanki stosu popiołu po wygasłem ognisku.

– Jest to niechybna wskazówka, że jacyś nieznajomi obozowali w tem miejscu, co zresztą nie jest dziwne.

– Istotnie – rzekł wywiadowca. – Nieraz się zdarza, że poławiacze wielorybów lądują na wybrzeżu, nie mówiąc o Indjanach, którzy nieraz przebywają tu wśród lata.

– Tylko, że w chwili, gdy zbieraliśmy się do odwrotu – rzekł Summy Skim – Neluto zauważył w trawie oto tę broń.

Ben Raddle i wywiadowca obejrzeli uważnie sztylet i jak Neluto oświadczyli że jest on wyrobem hiszpańskim.

– Z wyglądu sztyletu – ciągnął dalej Summy – zdawało się nam, że był porzucony niedawno. Co do litery M wyrytej na rękojeści…

– Nie mogła służyć żadną wskazówką – przerwał wywiadowca.

– Żadną, to prawda, a jednak wiem jakiego nazwiska jest ona inicjałem…

– A to nazwisko? – spytał Ben Raddle.

– Teksańczyka Malone.

– Malone!

– Tak, Ben.

– Towarzysza Huntera? – nalegał Bill Stell.

– Jego samego.

– Więc to oni byliby tam kilka dni temu? – spytał inżynier.

– Są tam i obecnie – odparł Summy Skim.

– Pan ich widział? – spytała Jane Edgerton.

– Niech pani posłucha końca mojego opowiadania. Przekona się pani o tem.

I Summy opowiedział, co następuje:

„Mieliśmy iść dalej, gdyż odkrycie sztyletu zaniepokoiło nas wielce, gdy rozległ się wystrzał w niewielkiej od nas odległości.

„Mogli to być myśliwi i prawdopodobnie cudzoziemcy, gdyż Indjanie nie posługują się bronią palną. Ale w każdym razie ostrożność nie wadziła.

„Byłem pewny, że celem wystrzału były łosie, dopóki nie dowiedziałem się o ranie, którą odniósł Stop. Nie ulega wątpliwości, że mierzono do niego.

– A pomyśl – przerwał Ben Raddle – co się ze mną stało, gdy zobaczyłem psa powracającego bez ciebie… Straszny niepokój mnie ogarnął… …Cóż mogłem myśleć innego, nad to, że ty i Neluto zostaliście napadnięci i że podczas walki pies odniósł ranę… Ach, Summy, Summy! nie mogę zapomnieć, że to ja ciebie wciągnąłem w to wszystko.

Ben Raddle był niezwykle wzruszony. Summy Skim odczuwał, co się dzieje w duszy kuzyna, zdającego sobie sprawę z odpowiedzialności ciążącej na nim.

– Ben, drogi Ben – rzekł, ściskając serdecznie jego rękę – co się stało, to się stało. Nie wyrzucaj sobie nic. Jeżeli położenie jest groźne, nie jest jeszcze bez wyjścia. W każdym razie mam nadzieję, ze damy sobie radę. Zresztą, sam osądzisz.

„Usłyszawszy wystrzał, który doszedł nas ze wschodu, czyli od strony, dokąd wyruszyć mieliśmy do obozowiska, śpiesznie opuściliśmy polankę, aby nie być na widoku i skryliśmy się w gęstwinie.

„Wkrótce usłyszeliśmy liczne głosy. Jacyś ludzie zbliżali się wśród drzew. Co to byli za ludzie? Jaka była ich liczba? Co właściwie robią w tak bliskiej odległości od Golden Mount? Czy wiedzą o istnieniu wulkanu? Myśli te trapiły nas niemało i chcieliśmy mieć na nie odpowiedź.

„Będąc przekonani, że nieznajomi podążą w stronę polanki, wybraliśmy miejsce wśród krzaków, gdzie mogliśmy ją ogarnąć całą. Ukryci w trawie i krzakach nie byliśmy narażeni, aby nas dostrzeżono, my zaś, co najważniejsza, mogliśmy ich widzieć i słyszeć zarazem.

„Nie czekaliśmy długo. Banda pokazała się niebawem. Składała się z czterdziestu ludzi, z których dwudziestu było Amerykanów, dwudziestu zaś tubylców. Nie omyliliśmy się. Mieli widocznie zamiar przepędzenia nocy na polance, gdyż rozłożyli się obozem i rozpalili ognisko, przygotowywając się do wieczerzy.

„Z ludzi tych, ani Neluto, ani ja nie znaliśmy żadnego. Byli uzbrojeni w strzelby i rewolwery, lecz złożyli je pod drzewami. Nie odzywali się wcale, lub mówili cichym głosem tak, że głos ich do nas nie dochodził.

– A Hunter… Malone? – spytał Ben Raddle.

– Przybyli w kwadrans później – odrzekł Summy Skim – w towarzystwie Indjanina i nadzorcy działki 131.

– O, poznaliśmy ich natychmiast. Tak, łotrzy ci znajdują się w sąsiedztwie Golden Mount wraz z całą bandą awanturników im podobnych.

– Ale czego mogą chcieć oni w tych stronach? – spytał wywiadowca. – Czy wiedzą o istnieniu Golden Mount? O tem, że przybyła tu karawana poszukiwaczy?

– Zadawałem sobie te same pytania, mój zacny Billu – odrzekł Summy Skim. – I otrzymałem na nie odpowiedź…

vol_51.jpg (127219 bytes)

W tej chwili wywiadowca dał znak Summy Skim’owi, aby przestał mówić. Zdawało mu się, że słyszy szelest nadchodzący z zewnątrz, wybiegł więc natychmiast z namiotu przekonać się, co go wywołało.

Równina była pusta. Banda nie zbliżała się do góry, której jedynie głuche odgłosy przerywały ciszę nocną.

Gdy wywiadowca powrócił, Summy Skim ciągnął dalej swe opowiadanie w te słowa:

„Dwaj Teksańczycy usiedli na krawędzi polanki o dziesięć kroków od krzaku, za którym byliśmy ukryci. Z początku mówili o psie spotkanym na drodze. Domyśliłem się, że to był Stop.

„– Osobliwe to spotkanie wśród tego lasu – mówił Hunter. – Niepodobna, aby zabłądził sam w tych stronach oddalonych od wszelkiego zamieszkałego środowiska. – Nie ulega wątpliwości, że muszą tu być myśliwi – odrzekł Malone. – Lecz gdzież się znajdują?… Pies uciekał w tym kierunku. – Przy tych słowach Malone wyciągnął rękę w stronę wschodu. – Ech! – zawołał Hunter, kto mi mówi, że to są myśliwi? Nikt nie zapędza się tak daleko za zwierzyną.

„– Prawdę mówisz Hunter – przyznał Malone – muszą tu być poszukiwacze nowych pokładów złota. – Niechno tylko weźmiemy się do tego – odparł Hunter – zobaczą co się im zostanie.

„– Nie napełnią ani jednej płóczki, ani też jednej miski – dodał Malone, brzydko klnąc wśród śmiechów.

„Po chwili milczenia bandyci zaczęli znów rozmawiać i w ten sposób dowiedziałem się o wszystkiem, co nas obchodzi.

„Hunter i Malone obozowali po raz wtóry na tej polance. Wyruszywszy dwa i pół miesiąca temu z Circle City, błądzili jakiś czas pod przewodnictwem tubylca Kraraka, który słyszał o legendzie Golden Mount, lecz nie wiedział dokładnie, gdzie się ta góra znajduje. Banda, niepotrzebnie obszedłszy duży kawał drogi na wschód, dotarła przed nami do Peel River i prawdopodobnie przed nią broniła się załoga Fort Mac Pherson. Stąd musiała się wrócić na zachód, docierając tylko bardziej na południe, do lasu, w którym znajduje się jeszcze i w którym zabłądziła. Tym sposobem była już raz na tej polance dziesięć dni temu, zagaszone ognisko było rozpalone przez nią, i dym, który był spostrzegł Neluto nad drzewami ze szczytu góry, unosił się właśnie z tego ogniska.

„Po pierwszej bytności na polance Hunter i Malone, słuchając niefortunnych rad Indjanina Kraraka, udali się w kierunku zachodnim. Oczywiście, nie odkrywszy nic w tej stronie, powrócili na dawne miejsce, aby szukać szczęścia na wschodzie, a w razie potrzeby obejść całe wybrzeże dla odnalezienia Golden Mount.

„Nie wiedzą jeszcze obecnie, gdzie wulkan się znajduje, ale obawiam się, że to już tylko kwestja godzin i dlatego odpowiednio musimy być przygotowani”.

Tyle powiedział Summy Skim.

Ben Raddle, słuchający go uważnie, zamyślił się. To czego obawiał się ustawicznie, sprawdziło się. Jakób Ledun nie był jedynym posiadaczem tajemnicy Golden Mount. Jakiś Indjanin wiedział o jego istnieniu i powiedział o tem Teksańczykom. Niebawem odkryją miejsce, gdzie znajduje się wulkan. Nie potrzebują wcale przetrząsać wybrzeża, dość im będzie wyjrzeć za las, a zobaczą dym i płomienie unoszące się nad kraterem. Po upływie godziny dotrą do podnóża góry, a w kilka minut później spotkają się oko w oko z dawnymi sąsiadami z Forty Miles Creek. A wtedy co się stanie?

– Powiedziałeś, że ilu ich jest? – spytał Ben Raddle Summy’ego.

– Ze czterdziestu uzbrojonych ludzi.

– Dwu na jednego! – rzekł Ben Raddle pochmurnie.

Jane Edgerton odezwała się ze zwykłą żywością:

– Cóż z tego! Położenie jest poważne, nie jest jednak beznadziejne, jak to powiedział przed chwilą pan Skim. Jeżeli oni mają liczbę, to my zato – przewagę położenia. Wyrównywają się zatem szanse.

Ben Raddle i Summy Skim spojrzeli z zadowoleniem na młodą wojowniczkę.

– Prawdę pani mówi – potwierdził Ben Raddle. – Będziemy się bronili, jeżeli się tego okaże potrzeba. Ale przedtem postaramy się, aby nas nie spostrzegli.

Wywiadowca potrząsnął głową z powątpiewaniem.

– Wydaje mi się to rzeczą trudną – rzekł.

– Spróbujemy w każdym razie – odparł Summy.

– Niech i tak będzie! – zgodził się Bill Stell. – Lecz nie zawadzi być przewidującym. Cóż bowiem uczynimy, jeżeli nas odkryją, jeżeli będziemy musieli walczyć?

Inżynier uspokoił go ruchem ręki.

– Zobaczymy – rzekł.

Poprzednia częśćNastępna cześć