Jules Verne
Na około Księżyca
(Rozdział XX-XXIII)
44 ilustracje Emile Bayarda i A. de Neuville'a
Nakładem Gebethnera i Wolffa
Warszawa 1909
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XX
Sondowanie »Susquehanna«.
óż poruczniku, a to sondowanie?
– Sądzę, iż udać się powinno – odpowiedział porucznik Bronsfield. – Lecz, któżby się spodziewał znaleźć taką głębinę niedaleko od lądu, o sto zaledwie mil od wybrzeża amerykańskiego.
– Rzeczywiście, poruczniku, jest to niezwykła głębina – rzekł kapitan Blomsberry. – Istnieje w tem miejscu dolina podmorska, wyżłobiona przez nurt Humboldta, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża amerykańskiego aż do cieśniny Magielańskiej.
– Takie wielkie głębie – mówił porucznik – przeszkadzają zakładaniu linii telegraficznej. Wygodniejszą jest płaszczyzna gładka jak ta, na której jest położona linia amerykańska pomiędzy Walencyą a Terre-Neuve.
– Zgadzam się na to, Bronsfieldzie. Lecz poruczniku, zechciej objaśnić mnie, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
– Panie – odpowiedział Bronsfield – zapuściliśmy dotąd 21.500 stóp, a jeszcze kula, ciągnąca na dół sondę, nie dotknęła dna, bo sonda byłaby już sama wypłynęła.
– Wyborny jest ten przyrząd Brooka – rzekł kapitan Blomsberry. – Przy jego pomocy można sondować z wielką dokładnością.
– Dno! – zawołał w tej chwili jeden ze sterników, dozorujących na przedzie statku.
Kapitan i porucznik pobiegli tam natychmiast.
– Jaka głębokość? – zapytał kapitan.
– 21.762 stóp – odpowiedział porucznik, zapisując tę liczbę do swego pugilaresu.
– Dobrze, poruczniku – rzekł kapitan – pójdę oznaczyć to na mojej mapie. Teraz każ wyciągnąć sondę na brzeg; będzie to robota na kilka godzin. Przez ten czas inżynier każe rozpalić w piecach, a jak tylko skończycie, będziemy gotowi do odjazdu. Jest teraz 10-ta wieczór, i za pozwoleniem twojem, poruczniku, pójdę się położyć.
– Uczyń to pan, uczyń – grzecznie odpowiedział porucznik Bronsfield.
Kapitan okrętu Susquehanna poszedł do swej kajuty, napił się grogu, zrobionego na wódce, a potem położył się do łóżka i pogrążył się we śnie spokojnym a głębokim.
Była wówczas 10-ta godzina wieczór. Przepiękna noc miała zakończyć dzień 11 grudnia.
Susquehanna, korweta o sile 500 koni, należąca do narodowej marynarki Stanów Zjednoczonych, robiła sondowania na Oceanie Spokojnym, w odległości około 100 mil od brzegu amerykańskiego, w ukośnym kierunku tego przedłużonego półwyspu, rysującego się na brzegu Nowego Meksyku. Wiatr powoli ustał, płomyk nie drgnął w latarni korwety, zawieszonej na maszcie bocianiego gniazda.
Kapitan Jonatan Blomsberry, brat stryjeczny pułkownika Blomsberry, jednego z najgorliwszych członków klubu puszkarskiego, który zaślubił niejaką pannę Horschbidden, ciotkę kapitana a córkę szanownego kupca z Kentucky – nie mógł pragnąć lepszej pogody dla dokonania swoich prac sondowania. Korweta jego nie uczuła nawet tej strasznej burzy, która, zmiatając chmury nagromadzone na Górach Skalistych, dozwoliła przez to obserwować bieg sławnego pocisku. Wszystko szło po jego myśli, za co też nieomieszkał dziękować niebu z prawdziwie religijnem namaszczeniem.
Cały szereg sondowań, dokonany przez korwetę Susquehanna, miał na celu rozpoznanie najdogodniejszych głębin dla założenia liny podmorskiej, mającej połączyć wyspy Hawai z wybrzeżem amerykańskiem.
Wielki ten projekt wyszedł z inicyatywy pewnego potężnego Towarzystwa. Dyrektor jego Cyrus Field zamierzał nawet wszystkie wyspy Oceanii połączyć wielką siecią elektryczną. Przedsięwzięcie to było ogromne i godne geniuszu amerykańskiego.
Korwecie Susquehanna powierzono przedwstępne prace sondowania. W nocy z 11 na 12 grudnia znajdowała się ona właśnie pod 27° 7’ szerokości północnej, i 41° 37’ długości na zachód od południka Waszyngtona.
Księżyc wtedy w ostatniej swej kwadrze ukazał się nad horyzontem.
Po odejściu kapitana Blomsberry, porucznik Bronsfield i kilku innych oficerów zebrali się w izdebkach na tyle okrętu. Za ukazaniem się księżyca, myśli ich przeniosły się na tę gwiazdę, obserwowaną naówczas przez mieszkańców całej jednej półkuli. Najlepsze lunety morskie nie mogły odszukać pocisku, błądzącego wokoło swego satelity, a jednak wszystkie zwróciły się ku jego tarczy błyszczącej, lornetowanej wówczas jednocześnie przez miliony ócz.
– Już minęło 10 dni od czasu wyjazdu – rzekł porucznik Bronsfield. – Cóż się też z nimi stało?
– Przybyli na miejsce, mój poruczniku – zawołał jeden młody miczman – i robią to, co wszyscy podróżni za przybyciem do nieznanego sobie kraju – spacerują.
– Jestem tego pewny, choćby tylko dlatego, iż ty mi to mówisz, mój przyjacielu – z uśmiechem odrzekł porucznik Bronsfield.
– Jednakowoż – odezwał się inny oficer – nie można wątpić o ich przybyciu na miejsce. Pocisk miał dojść do księżyca w chwili jego pełni, to jest dnia 5, o północy. Dziś mamy 11 grudnia, a więc już 6 dni upłynęło. Otóż w ciągu tego okresu, bez ciemności, jest czas urządzić się wygodnie. Zdaje mi się, że widzę naszych dzielnych rodaków, obozujących w jakiejś dolinie nad brzegiem strumyka księżycowego, przy swoim pocisku napół wrytym w ziemię wskutek upadku i obsypanym szczątkami wulkanicznemi; wyobrażam sobie, jak kapitan Nicholl zabiera się do robót niwelacyjnych, prezes Barbicane porządkuje swoje notatki podróżne, a Ardan samotne ustronia księżycowe napełnia balsamiczną wonią swych londresów…
– Zapewne, musi to tak być! – zawołał młody miczman, zachwycony idealnym opisem swego zwierzchnika.
– Chciałbym temu wierzyć – odpowiedział porucznik Bronsfield, który się bynajmniej nie zapalał – lecz na nieszczęście, dokładnych wiadomości wprost z księżyca zawsze nam będzie brakowało.
– Przepraszam cię, poruczniku – rzekł miczman – czyż to Barbicane pisać nie umie?
Ogólny śmiech rozległ się na okręcie.
– Nie mówię, żeby listy – żywo podchwycił młodzieniec. Zarząd poczt nic tu z tem nie ma wspólnego.
– A więc może zarząd telegrafów? – ironicznie zapytał jeden z oficerów.
– Tem mniej – odpowiedział młody miczman, nie tracąc przytomności umysłu. Ale bardzo jest łatwo zaprowadzić z ziemią komunikacyę piśmienną.
– A to jakim sposobem?
– Zapomocą teleskopu z Longs-Peak. Wiecie, iż sprowadza on księżyc do odległości dwóch tylko mil od Gór Skalistych, dozwala zatem widzieć na jego powierzchni przedmioty, mające 9 stóp średnicy. Otóż niechby nasi przyjaciele zbudowali alfabet olbrzymi, niech piszą wyrazy długie na sto sążni i zdania długie na milę; tym sposobem będą mogli przesłać nam o sobie wiadomości.
Zaaprobowano jednomyślnie pomysł młodego miczmana. Porucznik Bronsfield sam uznał możliwość takiej komunikacyi. Dodał także, iż możnaby urządzić komunikacyę, przesyłając promienie świetlne, powiązane w pęki zapomocą zwierciadeł parabolicznych; w rzeczy samej te promienie byłyby równie widzialne na powierzchni Wenus lub Marsa, jak planeta Neptun jest widzialną z ziemi. Powiedział jeszcze, iż punkty jasne, obserwowane na planetach bliższych, mogły już być znakami, ziemi przesyłanymi. Ale dodał jednocześnie, że jeśli w ten sposób można było otrzymać wiadomości z księżyca, to nie można ich było przesyłać z ziemi, chyba że Selenici posiadają także instrumenty do robienia dalekich obserwacyi.
– Wistocie – odezwał się jeden z oficerów – ale co się stało z podróżnikami, co robili, co widzieli, to nas w tej chwili najwięcej zajmować powinno; zresztą, jeżeli się wyprawa powiodła o czem nie wątpię, to ją powtórzą. Kolumbiada stoi gotowa na Florydzie, chodzi więc już tylko o kulę i proch, a za każdym razem, jak księżyc będzie przechodził przez zenit, można mu będzie posłać świeży kontyngent gości.
– Zdaje się – odpowiedział porucznik Bronsfield – że J. T. Maston wkrótce wybierze się do swych przyjaciół.
– Jeżeli zechce mnie zabrać – zawołał młody miczman – jestem gotów mu towarzyszyć.
– Oh! amatorów nie zbraknie – rzekł Bronsfield – i gdyby tylko można było, ręczę, iż połowa mieszkańców ziemi emigrowałaby na księżyc.
Ta rozmowa oficerów korwety Susquehanna trwała aż do pierwszej prawie po północy. Trudno byłoby opowiedzieć, jakie szalone pomysły, jakie dziwaczne i oryginalne teorye były stawiane przez tych odważnych ludzi. Od czasu przedsięwzięcia Barbicana zdawało się, iż niema nic dla Amerykanów niepodobnego. Myśleli oni wysłać już nie komisyę uczonych, ale całą osadę; a w ślad za nią armię z piechoty, konnicy i artyleryi złożoną, na zdobycie świata księżycowego.
O 1-ej zrana nie ukończono jeszcze wydobywania sondy, której 10.000 stóp jeszcze wciągnąć było potrzeba, a to wymagało kilku godzin pracy. Stosownie do rozkazów dowódcy, ognie pod kotłami zostały rozpalone. Susquehanna gotową była do natychmiastowego odjazdu.
W tej chwili było 17 minut po pierwszej. Porucznik Bronsfield miał właśnie odejść do swej kajuty, gdy nagle uwagę jego zwróciło zdaleka dochodzące i wcale niespodziane gwizdnięcie.
Na razie sądził on tak samo, jak i jego towarzysze, że to gwizdnięcie wydała uchodząca para; lecz, wsłuchawszy się lepiej, przekonali się, iż odgłos pochodził z odległych warstw powietrznych.
Zanim się opamiętali z przestrachu, ogłuszeni nadzwyczajnym świstem, gwałtownie się zwiększającym, gdy nagle olśnionemu ich wzrokowi ukazał się meteor ogromny, do czerwoności rozpalony szybkością swego biegu i tarciem o warstwy atmosferyczne.
Ta masa ognista rosła w ich oczach, z odgłosem piorunu uderzyła w przedni maszt korwety, który rozstrzaskała na kawałki i z ogłuszającym hukiem wpadła w wodę.
Gdyby przeszła o kilka stóp bliżej, byłaby zatopiła korwetę ze wszystkiem, co się na niej znajdowało.
W tej chwili ukazał się nawpół odziany kapitan Blomsberry, a biegnąc na przód okrętu, gdzie poskoczyli wszyscy oficerowie, zapytał, co się to stało.
– Dowódzco! to »oni« wracają! – odpowiedział młody miczman.
J. T. Maston przyzwany.
apanował ruch i ożywienie na pokładzie korwety Susquehanna. Oficerzy i majtkowie zapomnieli o strasznem niebezpieczeństwie, jakiego cudem prawie uniknęli, gdyż przed chwilą mogli być zgnieceni i zatopieni. Zajęci byli jedynie katastrofą, zakończającą tę słynną podróż. Najśmielsze więc z przedsięwzięć starożytnych i nowych czasów, opłacone było życiem śmiałych awanturników, którzy je spełnić próbowali.
– To »oni« wracają, – powiedział młody miczman –a wszyscy zrozumieli jego wyrazy; nikt nie wątpił, iż ten meteor jest pociskiem klubu puszkarskiego; o losie podróżników w nim zamkniętych zdania były podzielone.
– Umarli! – mówił jeden.
– Żyją odpowiedział drugi. – Warstwa wody jest bardzo głęboka, a przeto odbicie się przy spadaniu było nieznaczące.
– Ale zabrakło im powietrza – mówił inny – musieli się przeto podusić!
– Spalili się! – wtrącił trzeci. – Pocisk, przebywając atmosferę, był rozpalony do czerwoności.
– Żywych czy umarłych, trzeba ich wydobyć z wody! – odezwano się jednomyślnie.
Kapitan Blomsberry tymczasem zgromadził oficerów i złożył radę. Chodziło o bezzwłoczne postanowienie. Najpilniejszą rzeczą było wydobyć pocisk. Czynność wielce trudna, ale nie niemożliwa. Korweta jednak nie posiadała potrzebnych do tego wind, postanowiono więc dopłynąć do najbliższego portu i zawiadomić klub puszkarski o spadnięciu pocisku.
Wszyscy się na to zgodzili, chodziło tylko o wybór portu. Na poblizkiem wybrzeżu nie było żadnej przystani pod 27° szerokości. Wyżej, na półwyspie Monterey znajdowało się duże miasto tegoż samego nazwiska. Ale rozłożone na krańcach prawdziwej pustyni, nie łączyło się ono siecią telegraficzną z resztą kraju, a elektryczność tylko zdolną była dosyć szybko roznieść tę ważną wiadomość.
O kilka stopni wyżej była zatoka San Francisco. Ze stolicy krainy złota komuni-kacya była bardzo łatwa z resztą związku. Susquehanna, pędząc całą siłą pary, w niespełna dwóch dni mogła stanąć w porcie San Francisco. Wypadało więc wyruszyć bezwłocznie.
Rozniecono ogień pod kotłami; za chwilę statek mógł być gotowym do podróży. Dwa tysiące węzłów sondy pozostawało jeszcze na dnie, kapitan Blomsberry, nie chcąc na wydobywanie jej tracić drogiego czasu, postanowił przeciąć linę.
– Przywiążemy ją do pływającego drzewa, a tym sposobem będziemy mieli jednocześnie i wskazówkę, gdzie spadł pocisk.
– Chociaż i bez tego – dodał porucznik Bronsfield – mamy pozycyę bardzo dokładnie oznaczoną; 20° 7’ szerokości północnej i 41° 37’ długości zachodniej.
– Dobrze, panie Bronsfield – odpowiedział kapitan – każ odciąć linę.
Duża i silna sztuka drzewa, wzmocniona jeszcze wiązaniami, rzuconą została na powierzchnię oceanu wraz z przybitym do niej końcem liny pozostałej w wodzie.
W tej chwili inżynier kazał zawiadomić kapitana, iż wszystko gotowe do odjazdu. Kapitan polecił mu podziękować za tak przyjemną, jak się wyrażał, nowinę. Potem wskazał drogę w kierunku północno-wschodnim. Korweta całą siłą pary pędzona zwróciła się o trzeciej godzinie zrana ku zatoce San-Francisco.
220 mil do przebycia, była to fraszka dla takiego jak Susquehanna statku. Przestrzeń tę przeleciał on w 36 godzinach, i 14 grudnia, o godzinie 1 minut 27 stanął w zatoce San-Francisco.
Na widok tego statku marynarki narodowej, pędzącego jak strzała z rozstrzaska-nym na przodzie masztem, tłumy ciekawych zbiegły się do przystani, czekając na wylądowanie.
Zarzuciwszy kotwicę, kapitan Blomsberry i porucznik Bronsfield wsiedli do czółna ośmiowiosłowego, które ich szybko zawiozło do lądu.
Wyskoczywszy na ziemię, zapytali z pośpiechem, gdzie jest telegraf, nie odpowiadając na liczne pytania zgromadzonego tłumu.
Oficer służbowy w porcie zaprowadził ich do biura telegraficznego, wśród niezliczonej gromady ciekawych.
Blomsberry i Bronsfield weszli do biura, cisnący się tłum pozostał przy drzwiach.
W kilka minut potem wysłano depeszę pod czterema adresami: 1) do sekretarza marynarki w Waszyngtonie, 2) do wice-prezesa klubu puszkarskiego w Baltimore; 3) do szanownego J. T. Maston w Longs Peak, w Górach Skalistych; 4) wreszcie, do pomocnika dyrektora Obserwatoryum w Cambridge, w Massachussetts.
Treść tej depeszy była następująca:
»Pod 27 stopniem, 7 minutą szerokości północnej i 41 stopniem, 37 minutą długości zachodniej, dnia 12 grudnia, o godzinie 1 minut 47 rano pocisk kolumbiady spadł do Oceanu Spokojnego. Czekam na instrukcye. Blomsberry, dowódca Susquehanna«.
W 5 minut potem całe miasto San-Francisko wiedziało już o tej nowinie, a przed szóstą jeszcze wieczór wszystkie Stany Związku powiadomione już były o wielkiej katastrofie. Do północy za pośrednictwem liny elektrycznej cała Europa poznała rezultat ostateczny znakomitego przedsięwzięcia amerykańskiego.
Trudno opisać wrażenie, jakie w świecie całym sprawiło to niespodziewane rozwiązanie.
Po otrzymaniu depeszy, sekretarz marynarki przesłał telegraficzny rozkaz korwecie, aby czekała w zatoce San Francisco, trzymając dzień i noc ognie pod kotłami rozpalone, tak, aby w każdej chwili mogła wypłynąć na morze.
Obserwatoryum w Cambridge zwołało posiedzenie nadzwyczajne, i z tym czystym spokojem, jaki cechuje ciała uczone, chłodno rozpatrywało kwestyę z punktu naukowego.
W klubie puszkarskim powstało nadzwyczajne zamieszanie. Zbiegli się wszyscy artylerzyści. Wice-prezes klubu Wilcome w tej właśnie chwili czytał przedwczesną, jak się zdaje, depeszę, w której J. T. Maston i Belfast donosili, iż pocisk został dostrzeżony w olbrzymim reflektorze na Longs-Peak, – dodając zarazem, że kula, zatrzymana przyciąganiem księżyca, odegrywała rolę satelity drugiego rzędu w świecie słonecznym.
W tej chwili wiedziano już o prawdzie rzeczywistej.
Za przybyciem depeszy Blomsberrego, tak formalnie zaprzeczającej prawdzie telegramu J. T. Mastona, utworzyły się dwa stronnictwa w łonie klubu. Po jednej stronie stanęli ci, którzy przypuszczali spadnięcie pocisku, a przeto i powrót podróżników; po drugiej ci, którzy ślepo wierząc w obserwacye z Longs Peak, przypisywali błąd dowódzcy Susquehanny. Utrzymywali oni, że mniemany pocisk był poprostu bolidem, który spadając, roztrzaskał maszt na przedniej części korwety. Niewiadome co było odpowiedzieć na ich twierdzenia, bo prędkość, z jaką spadał ten bolid, utrudniała wszelką obserwacyę. Dowódca korwety Susquehanna i jego oficerowie mogli się omylić w najlepszej wierze.
Jeden jednakże argument przemawiał za nimi, a mianowicie: że gdyby pocisk spadł na ziemię, to spotkanie się jego z kulą ziemską nie mogło nastąpić gdzieindziej, jak pod 27° szerokości północnej i pomiędzy 41-42° długości zachodniej.
Postanowiono wszelako w klubie puszkarskim jednomyślnie, że Blomsberry brat, Bilsby i major Elphiston pojadą bezzwłocznie do San Francisco i zajmą się obmyśleniem i przygotowaniem środków do wydobycia pocisku z głębin oceanu.
Ci pełni poświęcenia ludzie, nie tracąc chwili czasu, odjechali koleją środkowej Ameryki do Saint-Louis.
Prawie w tej samej chwili, kiedy sekretarz marynarki, wice-prezes klubu puszkarskiego, i pomocnik dyrektora Obserwatoryum odbierali depesze z San-Francisco, J. T. Maston doznawał dziwnego jakiegoś wzruszenia, większego może nawet niż mu sprawiło wpadnięcie w głęboką przepaść jego armaty, co o mało nie pozbawiło go życia.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, iż sekretarz klubu puszkarskiego, jednocześnie z pociskiem wyruszył na swe stanowisko w Longs Peak, w Górach Skalistych. Uczony J. Belfast, dyrektor obserwatoryum w Cambridge, towarzyszył mu wówczas. Przybywszy na stacyę dwaj przyjaciele nie odeszli już więcej od swego ogromnego teleskopu.
Wiadomo, że to olbrzymie narzędzie ustawione było w warunkach reflektorów, przez anglików »front view« nazywanych. Ustawienie takie dawało jedno tylko odbicie przedmiotów, przedstawiało więc je jaśniej i wyraźniej. Dlatego też J. T. Maston i Belfast obserwując, siadali przy wierzchniej, a nie przy spodniej części instrumentu. Dostawali się oni tam przez schody kręcone, pod którymi dopiero ustawiona była studnia metalowa, zakończona zwierciadłem metalicznem, mająca 280 stóp głębokości.
Na tej to wązkiej platformie, urządzonej ponad teleskopem, dwaj uczeni przepędzali cały czas, przeklinając dzień, zakrywający księżyc przed ich wzrokiem i chmury uporczywie zasłaniające go w nocy.
Jakże się ucieszyli, gdy po kilku dniach oczekiwania, w nocy 5 grudnia ujrzeli wehikuł, unoszący ich przyjaciół w przestworza. I jakież znowu nastąpiło po tej radości przykre rozczarowanie, gdy ufając swym niezupełnie dokładnym obserwacyom, przez pierwszy swój telegram puścili w świat błędną wiadomość, iż pocisk stał się satelitą księżyca, oraz że krąży po drodze niezmiennej.
Od tej chwili pocisku więcej nie widzieli, co daje się tem objaśnić, iż przechodził on wtedy po stronie niewidzialnej tarczy księżyca. Lecz gdy powinien się był znowuż ukazać, niecierpliwość J. T. Mastona i jego towarzysza nie miała granic. W nocy, co chwila, zdawało im się, iż spostrzegają pocisk, było to jednak złudzenie tylko.
Powstawały też pomiędzy przyjaciółmi z tego powodu ciągłe sprzeczki, Belfast utrzymywał, iż nie widzi pocisku, J. T. Maston przeciwnie twierdził, że go stanowczo widzi.
– To kula! – mówił J. T. Maston.
– Nie! – odpowiadał Belfast. – To zaspa śniegowa, staczająca się z góry księżycowej.
– No, to jutro ją zobaczymy.
– Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągniętą została w przestrzeń.
– Zobaczymy!
– Nie zobaczymy!
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie wypadek zupełnie niespodziany, który przerwał raz na zawsze sprzeczki bezustanne.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J. T. Maston według zwyczaju twierdził po raz tysiączny, iż spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Ardana, wyglądającego przez jedno z okien. Popierał on swoje dowodzenia bardzo wyrazistymi gestami, które przy energicznem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnymi i niebezpiecznymi.
W tej chwili, a była to 10 godzina wieczór, służący Belfasta wszedł na platformę, wręczając swemu panu depeszę. Był to telegram od dowódcy Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zdziwienia.
– Co tam? – zapytał J. T. Maston.
– Pocisk!
– No cóż?…
– Spadł na ziemię!…
J. T. Maston odpowiedział wyciem.
Belfast na krzyk ten odwrócił się i oczom jego przedstawił się straszny widok. Nieszczęśliwy przyjaciel jego, pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść głęboką 280 stóp! Belfast rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął. J. T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu i wisiał tak, wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobyto go na wierzch.
– A gdybym był stłukł zwierciadło?
– Tobyś za nie zapłacił – odpowiedział Belfast.
– A ten przeklęty pocisk spadł? – zapytał drżąc cały J. T. Maston.
– W Ocean Spokojny.
– Jedźmy tam natychmiast.
Po upływie kwadransa dwaj uczeni schodzili ostrożnie po pochyłości Gór Skalistych, a w dwa dni potem jednocześnie ze swymi przyjaciółmi, członkami klubu puszkarskiego, przybyli do San Francisco.
Elphiston, Blomsberry brat i Bilsby, rzucili się na ich spotkanie.
– Co robić? – zawołali.
– Wydobyć pocisk, i to jak najprędzej – odpowiedział J. T. Maston.
Ocalenie.
iejsce, w którem pocisk pogrążył się, było dokładnie wiadome, brakowało tylko narzędzi do schwytania go i wydobycia na powierzchnię oceanu. Potrzeba je było naprzód wymyślić, a następnie zrobić. To stanowiło drobnostkę dla inżynierów amerykańskich. Gdy haki pochwycą pocisk, to przy pomocy pary łatwo go będzie wyciągnąć, tembardziej, iż ciężar jego uległ znacznemu zmniejszeniu z powodu gęstości płynu, w którym spoczywał.
Lecz nie dosyć było wyłowić pocisk, należało jeszcze działać szybko w interesie podróżników; nikt bowiem nie wątpił, iż żyją jeszcze.
– Tak – powtarzał bezustannie J. T. Maston, którego wiara wszystkim się udzielała – tak, nasi przyjaciele, ludzie zręczni i nie mogli spaść jak niedołęgi. Oni żyją, na pewno żyją, ale trzeba się spieszyć, aby ich zastać jeszcze przy życiu. Wody i pożywienia mają dosyć, o to jestem spokojny. Ale powietrza im zabraknąć może! A więc prędko! prędko do dzieła!
Wzięto się też pospiesznie do roboty. Przysposobiono korwetę do nowego jej przeznaczenia. Ogromne i potężne jej machiny tak były urządzone, aby mogły być do nich przyczepione łańcuchy do wyciągania. Pocisk z aluminium ważył tylko 19.230 funtów, a przeto o wiele mniej od liny transatlantyckiej, która była wydobywaną w podobnych warunkach. Jedyną trudność stanowiło pochwycenie kuli cylindro-stożkowej, której ściany bardzo śliskie pochwycić się nie dawały.
W tym celu inżynier Murchison, przybywszy do San Francisco, kazał zrobić ogromne haki automatyczne, któreby nie puściły pocisku, raz go pochwyciwszy. Kazał także przygotować kaftany korkowe dla nurków, aby ci mogli rozpoznać dno morza. Zabrał także na pokład Susquehanna przyrządy do zgęszczania powietrza, bardzo dowcipnie pomyślane.
Pomimo – doskonałych tych przyrządów, pomimo zręczności i doświadczenia uczonych, którzy się mieli niemi posługiwać – rezultat pomyślny bynajmniej nie był jeszcze zapewnionym. Ileż się tu przedstawiało szans niepewnych, gdy chodziło o wydobycie pocisku z głębokości 20.000 stóp pod wodą. Zresztą, choćby nawet kulę na wierzch wyciągnięto, jakże ludzie w niej zamknięci mogli wytrzymać straszne przy spadaniu wstrząśnienie, którego nawet 20.000 stóp wody zobojętnić nie mogło.
Wypadało działać szybko. J. T. Maston dniem i nocą napędzał robotników. On sam gotów był przywdziać kaftan nurkowy, lub odbyć próbę z przyrządami powietrznymi, aby tylko jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu swych przyjaciół.
Pomimo wszakże pośpiechu, z jakim przygotowano machiny i narzędzia, pomimo ogromnej sumy przez rząd Stanów Zjednoczonych wyznaczonej do rozporządzenia klubu puszkarskiego, pięć długich dni upłynęło, zanim wszystko wykończono. Przez ten czas ciekawość ogólna dochodziła do najwyższego stopnia. Druty i liny telegraficzne roznosiły wciąż depesze po całym świecie. Ocalenie Barbicana, Nicholla i Ardana stało się sprawą międzynarodowa. – Wszystkie narody, które, zapisały się na pożyczką klubu puszkarskiego, zainteresowane były ocaleniem podróżników.
Nareszcie łańcuchy, windy, przyrządy powietrzne i haki automatyczne zabrane zostały na pokład korwety. J. T. Maston, inżynier Murchison i delegaci klubu puszkarskiego zajęli już swoje kajuty. Wszystko było gotowe do odpłynięcia.
Dnia 21 grudnia o 8-ej godzinie wieczorem korweta, żegnana przez całą ludność San Francisco, wypłynęła na morze spokojne, przy wietrze północno-wschodnim i dość przejmującem zimnie.
Natężono parę do najwyższego stopnia ciśnienia, a śruba w ruch wprawiona szybko uniosła z przystani Susquehannę.
Nie będziemy powtarzali rozmowy na pokładzie statku, toczącej się pomiędzy oficerami, majtkami i podróżnymi. Wszyscy jedną tylko zajęci byli myślą; wszystkie serca jednakiem biły wzruszeniem. Ale gdy spieszono na pomoc, – cóż robił wtedy Barbicane i jego towarzysze? – co się z nimi działo?
Nikt o tem wiedzieć nie mógł. Zdawało by się, iż nie posiadali żadnego środka ocalenia. Zatopieni w Oceanie, prawie w głębokość dwóch mil, musieli pozostać w tem metalowem więzieniu.
Dnia 23 grudnia o ósmej godzinie zrana korweta powinna była stanąć na miejscu. Lecz do południa czekać było potrzeba, aby się zoryentować z pozycyą, gdyż nie spostrzeżono dotąd kłody drzewa, do której przywiązano uciętą linę.
W południe kapitan Blomsberry przy pomocy swoich oficerów zajął się oznaczaniem na mapie, w obecności delegatów klubu. Była to chwila niecierpliwej trwogi. Gdy pozycya została oznaczoną, przekonano się, iż Susquehanna była o kilka minut od miejsca, w którem pocisk zniknął w falach morskich.
Nadano taki kierunek korwecie, aby dopłynęła do punktu oznaczonego.
O 12 minut 47 natrafiono na kłodę, która była w dobrym stanie i, jak się zdawało, na tem samem miejscu.
– Nareszcie! – zawołał J. T. Moston.
– Czy mamy zacząć? – spytał kapitan Blomsberry.
– Tak, bezzwłocznie! – odpowiedział J. T. Maston.
Przedewszystkiem unieruchomiono korwetę. Zanim rozpoczęto chwytać pocisk, inżynier Murchison chciał poznać położenie jego na dnie Oceanu. Przyrządy podmorskie, przeznaczone do tego badania, zaopatrzone zostały w potrzebną ilość powietrza. Działanie wind nie zupełnie było pewnem, bo 20.000 stóp pod wodą i pod ciśnieniem tak znacznem, mogło je zerwać i spowodować najsmutniejsze następstwa.
J. T. Maston, j Blomsberry brat i inżynier Murchison, nie zwracając uwagi na to niebezpieczeństwo, zajęli miejsca w aparatach powietrznych. Dowódca, stojąc na swoim mostku, kierował robotami, gotów wstrzymać lub popuścić łańcuchy na skinienie. Całą siłę machin zwrócono na windę i wkrótce przyrządy zostały przeniesione na pomost.
Spuszczanie rozpoczęło się o godzinie 1 minut 25 po południu; przyrząd obciążony ciężarem wody, jaką w sobie zawierał, znikł w falach oceanu. Obawa oficerów i majtków podzieliła się teraz pomiędzy uwięzionych w pocisku i uwięzionych w przyrządzie podmorskim. Ostatni, zapominając o sobie, z okiem wlepionem w szybę okienka, obserwowali uważnie tę płynną masę, jaką przebywali.
O godzinie 2-ej minut 17, J. T. Maston ze swymi towarzyszami byli już na dnie Oceanu Spokojnego, lecz nie widzieli nic, prócz pustyni jałowej, nie ożywionej ani fauną, ani florą morską. Przy świetle swych lamp, opatrzonych w potężne reflektory, mogli oni badać ciemne warstwy wody na przestrzeni dość rozległej, lecz nigdzie nie spostrzegli pocisku.
Trudno opisać niecierpliwość tych odważnych nurków. Dzięki temu, że przyrząd pozostawał w komunikacyi elektrycznej z korwetą, dali znak umówiony i Susquehanna przyciągnęła ich przyrząd w przestrzeni jednej mili, uniósłszy go o kilka metrów nad grunt.
Przeszukali tak całą płaszczyznę podmorską, tumanieni wciąż złudzeniami optycz-nemi, na które serce im biło z większą gwałtownością. Tu skała, tam jakaś wyniosłość dna, wszystko to wydawało im się pociskiem poszukiwanym, lecz niebawem poznawali omyłkę i znowuż wpadali w rozpacz.
– Ale gdzież oni są? – wołał J. T. Maston.
I biedny człowiek głośno przywoływał po nazwisku Nicholla, Barbicana i Ardana, jakby ci nieszczęśliwi mogli go słyszeć i odpowiedzieć przez te grube ściany.
W takich warunkach odbywały się poszukiwania, dopóki powietrze nie zepsuło się w przyrządzie do tego stopnia, że musieli wypłynąć na wierzch.
Holowanie rozpoczęło się około 6-ej wieczorem, a ukończyło dopiero o północy.
– Do jutra tedy – rzekł J. T. Maston, wstępując na pomost korwety.
– Tak jest – odpowiedział kapitan Blomsberry.
– Ale już w innem miejscu.
– Tak.
J. T. Maston nie wątpił jeszcze o skutku, lecz towarzysze jego, których zapał już ostygł, zaczęli pojmować całą trudność przedsięwzięcia. To co się łatwem wydało w San Francisco, na pełnem oceanie przedstawiało się niepodobnem do urzeczywistnienia. Szansę powodzenia zmniejszały się i przypadkowi tylko można było przypisać znalezienie pocisku.
Nazajutrz, 24 grudnia, nie zważając na trudy dnia poprzedniego, rozpoczęto nanowo poszukiwania. Korweta posunęła się o kilka minut na zachód, a przyrząd zaopatrzony w powietrze poniósł tych samych poszukiwaczy znowu na dno oceanu.
Cały dzień przeszedł bez rezultatu. Dno oceanu było puste. Dzień 25 i 26 nie dały pomyślnego skutku.
Położenie stawało się rozpaczliwe. Myślano o nieszczęśliwych, zamkniętych w kuli od 26 dni. Może już w tej chwili brak im powietrza, jeśli przy spadaniu nie zostali zabici. Powietrze wyczerpywało się, a wraz z powietrzem odwaga i siła moralna.
– Powietrze, być może – odpowiedział J. T. Maston – ale siła moralna – nigdy!
Po dwóch jeszcze dniach bezowocnego poszukiwania, w dniu 28 wszelką już utracono nadzieje. Pocisk – to atom, pyłek w nieskończonej przestrzeni morza. Należało wyrzec się już nadziei znalezienia go kiedykolwiek.
Jednakże J. T. Maston nie chciał słyszeć o odjeździe; nie mógł pogodzić się z myślą, aby opuścić te miejsca, nie poznawszy przynajmniej grobu swych przyjaciół. Lecz dowódca Blomsberry nie mógł także upierać się dłużej, i pomimo nalegań i próśb szanownego sekretarza, musiał wydać rozkaz wyruszenia w dalszą drogę.
O godzinie 9 rano, 29 grudnia, Susquehanna skierowawszy się na północo-wschód, płynęła ku zatoce San Francisco.
Była 9-ta z rana. Korweta posuwała się wolno, jakby jej żal było opuszczać miejsce wypadku, gdy majtek dyżurny, siedzący na wysokim maszcie, nagle zawołał:
– Kłoda pod wiatr stoi nam na drodze!
Oficerowie spojrzali w stronę wskazaną. Przy pomocy lunety poznali, iż przedmiot wskazany był rzeczywiście podobnym do tych kłód drzewa, które ostrzegają o niebezpiecznych przejściach w zatokach lub rzekach. Lecz co było szczególnego w tym razie, iż na stożkowym wierzchołku tej kłody, wystającym na 5 lub 6 stóp nad wodę, powiewała chorągiew. Ta kłoda błyszczała pod promieniami słonecznemi, jak gdyby miała boki wyłożone blachą srebrną.
Dowódca korwety J. T. Maston i delegaci klubu puszkarskiego weszli na mostek i badali zdaleka ten przedmiot, rozbijający się o fale morskie.
Wszyscy patrzyli z gorączkową niecierpliwością, lecz nie przemówili słowa. Nikt nie umiałby określić, co się działo wówczas w ich umysłach.
Korweta zbliżyła się do przedmiotu na odległość około 240 sążni.
Cała załoga zadrżała! Flaga była amerykańska.
W tej chwili rozległo się prawdziwe wycie. J. T. Maston upadł na ziemię. Zapomniawszy, iż zamiast ręki prawej, miał przyprawioną sztuczną z żelaza, i tylko cienka czapeczka gutaperkowa okrywała jego czaszkę, uderzył się w głowę silnie, tak, iż zemdlony upadł na ziemię.
Rzucono się ku niemu. Podniesiono go i otrzeźwiono.
– Ah! jacyż my głupcy! jacyż my głupcy! – były to pierwsze słowa sekretarza.
– Cóż się stało? – zawołano.
– Cóż się stało?…
– Mówże pan nareszcie!
– A, niedołęgi, to się stało – zawył sekretarz – iż kula waży tylko 19.250 funtów.
– A wiec?…
– I że zanurza się tylko na 28 beczek, czyli 56.000 funtów, a przeto pływa po wodzie«.
Miał słuszność. Wszyscy, tak, niestety! wszyscy ci uczeni zapomnieli o tem zasadniczem prawie, że wskutek lekkości gatunkowej pocisk upadkiem swoim zanurzony w największych głębinach oceanu, musiał naturalnie wypłynąć na powierzchnię, a teraz pływał miotany falami.
Spuszczono statki na morze. J. T. Maston i jego przyjaciele wskoczyli w nie co prędzej i z gwałtownem biciem serca zbliżali się w czółnach do pocisku. Cóż on w sobie zawierał! Żyjących, czy umarłych? Żyjących! tak, żyjących! jeśli tylko śmierć nie zaskoczyła Barbicana i dwóch jego przyjaciół od chwili, jak zatknęli swą flagę.
Poważne milczenie panowało na czółnach. Serca biły gwałtownie, w oczach się ćmiło. Jedno z okienek pocisku było otwarte. Szczątki szkła pozostałe w osadzie dowodziły, iż szyba musiała być wybitą. To okienko właśnie było w wierzchołku wynurzonym na kilka stóp z wody.
Najpierw dopłynęło czółno J. T. Mastona.
Szanowny sekretarz rzucił się do stłuczonego okienka…
W tej chwili usłyszano głos wesoły i czysty Ardana, który krzyczał z zadowoleniem:
– Po mydle, Barbicane, po mydle!
Barbicane, Ardan i Nicholl grali w domino!
Zakończenie.
apewne przypominacie sobie czytelnicy wielką sympatyę, jaka trzem podróżnikom towarzyszyła przy ich odjeździe. Jeśli odjazd takie wrażenie sprawił na obu półkulach ziemskich, z jakimże zapałem świat powrót ich przyjąć był winien? Czyż te miliony widzów, zalegających półwysep Florydy, nie rzucą się na spotkanie tych odważnych awanturników. Te legiony cudzoziemców, przybyłych ze wszystkich kresów kuli ziemskiej na grunt Ameryki, czyż opuszczą terytoryum Unii, nie ujrzawszy Barbicana, Nicholla i Ardana? Nie, roznamiętnienie publiczności miało godnie odpowiedzieć wielkości przedsięwzięcia. Ludzie, którzy opuścili ziemię, którzy powracali z tej dziwnej wycieczki w przestrzenie powietrzne, nie mogli nie doznać przyjęcia takiego, jakiego dozna kiedyś prorok Eliasz za powrotem na ziemię. Powszechnem pragnieniem było zobaczyć ich naprzód, a potem wysłuchać.
Życzenie to miało się wkrótce urzeczywistnić dla mieszkańców Unii.
Barbicane, Ardan, Nicholl i delegaci klubu puszkarskiego za powrotem do Baltimore przyjęci byli z zapałem nie do opisania. Notatki podróżne Barbicana były gotowe do druku. »New-York-Herald« kupił ten rękopis za niewiadomą dotąd, lecz przypuszczalnie bardzo wysoką cenę. Podczas ogłaszania: Na około księżyca, liczba prenumeratorów tego dziennika wzrosła do 5 milionów. W trzy dni po powrocie podróżników na ziemię, znane już były najdrobniejsze szczegóły ich wyprawy. Pozostawało już tylko zobaczyć bohaterów tego nadludzkiego przedsięwzięcia.
Poszukiwania Barbicana i jego towarzyszów naokoło księżyca pozwoliły sprawdzić różne teorye dotyczące satelity ziemskiego. Ci uczeni obserwowali księżyc zblizka i w warunkach całkiem wyjątkowych. Wiadomo teraz, jakie hypotezy można było odrzucić, a jakie przyjąć co do utworzenia się tej gwiazdy, jej pochodzenia i zamieszkalności; jej przeszłość, teraźniejszość, a nawet i przyszłość, zdradziły się we wszystkich swych tajemnicach. Cóż można było zarzucić sumiennym obserwatorom, którzy z odległości mniej jak 40 kilometrów zmierzyli wysokość ciekawej góry Tycho, najbardziej zadziwiającego systemu orografii księżycowej? Cóż odpowiedzieć tym mędrcom, których wzrok zanurzał się w przepaściach góry okręgowej Platon? Jak zaprzeczyć tym odważnym podróżnikom, którzy przekroczyli niewidzialną stronę tarczy księżycowej, której dotąd żadne oko ludzkie nie oglądało? Oni teraz mieli prawo nakreślić granice tej nauce selenograficznej, która odtworzyła świat księżycowy, jak Cuvier szkielet człowieka kopalnego; oni mogli powiedzieć, iż księżyc był światem mieszkalnym i zamieszkanym wprzód niż ziemia, i że teraz jest niezamieszkalnym i niezamieszkanym.
Dla uczczenia powrotu najznakomitszych swych członków, klub puszkarski postanowił wydać wspaniały bankiet w warunkach takich, aby w nim mogli przyjąć bezpośredni udział wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych.
Wszelkie końcowe linie dróg żelaznych w Ameryce zostały połączone z sobą za pomocą tymczasowych linii, wiążących je. Na wszystkich dworcach, ozdobionych jednakowemi chorągwiami, jednakowo przybranych, ustawiono stoły jednakowo nakryte i obsługiwane. W pewnych godzinach, obliczonych z góry, a wskazywanych na zegarach elektrycznych, ludność wezwano na biesiadę i zaproszono do zajęcia miejsc przy stole bankietowym.
Przez cztery dni, od 5-9 stycznia, komunikacya na wszystkich pociągach była zawieszona, jak to ma miejsce co niedziela na kolejach amerykańskich.
Tylko jedna lokomotywa z nadzwyczajną szybkością prowadząca wagon honorowy miała prawo przez te cztery dni krążyć po drogach żelaznych Stanów Zjednoczonych.
Na lokomotywie był palacz, maszynista i wyjątkowo, drogą łaski, szanowny J. T. Maston, sekretarz klubu puszkarskiego.
Wagon przeznaczony był dla Barbicana, Nicholla i Ardana.
Gdy mechanik dał znak odjazdu gwizdnięciem, po licznych hurra! hip! hip! i innych okrzykach zadowolenia, pociąg wyruszył ze stacyi w Baltimore. Pędził on z szybkością 80 mil na godzinę.
Lecz cóż znaczyła ta szybkość w porównaniu z tą, jaką pędzili trzej bohaterowie w swoim pocisku?
Tak przejeżdżali z miasta do miasta, znajdując wszędzie tłumy za stołem siedzące i witające ich wszędzie hucznymi oklaskami i okrzykami radości. Tak przebiegli cały wschód Związku, przez Pensylwanię, Connecticut, Massachussets, Vermond, Maine i Nowy Brunświk; potem przejechali północ i zachód przez Nowy-York, Ohio, Michigan i Wisconsin, a na południe dostali się przez Illinois, Missouri, Arkansas, Texas i Luizyanę; na południo-wschód pędzili przez Alabamę i Florydę, dalej przez Georgię i Karolinę. Środek zwiedzili przez Tennessee, Kentucky, Wirginię, Indyanę, następnie przez stacyę Waszyngton zwrócili do Baltimore, a przez całe te 4 dni mogli sądzić, iż Stany Zjednoczone Ameryki przy jednej i tejże samej uczcie, jednocześnie witały ich jednym i tymże samym okrzykiem przeciągłego hurra!
Apoteoza godną była tych trzech bohaterów, którychby mitologia zaliczyła do rzędu półbogów.
A teraz zapytamy, czy ta bezprzykładna próba w dziejach podróży będzie miała jakie następstwa praktyczne? Czy zaprowadzoną będzie kiedyś bezpośrednia komunikacya z księżycem? Czy założą żeglugę napowietrzną, któraby i świat słoneczny obsługiwać mogła? Czy ludzie zdołają kiedykolwiek przejeżdżać z planety na planetę, z Jowisza na Merkurego, a potem z gwiazdy na gwiazdę, z Polarnej na Syryusza?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Znając wszakże pomysłowość rasy anglo-saksońskiej, nikt się nie zdziwi, iż Amerykanie chcieli zużytkować próbę Barbicana.
W jakiś czas po powrocie podróżników, publiczność nader przychylnie przyjęła ogłoszenia Spółki udziałowej z kapitałem 100 milionów dolarów, podzielonych na sto tysięcy akcyi, po 1.000 dolarów każda, po nazwą: »Towarzystwo narodowe komunikacyi międzyplanetarnych«. Prezesem został Barbicane, wice-prezesem Nicholl, sekretarzem zarządu J. T. Maston, a naczelnikiem ruchu Ardan.
A ponieważ Amerykanie lubią przewidywać w interesach wszystko, więc na wypadek niepowodzenia zamianowano jednocześnie na sędziego komisarza pana Harry Troloppe, a na syndyka Franciszka Dayton.
KONIEC.