Jules Verne
HECTOR SERVADAC
Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego
(Rozdział I-VI)
Spolszczył Włodzimierz Topoliński
Ilustracje P. Philippoteaux
Książnica - Atlas
Lwów - Warszawa, 1931
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I,
w którym poznajemy Hectora Servadac’a i jego rywala.
ie, kapitanie, pod żadnym pozorem nie ustąpię!
– Żałuję bardzo, hrabio, ale pańska opinja nie zmienia w niczem mego stanowiska.
– Mówi pan serjo?
– Najpoważniej w świecie.
– Zwrócę panu zatem uwagę, że przysługuje mi prawo pierwszeństwa.
– Nie sądzę, gdyż w podobnych sprawach pierwszeństwo nie gra roli.
– Potrafię pana zmusić do ustąpienia mi miejsca, kapitanie!
– Trudno mi w to uwierzyć, hrabio!
– Przypuszczam, że szpada…
– Równie dobrze jak pistolety…
– Oto moja karta!
– Służę moja…
Po tych słowach ostrych jak cięcie szpady, przeciwnicy wymienili bilety wizytowe. Na jednym z nich widniał napis:
Hector Servadac
Kapitan sztabowy.
Mostaganem.
Na drugim:
Hrabia Wasyl Timaszew.
Na pokładzie dwumasztowca „Dobryna”.
W chwili rozstania hrabia Timaszew rzucił pytanie:
– Gdzie moi sekundanci mogą się spotkać z pańskimi?
– O ile to panu dogadza – brzmiała odpowiedź Hectora Servadac’a – może to nastąpić o godzinie 2-ej popołudniu w sztabie.
– W Mostaganem!
– W Mostaganem.
To mówiąc, przeciwnicy wymienili sztywne ukłony.
W ostatniej jednak chwili hrabia Timaszew zauważył jeszcze:
– Zdaje mi się, kapitanie, że należałoby zataić istotny powód pojedynku.
– Jestem tego samego zdania – odparł Servadac.
– Żadne nazwisko nie może być wymienione.
– Niewątpliwie.
– Jaki więc podamy motyw?
– Ach, to bagatela, może to być np. spór z dziedziny muzyki, o ile pan niema nic przeciwko temu!
– Doskonale.
Poczem hrabia Timaszew i oficer sztabowy wymienili raz jeszcze pożegnalne ukłony i rozstali się ostatecznie.
Powyższa scena rozegrała się w godzinach południowych na krańcu małego przylądka wybrzeża Algeru, pomiędzy Tenez i Mostaganem, w odległości trzech mniej więcej kilometrów od ujścia rzeki Szeliw. U stóp przylądka, wyniesionego na kilkadziesiąt metrów nad poziom morza, zamierały błękitne wody Śródziemnego morza, liżąc czerwone żelaziste głazy wybrzeża. Był dzień 31-y grudnia. Słońce, które o tej porze raziło zazwyczaj tysiącem palących promieni wyniosłości wybrzeża, skryło się dnia tego za nieprzeniknioną zasłoną chmur. Gęsta mgła otulała morze i ląd. Z niewytłumaczonych i niezrozumiałych powodów świat cały już od dwóch miesięcy spowity był w mgłę bardzo utrudniającą komunikację między kontynentami. Nie należy to jednak w tej chwili do naszego opowiadania.
Hrabia Timaszew, po rozstaniu z oficerem sztabowym, skierował się do małej przystani, skąd lekka łódeczka uniosła go ku jachtowi, który z rozwiniętemi żaglami stał wpobliżu na kotwicy.
Kapitan Servadac tymczasem skinął na ordynansa, który stał nieopodal, trzymając za uzdę wspaniałego arabskiego rumaka. Oficer lekko wskoczył na konia i skierował się w stronę Mostaganem. Za nim podążał, na równie chyżym biegunie, ordynans. Zegar wskazywał godzinę 12 m. 30, gdy jeźdźcy wpadli na świeżo zbudowany most na rzece. O pierwszej minut czterdzieści pięć spienione rumaki mijały bramę Ma-scara, jedną z pięciu przebitych w obronnym murze ufortyfikowanego miasta.
W roku, o którym mowa, Mostaganem liczyło piętnaście tysięcy mieszkańców, w czem trzy tysiące Francuzów. Była to bądź co bądź stolica prowincji Oran i siedziba władz wojskowych. Poza tem wyrabiano tu wspaniałe materje, wzorzyste maty, przeróżne przedmioty z safjanu. Stąd wysyłano do Francji ziarno, bawełnę, wełnę, bydło, figi i winogrona. W mieście nie było już śladu dawnego prymitywnego portu, w którym okręty zdane były na łaskę złych wiatrów. Nowy port w Mostaganem pozwalał na dogodny wywóz wszystkich przyrodzonych bogactw Miny i dolnego Szeliwu.
Tylko dzięki owej pewnej przystani jachcik Dobryna mógł zaryzykować przezimowanie w zatoce, której nadbrzeżne skały nie dawały żadnego schronienia. Od dwóch miesięcy już stał w porcie ten dwumasztowiec z rosyjską banderą. Na maszcie powiewał znak francuskiego Jachtklubu.
Gdy kapitan Servadac dopadł bram miasta, skierował się natychmiast do dzielnicy wojskowej, odszukał komendanta 2-go pułku strzelców i kapitana ósmego pułku artylerji, dwóch przyjaciół, na których mógł liczyć.
Oficerowie wysłuchali w poważnem skupieniu Servadac’a, pragnącego w nich widzieć swoich sekundantów, nie mogli się jednak powstrzymać od ironicznych półuśmiechów, gdy przyjaciel jako powód pojedynku podał sprzeczkę wynikłą pomiędzy nim i hrabią Timaszewem, na temat różnicy w upodobaniach muzycznych.
– A możeby się dało sprawę załatwić polubownie? – zauważył komendant 2-go pułku strzelców.
– O tem proszę nawet nie wspominać – brzmiała twarda odpowiedź Hectora Servadac’a.
– Przy obustronnej dobrej woli i drobnych ustępstwach… – podjął kapitan artylerji.
– Nie może być mowy o kompromisie pomiędzy Wagnerem i Rossinim – odparł poważnie oficer sztabowy. – Trzeba się wyraźnie wypowiedzieć za jednym lub za drugim. W danym wypadku obrażono Rossiniego. Ten warjat Wagner napisał o nim stek idjotyzmów, postanowiłem więc pomścić Rossini’ego.
– Należy przytem zważyć – ciągnął komendant – że cięcie szablą nie zawsze jest śmiertelne.
– Zwłaszcza, gdy nie pozwolę, by tknęło mnie jej ostrze – odciął zręcznie Servadac.
Po tem oświadczeniu obaj oficerowie udali się do sztabu, gdzie punktualnie o godzinie drugiej mieli spotkać sekundantów hrabiego Timaszewa.
Należy tu zaznaczyć, że ani komendant strzelców, ani kapitan artylerji nie byli przekonani przez swego przyjaciela co do motywów pojedynku. Podejrzewali oni, być może, istotną przyczynę, ale nie chcąc urazić kapitana, udawali, że wierzą jego wywodom.
Po upływie dwóch godzin byli już zpowrotem, ustaliwszy ze świadkami przeciwnika warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się bić na szable, broń żołnierska.
Przeciwnicy mieli się spotkać nazajutrz, dnia 1-go stycznia o godzinie 9-ej rano na terenie skał nadmorskich, odległych o jakieś trzy kilometry od ujścia Szeliwu.
– A zatem do jutra, z punktualnością wojskową – rzekł komendant.
– Najpunktualniej w świecie – odparł Hector Servadac.
Poczem obaj oficerowie uścisnęli serdecznie dłoń przyjaciela.
Kapitan Servadac wspiął konia ostrogą i niezwłocznie opuścił mury miasta. Od dwóch tygodni już nie zaglądał do swego mieszkania na Placu Broni. Mając powierzoną sobie poważną pracę topograficzną w okolicy Mostaganem, zamieszkiwał chatę arabską u ujścia rzeki Szeliw. Za jedynego i wyłącznego towarzysza miał ordynansa, i postronny obserwator mógłby posądzić pustelnika kapitana o odbywanie jakiejś pokuty lub kary.
Rozdział II,
który maluje fizyczne i moralne oblicze kapitana Servadac’a i jego ordynansa Ben-Zouf’a.
łużbowe wykazy Ministerstwa Wojny notowały owego roku pod wiadomą datą, co następuje:
– Servadac (Hector), urodzony 19-go lipca 18… w Saint Trelody, departament Girondy.
Stan majątkowy: tysiąc dwieście franków renty.
Czas służby: 14 lat, 3 miesiące i 5 dni.
Szczegóły dotyczące służby wojskowej i wypraw wojennych: szkoła w Saint-Cyr 2 lata, wyższa szkoła wojskowa 2 lata i 87 pułk linjowy 2 lata; 3 pułk strzelców 2 lata, Alger 7 lat. Brał udział w wyprawach kolonjalnych do Sudanu. Stanowisko: Kapitan sztabowy w Mostaganem.
Odznaczenia: Kawaler Legji Honorowej z dnia 13 marca 18…
Hector Servadac miał lat trzydzieści. Sierota bez rodziny i majątku, żądny był sławy i pieniędzy. Zapaleniec i nawet, rzec można, zawadjaka, obdarzony bystrym i żywym umysłem, cięty, zaczepny, odważny i buńczuczny, miał czułe i wrażliwe serce. Jak przystało na potomka walecznego rodu, był całą dusza żołnierzem. Mimo licznych, zawsze szczęśliwie kończących się przygód i awantur, nie miał w sobie nic z pyszałka lub pozera. Urodził się snać pod szczęśliwą gwiazdą i sama natura przeznaczyła go do nadzwyczajnych przeżyć, darząc jednocześnie najtkliwszą opieką.
Zewnętrznie Hector Sarvadac był czarującym oficerem: pięć stóp i sześć cali wzrostu, wysmukły, zręczny, proporcjonalnej budowy, na górnej wardze miał kruczy podkręcony zlekka wąsik i niebieskie, śmiało i jasno patrzące na świat oczy, które podobały się bardzo i zjednywały mu powszechną sympatję zarówno w sferach wojskowych, jak i towarzyskich.
Trzeba tu przyznać gwoli sprawiedliwości, czego zresztą i sam zainteresowany nie ukrywał, że kapitan Servadac nie bardzo był uczony i wiedzy posiadał tylko tyle, ile tego wymagała konieczna potrzeba. – „Nie lubimy się przepracowywać, nie pchamy się gwałtem do nauki” – mawiają oficerowie kawalerji. Kapitan Servadac nie wiele różnił się od towarzyszów broni, ale że był zdolny i sprytny, ukończył szkoły z dobrym wynikiem i dostał się do sztabu generalnego w randze kapitana. Rysował zresztą, wcale dobrze, a zwłaszcza pysznie trzymał się na koniu, niebawem też zyskał sobie sławę niezwyciężonego mistrza jazdy.
Powszechnie ceniono w nim męstwo i odwagę, podziwiając jednocześnie jego szczęśliwą gwiazdę.
Opowiadano np. taką historję:
Pewnego dnia kapitan Servadac prowadził przez głęboki okop pieszy oddział strzelców. W pewnem miejscu grzbiet nasypu, podziurawiony nieprzyjacielskiemi granatami, osunął się i nie był już dość wysoki, aby osłonić żołnierzy przed bezustannym ogniem kartaczy. Strzelcy zawahali się. Wówczas Hector Servadac wstąpił na krawędź nasypu, położył się na niej, podnosząc w ten sposób poziom przykrycia, i zawołał!
– „Naprzód, marsz!”
I oddział przeszedł pod gradem kul, z których ani jedna nie tknęła dzielnego dowódcy.
Od czasu wyjścia z wyższej szkoły wojskowej Hector Servadac, poza udziałem w kilku wyprawach kolonjalnych, pełnił służbę stale w Algerze. W tej chwili piastował urząd sztabowego oficera komendy w Mostaganem. Mając powierzoną sobie pracę topograficzną na odcinku pomiędzy Tener i ujściem Szeliwu, zamieszkiwał małą arabską chatynkę, która nietylko nie zapewniała wykwintu ale nawet wygody. Kapitan nie przejmował się takiemi błahostkami. Lubił on żyć pełną piersią i korzystał ze wszystkich prerogatyw swobody i wolności stanu oficerskiego. Przemierzał stokrotnie w pieszych wędrówkach piaski wybrzeża, lub wspinał się konno po skalistych zboczach, zaś z powierzoną sobie pracą nie śpieszył się zbytnio.
Lubił to niezależne prawie życie. Mało absorbujące zajęcia pozwalały mu wyrwać się ze dwa, trzy razy w tygodniu do Oranu na przyjęcia u generała, lub na uroczyste zebrania u gubernatora Algeru.
Przy takiej to właśnie sposobności poznał panią de L… Była to wdowa po pułkowniku, młoda, bardzo piękna, dumna i nieprzystępna kobieta, która nie widziała lub nie chciała widzieć składanych sobie hołdów. Z tego powodu kapitan Servadac nie miał dotąd odwagi wyrazić jej swych uczuć. Wiedział poza tem, że ma rywali, a najgroźniejszym z nich był hrabia Timaszew. Rywalizacja ta właśnie wywołała pojedynek, o którym zresztą nic nie wiedziała Bogu ducha winna dama. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej nie zostało wymienione.
Małą chatkę arabską zamieszkiwał wraz z kapitanem Servadac’em jego ordynans Ben-Zouf.
Ben-Zouf duszą i ciałem oddany był swemu władcy i panu. Nie zamieniłby swej służby przy boku kapitana na najszczytniejsze stanowisko, odrzuciłby napewno bez wahania propozycję zostania adjutantem generalnego gubernatora Algeru. Pozbawiony zupełnie ambicji osobistej karjery, ogromnie był czuły na punkcie wciąż nowych zaszczytów dla swego pana i codzień zrana sprawdzał, czy mundur kapitana nie zdobią jeszcze pułkownikowskie szlify.
Sądząc z imienia możnaby przypuścić, że Ben-Zouf był Algerczykiem. Opinja ta jednak byłaby mylna. Imię to bowiem było tylko przydomkiem. Był on czystej krwi Francuzem i urodził się w Paryżu, w dzielnicy Montmartre. Do gniazda ojczystego wzdychał i wspominał je z rozrzewnieniem. Montmartre skupiał dlań w sobie wszystkie cudowności i uroki świata i był niezaprzeczalnie najwspanialszą górą na ziemi. W podróżach swych widywał coprawda niejednokrotnie wyniosłości potężniejsze, żadna z nich jednakże nie wydała mu się równie malowniczą. Ben-Zouf dałby się raczej posiekać w kawałki, zanimby przyznał, że ukochany Montmartre ma mniej niż pięć tysięcy metrów wysokości!
W najcięższych opresjach ratował życie kapitanowi, kapitan zaś odpłacał mu w stosownej chwili tem samem serdecznem przywiązaniem.
Znał on wartość swego ordynansa i cenił go sobie bardzo. Przebaczał mu też chętnie jego, niewinne zresztą, dziwactwa i przemawiał doń w sposób, który przywiązuje sługę do zwierzchnika.
w którym poetycką wenę kapitana Servadac’a rozprasza niepojęty wstrząs.
hata arabska jest rodzajem namiotu z dachem krytym słomą; jest ona nieco wygodniejsza od namiotów koczujących plemion arabskich, ale nie da się nawet przyrównać do budynków z kamienia i cegły.
Chata zamieszkana przez kapitana Servadac’a była zwykłą sobie lepianką, która nie zaspokoiłaby potrzeb lokatorów, gdyby nie przylegał do niej kamienny budynek, dający schronienie Ben-Zoufowi i obu wierzchowcom. W domku tym, zajętym poprzednio przez oddział pionierów, poniewierały się jeszcze przeróżne narzędzia, w rodzaju motyk, kilofów i łopat.
Mieszkanie to pozostawiało, rzecz prosta, wiele do życzenia, ale kapitan i jego ordynans nie wymagali w zakresie pomieszczenia i żywności luksusu.
– Ze zdrowym żołądkiem i filozoficznym poglądem na świat można urządzić się wszędzie – mawiał zawsze pogodny i wesoły kapitan.
Z filozofją ma się rzecz, jak z drobnemi w kieszeni Gaskończyka, nie zabraknie jej nigdy. Co zaś do żołądka Hectora Servadac’a, to nie zaszkodziłoby mu nawet wchłonięcie wszystkich wód Garonny.
Ben-Zouf ze swej strony był chyba – uwzględniamy tu teorję reinkarnacji1 – w poprzedniem swem życiu strusiem, i z dawnego wcielenia zachował po dziś dzień żelazne jelita i żołądek, trawiący z równą łatwością kamienie, jak kotlety z pulardy.
Należy tu zaznaczyć, że przygodni goście biednej lepianki zaopatrzeni byli w żywność na przeciąg miesiąca, ogromna cysterna dostarczała im poddostatkiem wody do picia, obrok dla koni wypełniał aż po stropy strych stajni, ponadto okolica, w której obozowali, była wyjątkowo żyzna i obfitowała w zwierzynę.
Powróciwszy do domu, kapitan Servadac zasiadł z wilczym apetytem do stołu. Ben-Zouf był wyśmienitym kucharzem. Solił, pieprzył i zaprawiał octem, iście po żołniersku. Ale obaj stołownicy znosili świetnie te palące i gryzące pikanterje, obce im bowiem było uczucie niestrawności.
Po obiedzie, podczas gdy ordynans chował starannie resztki libacji, Hector Servadac z papierosem w ustach udał się na przybrzeżne skały zaczerpnąć powietrza.
Dzień miał się ku schyłkowi. Słońce, ukryte za gęstemi chmurami, znikło za linją horyzontu. Ciemności nocy spowiły ziemię. Niebo tylko było jakieś dziwne i widok jego bezwzględnie zastanowiłby każdego badacza zjawisk kosmicznych. Od strony północy widać było, mimo że wzrok ludzki sięgał w ciemności tylko na odległość pół kilometra, czerwonawe światło, które blaskiem swym nasycało ciężkie mgły rozsnute w powietrzu. Meteorolog byłby w nielada kłopocie, do jakiej kategorji zjawisk zaliczyć dziwne światła tej ostatniej w roku nocy.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem i od czasów szkolnych nie tknął z pewnością kosmografji. Zresztą, dzisiejszego wieczora nie był usposobiony do zgłębiania tajników niebieskiego firmamentu. Włóczył się bez celu i palił papierosy. Czyżby pochłaniała go tak myśl bliskiego pojedynku z hrabią Timaszewem. Jeśli wracał nawet myślą do tej sprawy, to w każdym razie były to niewinne refleksje, które nie podsycały w nim nienawiści do rywala. Obaj przeciwnicy bowiem nie byli względem siebie wrogo usposobieni. Chodziło im tylko o wyjaśnienie sytuacji, w której obecność jednego z nich była zbędna. Hector Servadac uważał hrabiego za urodzonego gentlemana, hrabia zaś ze swej strony żywił dla kapitana najgłębszy szacunek.
Około godziny ósmej kapitan powrócił do swej izdebki, w której stało łóżko, mały pulpit do pracy i kilka waliz, spełniających role szuflad i szaf. Przygotowania kulinarne odbywały się w sąsiednim budynku, tam też sypiał Ben-Zouf, któremu twardy jak kamień tapczan nie przeszkadzał bynajmniej spać po dwanaście godzin na dobę.
Kapitana nie ciągnęło jeszcze łóżko. Siadł więc przy stole zarzuconym przyborami do pracy. Machinalnie wziął do ręki czerwono-niebieski ołówek, w drugą zaś dłoń ujął kompas. Na rozłożonym papierze począł kreślić jakieś esy i floresy, które w niczem nie przypominały systematycznych kreśleń z dziedziny topografji.
W tym czasie Ben-Zouf, który nie otrzymał jeszcze rozkazu udania się na spoczynek, wyciągnął się w kącie pokoju na podłodze i usiłował drzemać. Dziwne podniecenie jego pana spędzało mu jednak sen z powiek.
Wypada stwierdzić, że w danym momencie przy stole pracy zasiadł nie oficer sztabowy, lecz poeta-Gaskończyk. Tak jest! Hector Servadac robił nieludzkie wysiłki. Zapalił się do ody, chciał tworzyć za wszelką cenę, ale zbrakło mu natchnienia i nie wiedział co czynić, aby je zdobyć.
W każdym razie pracował ciężko.
– A, do kroćset! – zaklął siarczyście. – Czemuż wybrałem tę formę wiersza, która mnie zmusza do uganiania się wziąż za temi samemi rymami, jak za zbiegami w czasie bitwy. – Ale nie ustąpię! Będę walczył do upadłego! I pokażę, że oficer francuski nie ulęknie się trudności rymotwórstwa. Każda strofka jest wygraną walką!
– Cóż tam tak mruczy mój kapitan – myślał, przewracając się z boku na bok, Ben-Zouf. – Oto już od godziny miota się, jak mucha w ukropie! Z pewnością pisze wiersze – zakonkludował Ben-Zouf, podnosząc się z legowiska.
– Cóż za niespokojne rzemiosło! Nie sposób się tu zdrzemnąć!
I westchnął boleśnie.
– Co ci się stało, Ben-Zouf? – zagadnął kapitan.
– Nic, kapitanie. Miałem męczące sny!
– Bodaj cię djabli!…
– Bardzobym tego pragnął i byłbym nawet rad porwaniu, byleby djabeł nie był poetą!
– Ten ciołek przerwał mi wenę! – jęknął strapiony oficer. – Ben Zouf!
– Słucham, kapitanie, – odparł ordynans, stając w postawie na baczność.
– Stój, nie ruszaj się, nie drgnij nawet! Jestem właśnie w natchnieniu!
Nie zdążył wypowiedzieć tych słów, gdy jakaś tajemnicza siła rzuciła go gwałtownie o ziemię. Ten sam los spotkał Ben-Zoufa.
w którym niema końca zdziwieniu i domyślnikom.
laczego w tej samej chwili zmieniła się do tego stopnia linja horyzontu, że najwprawniejsze oko marynarza nie rozpoznałoby linji granicznej morza i nieba?
Czemu fale wznosiły się do wysokości, o jakiej nie śnili poeci!
Dlaczego pękała skorupa ziemska? Skąd ten ogłuszający huk, w którym słychać było łoskot kruszących się skał, szum wód do głębin wzburzonych, świst wichru, potężnego jak w czasie cyklonu?
Skąd w przestworzach ten blask oślepiający, silniejszy od błyskawic i od zorzy północnej, który w jednej chwili zaćmił wszystkie bez wyjątku gwiazdy? Czemu morze cofnęło się i znikło, aby w następnej już chwili spienione fale wściekle uderzały o nadbrzeżne skały?
Czemu tarcza księżyca wzrosła nagle niepomiernie, jakgdyby jej odległość od Ziemi wielokrotnie się zmniejszyła?
Czemu wreszcie jakaś olbrzymia, nieznana dotąd kosmografom, kula ognista ukazała się na niebie, aby po chwili już zniknąć za gęstemi warstwami chmur?
Wreszcie, jakiż to dziwny fenomen wywołał ten kataklizm, który wstrząsnął do głębin morzem, niebem i całem przestworzem?
Któż znajdzie na to odpowiedź i czy istnieje wogóle taka istota ziemska, która potrafiłaby te zjawiska wytłumaczyć?…
w którym jest mowa o dziwnych zmianach, zaobserwowanych w porządku wszechświata.
części Algeru, zamkniętej na zachodzie prawym brzegiem rzeki Szeliw i przylegającej na północy do morza Śródziemnego, zmiany terytorjalne nie rzucały się w oczy. Chociaż wstrząs był bardzo gwałtowny, nic, ani kapryśna linja przybrzeżnych skał, ani nadmiernie wzburzone morze, ani nawet zlekka sfałdowana równina, nie mówiły o kataklizmie. Kamienna przybudówka zarysowała się w kilku miejscach, oparła się jednak zupełnemu zniszczeniu. Chata natomiast, jak domek z kart, rozpłaszczyła się na ziemi, zaś dwaj jej mieszkańcy leżeli bez ruchu pod zniszczonym słomianym dachem.
Po upływie dwóch godzin dopiero kapitan Servadac odzyskał przytomność. Trudno mu było narazie zebrać myśli i zorjentować się w sytuacji. Pierwsze słowa, które wymówił, były dokończeniem wiersza, który zamarł mu przedtem na ustach.
Poczem zawołał:
– Cóż to się stało, do djabła?!
Na to pytanie skierowane do siebie nie mógł, niestety, odpowiedzieć. Wówczas podniósł się i wysunął głowę na świat boży.
Rozejrzał się z ciekawością, wokoło.
– Chata zrównana z ziemią – zawołał – widocznie jakaś trąba powietrzna przeciągnęła nad nami. – Zaczął się obmacywać. Stwierdził sprawność stawów i mięśni. Żadnego zwichnięcia, nie było nawet zadraśnięć.
– U licha! A gdzież mój ordynans! – uniósł się i dobył głosu.
– Ben-Zouf! – ryknął na całe gardło.
Na dźwięk znajomego głosu, druga głowa wydobyła się z pod słomy.
– Jestem – odpowiedział Ben-Zouf.
Zdawałoby się, że ordynans czekał tylko tego wezwania.
– Czy wiesz, co się tu właściwie dzieje? – spytał Hector Servadac.
– Wiem, kapitanie, że wybiła nasza ostatnia godzina.
– Przesadzasz. Przeciągnęła nad nami gwałtowna burza, zwykła trąba powietrzna.
– Mogę się i na to zgodzić – odparł filozoficznie Ben-Zouf. – Czy wszystkie członki pana kapitana są w należytym porządku?
– W najzupełniejszym.
Po chwili obaj byli już na nogach. Uprzątnęli smutne szczątki lepianki i w gruzach odnaleźli całą swą chudobę: sprzęty, narzędzia, dokumenty, bron i ubranie.
– Któraż to będzie godzina? – spytał kapitan.
– Conajmniej ósma – odparł Ben-Zouf, patrząc na słońce, będące już dość wysoko ponad linją horyzontu.
– Ósma!
– Conajmniej!
– Czyż to możliwe?
– Z największą pewnością. I czas nam już ruszyć w drogę.
– W drogę?
– Oczywiście. Mamy przecież pojedynek!
– Pojedynek!! Z kim!
– Z hrabią…
– A, do kroćset! Byłbym zapomniał!…
I wyciągając zegarek, rzekł:
– Głupstwa gadasz, Ben-Zouf. Najwidoczniej oszalałeś! Jest zaledwie godzina druga.
– Druga w południe, czy w nocy? – pytał Ben-Zouf, spozierając na słońce.
Hector Servadac zbliżył zegarek do ucha.
– Chodzi… – skonstatował.
– I słońce nie stoi w miejscu – upierał się ordynans.
Hector Servadac.
– Istotnie, sądząc z położenia na niebie… Ależ do licha, to nie do wiary!…
– Cóż się stało, kapitanie?
– Czyżby była godzina ósma wieczorem?
– Wieczorem?
– Tak, słońce jest na zachodzie i najpewniej za chwilę zajdzie.
– Ależ nic podobnego, kapitanie – protestował Ben-Zouf. – Właśnie wstaje piękne i zdrowe, jak rekrut na odgłos pobudki. I proszę, od chwili jak rozmawiamy, już się znacznie podniosło na niebie.
– A zatem słońce wschodziłoby teraz na zachodzie – szeptał kapitan Servadac – na Boga! Ależ to niemożliwe!…
Fakt jednak był faktem i nie dał się zaprzeczyć! Promieniejąca gwiazda jaśniała nad wodami Szeliwu, rozpoczynała po niebie swą dzienną wędrówkę. Hector Servadac pojął, że zaszedł jakiś niesłychany, a nadewszystko niezrozumiały fenomen natury, który zmienił kierunek obrotu ziemi dokoła jej osi.
Było to nie do wiary! Czyż istotnie mogły się dziać podobne rzeczy? Gdyby Hector Servadac miał pod ręką któregoś z członków towarzystwa geograficznego, niewątpliwie zażądałby od niego wyjaśnień! Ale pozostawiony własnym tylko domysłom, powtarzał wkółko:
– To niemożliwe… to zadziwiające. No, poczekajmy, zobaczymy, co napiszą dzienniki.
Poczem, nie trudząc się już dłużej rozwiązaniem tajemniczych zagadek, zwrócił się do ordynansa:
– W drogę! – rozkazał. – Cokolwiek się stanie, jeśli nawet cała kula ziemska w proch się rozsypie, pragnę być pierwszy na stanowisku, by powitać hrabiego Timaszewa.
– I przebić go szpadą nawylot! – dokończył Ben-Zouf.
Gdyby Hector Servadac i jego ordynans obserwowali zjawiska fizyczne, jakie zaszły niespodziewanie w nocy z dnia 31 grudnia na 1-y stycznia, zauważyliby niechybnie gruntowną zmianę warunków atmosferycznych. Istotnie, pewne rzucające się w oczy objawy, powinny były zwrócić ich uwagę: oddychali z pewnym trudem, jak to ma miejsce na wycieczkach wysokogórskich, gdy otaczające powietrze staje się coraz rzadsze i coraz mniej zawiera tlenu. Poza tem głosy ich stały się cichsze. Należało więc przypuścić jedno z dwojga, częściową utratę słuchu, lub też zmianę składu powietrza, co musiałoby wpłynąć ujemnie na przenoszenie dźwięków. Zmiany te nie zaprzątały jednakże w tej chwili uwagi oficera, ani jego ordynansa, zmierzających spokojnie urwistą ścieżką ku rzece Szeliw.
Nie było już śladu wczorajszej mglistej i przykrej pogody. Równomiernie zabarwione i pokryte niskiemi chmurami niebo nie pozwalało śledzić drogi słonecznej. W powietrzu wisiała groźba ulewnego deszczu albo potężnej burzy.
Morze, jak okiem sięgnąć, zdawało się bezbrzeżną pustynią. Żadnego śladu dymu na szarej powłoce wody i nieba. Linja horyzontu, czyżby to było złudzenie optyczne, przybliżyła się znacznie, zarówno od strony morza jak i lądu. Możnaby sądzić, że zaniknęły bezkresne dale, jakgdyby kula ziemska zmalała.
Kapitan Servadac i Ben-Zouf w szybkiem tempie posuwali się naprzód. W milczeniu przebyli pięciokilometrową przestrzeń, dzielącą chatę od umówionego miejsca spotkania. W czasie drogi obu zafrapowała dziwna lekkość ich ciał; czuli się tak, jakgdyby przyprawiono im skrzydła.
Ordynans przypisywał to działaniu jakiejś czarodziejskiej siły, która nie potrafiła w nim jednak zabić uczucia głodu, coraz dotkliwiej dającego się we znaki. Istotnie, nie przełknął nawet kęsa chleba, przeoczenia zaś tego rodzaju nie leżały bynajmniej w naturze dzielnego żołnierza.
Nagle, z lewej strony ścieżki, doszło ich uszu jakieś nieprzyjemne szczekanie. W tej samej chwili z gęstwiny wyłonił się szakal. Jest to specyficzny okaz fauny afrykańskiej, o szerści gęsto nakrapianej czarnemi plamami i czarnej prędze przebiegającej wzdłuż piersi.
Szakal bywa niebezpieczny w gromadzie, w czasie nocnych wypraw po żer. Pojedynczo nie jest groźniejszy od psa. To też Hector Servadac nie przeraził się zwierzęcia, ale Ben-Zouf nie lubił szakali, być może z tej prostej przyczyny, że nie widywał nigdy podobnych stworzeń na Montmartre.
Zwierzę, wypadłszy z gęstwiny, zatrzymało się u podnóża dosyć wysokiej, może dziesięciometrowej skały, śledząc z widocznym lękiem przechodniów. Ben-Zouf udawał, że bierze je na cel. Ten groźny gest wystarczył, aby szakal zerwał się jak oparzony i, ku najwyższemu zdziwieniu kapitana i jego ordynansa, skoczył aż na sam szczyt skały.
– Istotnie – zamyślił się kapitan – nigdy jeszcze nic podobnego nie widziałem!
Szakal przyglądał im się drwiąco z wierzchołka skały i dopiero rzucony przez Ben-Zoufa duży kamień zmusił go do ucieczki.
Kamień był znacznych rozmiarów, a jednak w ręce ordynansa ważył nie więcej, niż kawał pumeksu.
Cios chybił, jednakże spłoszył zwierzę, które w gigantycznych, godnych gumowego kangura, susach przesadzało szpalery drzew i wyłomy skalne, dopóki nie znikło z oczu patrzących.
Kamień, chybiwszy celu, opisał wielki łuk w powietrzu i, ku najwyższemu zdumieniu Ben-Zoufa, padł w odległości pięciuset kroków za skałą.
– W imię Ojca i Syna! – zawołał. – Niewiele brakuje i sam stanę się kulą armatnią.
Ben-Zouf, który wyprzedził o kilka metrów kapitana, znalazł się teraz przed napełnionym wodą rowem, który należało przesadzić. Nabrał więc rozmachu i skoczył z zacięciem wprawnego gimnastyka.
– Ben-Zouf, cóż ty wyprawiasz! Co ci się stało? Sforsujesz sobie lędźwie, durniu jeden! – wołał kapitan, przerażony widokiem, wznoszącego się w powietrze na wysokość czterdziestu stóp od ziemi, ordynansa.
Hector Servadac, pochłonięty całkowicie myślą o niebezpieczeństwie, zagrażającem ordynansowi przy spadaniu, sam zkolei przesadzał rów. I, o dziwo! Drobny wysiłek mięśni wzniósł go na wysokość kilkudziesięciu stóp. Wznosząc się wgórę, minął nawet opadającego już Ben-Zoufa. Poczem, zgodnie z odwiecznemi prawami grawitacji, opuścił się z coraz to wzrastającą szybkością na ziemię, nie doznając jednakże silniejszego wstrząsu, niż przy upadku z wysokości trzech do czterech stóp.
– Patrzcie państwo – wołał rozbawiony Ben-Zouf – oto na stare lata zostaliśmy akrobatami.
Hector Servadac zamyślił się głęboko, poczem, zbliżywszy się do ordynansa, położył mu dłoń na ramieniu i przemówił:
– Nie fruwaj Ben-Zoufie i przyjrzyj mi się uważnie! Nie jestem jeszcze rozbudzony. Obudź mnie, proszę! Szczyp mnie do krwi, jeśli to jest potrzebne: Twierdzę, że zwarjowaliśmy, albo też śnimy jeszcze!
– Faktem jest, kapitanie – odparł Ben-Zouf – że podobne rzeczy przeżywałem dotąd tylko we śnie, kiedy przedzierzgałem się w jaskółkę i latałem ponad szczytem Montmartre! Dzieją się jakieś dziwne rzeczy! Doznajemy wrażeń, jakich napewno nikt jeszcze nigdy nie doznawał. Ciekawym, czy dzieje się to tylko na wybrzeżu Algeru?
Hector Servadac oniemiał z nadmiaru wrażeń.
– Poprostu można oszaleć – irytował się – jesteśmy nibyto rozbudzeni, a jednak śnimy!
Ale kapitan nie miał zwyczaju zatrzymywać się dłużej nad zagadnieniami trudnemi do rozwiązania, postanowił zatem nie dziwić się już niczemu i zawołał:
– Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgodzić trzeba.
– Słusznie, kapitanie – zawyrokował Ben-Zouf – ale przedewszystkiem kończmy nasze sprawy z hrabią Timaszewem.
Poza rowem ciągnęła się niewielka, usłana miękką trawą i wonnem kwieciem, łąka. Okalały ją pięćdziesięcioletnie drzewa, zielone dęby, palmy, drzewa świętojańskie, klony, gdzie niegdzie nawet kaktusy i aloesy, wśród których królowały dwa, lub trzy wyniosłe eukaliptusy.
Na tej właśnie ukrytej wśród drzew łące mieli się ranka dzisiejszego zmierzyć przeciwnicy.
Kapitan Servadac obrzucił teren bystrem spojrzeniem, nie dojrzawszy zaś nikogo, rzekł:
– Pomimo wszystko przybyliśmy pierwsi!
– Albo ostatni – skorygował Ben-Zouf.
– Jakto ostatni! Przecież niema jeszcze dziewiątej – odparł Hector Servadac, spozierając na zegarek, który przed wyruszeniem w drogę regulował podług słońca.
– Czy nie dostrzegasz, kapitanie – replikował dalej ordynans – przesłoniętej chmurą świetlistej kuli?
– Widzę – brzmiała odpowiedź – zamglony krąg, który w tej chwili osiągnął punkt najwyższy.
– A więc – podjął Ben-Zouf – ta kula nie może być niczem innem, jak słońcem, lub… jego zastępcą.
– Słońce w zenicie! W styczniu! Na trzydziestym dziewiątym stopniu północnej szerokości?! – zawołał Hector Servadac.
– A jednak to ono i właśnie wskazuje południe. Widocznie śpieszy się dziś bardzo. Dam głowę, że przed upływem trzech godzin doczekamy się zachodu.
Hector Servadac stał nieruchomy ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Poczem zaczął się zwolna obracać i obserwować różne punkty na horyzoncie.
– Zasadnicza zmiana prawa powszechnego ciążenia! – mruczał pod nosem. – Przesunięcie kardynalnych punktów na niebie, długość dnia skrócona o połowę!… Oto, co opóźniło moje spotkanie z hrabia Timaszewem. Coś dziwnego się dzieje! Bo przecież nie zwarjowaliśmy obaj jednocześnie. Zmiany, które konstatuję, nie są chyba wytworem chorej wyobraźni!
Ben-Zouf, któremu niezwykłe fenomeny natury nie wydarły nawet okrzyku zdumienia z gardła, przyglądał się oficerowi ze spokojem i obojętnością.
– Ben-Zouf! – szarpnął go za ramię kapitan.
– Kapitanie!
– Czy i ty nie widzisz nikogo!
– Nie widzę nikogo, nasz przeciwnik już odszedł.
– Przypuściwszy nawet, że był i odjechał, nie rozumiem nieobecności moich sekundantów, którzy byliby przecież czekali, lub wyszliby nam naprzeciw.
– I ja tak sądzę, kapitanie.
– Wnoszę zatem, że wcale ich tu nie było.
– A jeśli ich tu nie było!…
– Znaczy, że przybyć nie mogli. Co zaś do hrabiego Timaszewa…
Nie kończąc zdania, kapitan Servadac zbliżył się do skalistego wybrzeża i szukał na zatoce wzrokiem Dobryny. Możliwe wszak było, że hrabia Timaszew obrał drogę wodną.
Ale morze było puste. Jak okiem sięgnąć nie widać na niem było statku, ani łódki. W powietrzu panowała cisza, nie czuło się najlżejszego powiewu, mimo to morze było niezwykle wzburzone, coś się w niem kotłowało i burzyło, jak woda w garnku postawionym na dużym ogniu. Rzecz prosta, mały jachcik nie mógłby się utrzymać na powierzchni tych spienionych wód.
Niezależnie od tego Hector Servadac zauważył, że łuk, wzdłuż którego niebo zdaje się łączyć z ziemia, zmalał niepomiernie.
Istotnie, obserwator, patrzący z wysokiego wybrzeża, widział linje horyzontu rysujące się w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów, jakgdyby w przeciągu kilku ostatnich godzin nastąpił nagły skurcz kuli ziemskiej.
Wszystko to jest aż nazbyt dziwne! – szepnął oficer sztabu generalnego.
W tym czasie Ben-Zouf, ze zręcznością najzwinniejszego z czworonogów, wdrapał się na szczyt eukaliptusa. Z tego wyniosłego punktu mógł zbadać teren we wszystkich kierunkach. Znalazłszy się zpowrotem na ziemi, zapewnił kapitana, że cała równina sprawia wrażenie opustoszałej.
– Na miłość Boską! – zawołał Servadac. – Idźmy dalej w stronę rzeki. Tam może się czegoś dowiemy!
– A zatem w drogę, do Szeliwu! – odparł Ben-Zouf.
Najwyżej trzy kilometry oddzielały łąkę od rzeki, do której skierował się kapitan Servadac, zamierzając w dalszym ciągu udać się do Mostaganem. Należało się śpieszyć, aby dojść do miasta przed schyłkiem dnia. Poprzez zbitą masę chmur przezierało chylące się w szybkiem tempie ku zachodowi słońce. Do wszystkich dziwów dnia tego dodać należy jeszcze i tę okoliczność, że zamiast sunąć po zwykłej krzywej, właściwej zimowej porze i szerokości geograficznej Algeru, słońce padało pionowo ku linji horyzontu. Posuwając się wciąż naprzód, kapitan Servadac rozmyślał. Jeśli wskutek jakiegoś niezrozumiałego kataklizmu obrót ziemi uległ zmianom, jeśli nawet, wziąwszy pod uwagę, że słońce znajduje się teraz w zenicie, przypuścić, że wybrzeże algeryjskie jakimś cudownym sposobem przeniesiono w strefę równika, to zjawiska te stosunkowo małą krzywdę wyrządziły Ziemi, przynajmniej tej części lądu afrykańskiego, na której przebywał. Teren był, jak zwykle, lekko sfalowany.
Jak daleko wzrok sięgał, żadna deformacja nie rzucała się w oczy. Wszystko było jak dawniej, po stronie lewej południowej, a raczej po tej, którą kapitan Servadac w dalszym ciągu mianował południową, w odległości trzech mniej więcej mil angielskich rysowały się na niebie szczyty górskie.
W tej chwili słońce wyrwało się z za chmur i ostatniemi promieniami żegnało ziemię. Było oczywiste, że gwiazda promienna, która wzeszła na zachodzie, zachodzi na wschodzie.
– Ciekaw jestem – zawołał kapitan Servadac – co o tem wszystkiem myślą w Mostaganem? Co powie minister wojny, dowiedziawszy się z depesz o dezorganizacji w prowincjach południowej Afryki?
– Całą kolonję afrykańską – odpowiedział spokojnie Ben-Zouf – każą osadzić w areszcie.
– A wschód i zachód, które ośmieliły się sprzeciwić wojskowym rozkazom?
– Wysłane zostaną do oddziałów dyscyplinarnych!
– A że w miesiącu styczniu promienie słoneczne padają na mnie prostopadle?
– Padają na oficera?! Zastrzelić słońce!
Tymczasem obaj śpieszyli się bardzo. Dzięki niezwykłej lekkości, która stała się już ich drugą naturą, sunęli w skok, jak spłoszone gazele. Nie posuwali się już ścieżką, która wiła się wśród przybrzeżnych skał, ta droga wydała im się za długa, gnali na przełaj, byle dalej! Byle prędzej! Przesadzali rowy i strumienie, przeskakiwali kępy drzew, w locie mijali pagórki. Obaj mieli jedną tylko troskę, przybyć czem prędzej do miasta! Nie dotykali prawie stopami ziemi, która wydała im się elastyczną trampoliną. Fruwali poprostu, posuwali się lotem ptaka wzdłuż linji powietrznej!
Wreszcie ujrzeli wody Szeliwu i w kilku susach dotarli do prawego wybrzeża.
Tu jednak zmuszeni byli się zatrzymać. Ani śladu mostu, widocznie został zerwany.
– Gdzież jest most? – zawołał kapitan Servadac. – Tu musiała być powódź, nowy potop!
– Może… – odparł obojętnie Ben-Zouf.
A jednak było czemu się dziwić.
Właściwie Szeliw zniknął. Nie widać było śladu lewego wybrzeża. Prawy brzeg, który jeszcze wczoraj rysował się wyraźnie na tle żyznej równiny, stał się brzegiem morza. Na zachodzie, zamiast żółtych, szemrzących wód spokojnej rzeki, pieniły się wzburzone sine fale. Miało się wrażenie, że rzeka rozpłynęła się w morzu.
Woda zalała tereny Mostaganem.
Hector Servadac chciał rzecz zbadać dokładnie. Zbliżył się do wybrzeża, porośniętego kępami wawrzynów, zaczerpnął ręką wody i podniósł ją do ust.
– Słona! – wyszeptał. – Morze w przeciągu kilku godzin pochłonęło całą zachodnią część Algeru.
– A zatem, kapitanie – wtrącił Ben-Zouf – awantura ta potrwa pewno dłużej niż zwykła powódź?
– Rozumie się! Cały świat się zmienił – odparł pochylony wciąż jeszcze kapitan – ten kataklizm może pociągnąć za sobą zupełnie nieobliczalne zmiany! Co też się stało z moimi przyjaciółmi i towarzyszami broni!
Ben-Zouf po raz pierwszy widział tak podnieconego kapitana. I uznał za stosowne dostroić się do tonu swego pana, nietylko ze względów służbowych, ale i z serca płynącego sentymentu.
Nowe wybrzeże morskie, będące dawnym prawym brzegiem Szeliwu, ciągnęło się w kierunku południowym i północnym linją zlekka wygiętą. Nic nie zdradzało wstrząsów i nagłych zmian, jakim uległa ta właśnie część lądu afrykańskiego. Na kapryśnie sfalowanym brzegu widniały, jak dawniej, płaty zielonych łąk i kępy odwiecznych, zda się, drzew. Tylko że był to już nie brzeg rzeki, lecz wybrzeże nieznanego morza.
Kapitan Servadac zaledwie przez chwilę przyglądał się zmienionemu krajobrazowi, gdy kontemplacje jego przerwał nagły zachód słońca. Promienna gwiazda, ukazawszy się na horyzoncie od strony wschodu, wpadła nagle jak kula do morza. Przypuszczalnie w okolicach podzwrotnikowych, w dniu 21-ym marca i 21-ym września, t. j. w czasie, gdy słońce przecina ekliptykę, zmiana nocy na dzień i dnia na noc nie odbywa się równie szybko.
Tego wieczora nie było zupełnie zmroku i należało się spodziewać, że następny ranek pozbawiony będzie świtu.
Ziemię, niebo i morze spowiły w jednej chwili nieprzeniknione ciemności.
w którym czytelnik towarzyszy kapitanowi Servadac w jego pierwszej wycieczce po nowem terytorjum.
nając awanturnicze, żądne przygód usposobienie kapitana Servadac’a, łatwo pojąć, że niezwykłe wypadki ostatniej doby nie zgasiły jego wybujałej fantazji. Ale mniej obojętny od Ben-Zoufa, pragnął poznać źródło tych wszystkich zjawisk. Interesowały go przyczyny, skutkami nie przejmował się zbytnio. Taki już dziwny był jego stosunek do otaczającego świata. Poświęciwszy zatem tyle czasu, ile na to pozwalał bujny jego temperament, obserwacji skutków przewrotu, zajął się zkolei wyłącznie badaniem przyczyn przeżywanego fenomenu natury.
– U licha! – zawołał, gdy znienacka otoczyły go zupełnie ciemności. – Chciałbym rozejrzeć się w tem wszystkiem za białego dnia… przewidując oczywiście, że jak ongiś bywało, i po tej nocy nastanie dzień, bo niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem, gdzie właściwie podziało się słońce!
– I cóż poczniemy teraz, kapitanie?
– Pozostaniemy tu do jutra i, jeśli to jutro wogóle nadejdzie, rozejrzymy się po okolicy, poczem wrócimy do siebie. Przedewszystkiem należy sobie zdać sprawę z tego, gdzie jesteśmy i co się właściwie stało. Zwiedziwszy więc wybrzeże zachodnie i południowe…
– O ile będzie jeszcze istniało jakieś wybrzeże – wtrącił Ben-Zouf.
– I jakieś południe! – dorzucił kapitan Servadac.
– Więc można się wyciągnąć i spać?
– Można się wyciągnąć i spać, o ile można.
Ben-Zouf nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć. Niewzruszony przeżyciami dnia, położył się w zacisznym kąciku, zasłonił twarz rękoma i zasnął snem prostaczka, zazwyczaj mocniejszym od snu filozofa.
Kapitan Servadac błądził samotnie po nowem wybrzeżu w labiryncie niewyjaśnionych i tajemniczych znaków zapytania.
Jakie są rozmiary katastrofy? Czy objęła ona tylko pewną określoną część Afryki? Czy pobliskie miasta, a w tej chwili jakże dalekie: Alger, Oran, Mostaganem zostały oszczędzone? Czy wszystkich przyjaciół i towarzyszów broni pochłonęła woda, czy też morze Śródziemne zajęło tylko deltę Szeliwu. Wystąpienie morza z brzegów można ostatecznie wytłumaczyć trzęsieniem ziemi, ale cóż oznaczają te liczne zaobserwowane zjawiska kosmiczne?
Inna hipoteza. A może rzeczone obszary afrykańskie zostały nagle przeniesione w strefę równika? To przypuszczenie wyjaśniłoby coprawda nowy łuk dzienny, zakreślony przez słońce, oraz zupełny zanik wieczornego zmroku, nie dawałoby jednak odpowiedzi na sześcio zamiast dwunastogodzinny dzień, ani nie tłumaczyłoby, dlaczego słońce wschodzi na zachodzie i zachodzi na wschodzie.
– A jednak nie ulega najmniejszej wątpliwości – rozumował kapitan Servadac – że dzień dzisiejszy trwał zaledwie sześć godzin i że porządek świata wywrócił się do góry nogami, a w każdym razie wschód i zachód zamieniły swe role. Sprawdzimy to zresztą jutro, gdy słońce wzejdzie, o ile wogóle będzie jeszcze wschodziło!
Kapitan Servadac stał się nieufny i podejrzliwy.
Złościły go niepomiernie panujące wokół ciemności i zupełny brak gwiazd na niebie. Chociaż niebardzo obznajomiony był z kosmografją, orjentował się jednak w układzie zasadniczych konstelacyj niebieskich, mógłby więc sprawdzić, czy np. gwiazda polarna jest na właściwem miejscu, czy też zastępuje ją gwiazda inna, co znów świadczyłoby wymownie o zmianie a nawet odwróceniu obrotu ziemi dookoła osi i tłumaczyłoby pewne niejasne dotąd zjawiska. Ale niebo pokrywały gęste ołowiane chmury i ani jedna gwiazda nie ukazała się oczom chciwego obserwatora.
Księżyc zaś był w tej porze miesiąca na nowiu, jasnem więc było, że zniknął wraz ze słońcem za linją horyzontu i zbyteczne było nań oczekiwać.
Jakież było zdziwienie kapitana Servadac’a, gdy po półtoragodzinnej przechadzce zauważył powyżej horyzontu silny blask, przeświecający poprzez żółtą masę chmur.
– Księżyc! – zawołał. – Ależ nie, to nie może być księżyc! Światło księżyca nie jest tak silne, chyba… że się niepomiernie zbliżył do Ziemi.
Istotnie, światło było tak silne, że zupełna jasność rozlała się po okolicy.
– Czyżby to było słońce? – zapytywał sam siebie oficer. – Ależ upłynęło zaledwie półtorej godziny od chwili, gdy zaszło na wschodzie! Jeśli zaś przypuścić, że to nie jest ani słońce, ani księżyc, w takim razie cóżby to być mogło! Jakaś kula ognista, olbrzymi meteor! O, Boże! Te skłębione chmury nie rozejdą się chyba nigdy!
Poczem, zmieniając nagle kierunek myśli:
– Czy nie zrobiłbym lepiej – wyrzucał sam sobie – poświęcając część tak głupio zmarnowanego czasu w przeszłości astronomji? Kto wie? Może zjawiska, nad któremi łamię sobie bezskutecznie głowę, są zupełnie proste i zrozumiałe?
Nieprzeniknione były tajniki nowego firmamentu. Olbrzymia łuna, rzucana najwidoczniej przez świetlną tarczę gigantycznych rozmiarów, oświetlała swemi promieniami ponurą kopułę chmur w przeciągu całej godziny. Poczem, szczegół godny zanotowania, świetlny ten krąg, zamiast opisać, zgodnie z odwiecznemi prawami mechaniki niebieskiej, łuk na niebie i zniknąć po przeciwległej stronie horyzontu, posuwał się wzdłuż linji prostej aż zginął, unosząc z sobą tajemniczą jasność, która wlewała otuchę w serce Servadac’a.
Wszystko ogarnęły na nowo ciemności, w głowie zaś kapitana Servadac’a panował również mrok beznadziejny. Nie zrozumiał absolutnie nic. Zachwiane zostały najelementarniejsze zasady mechaniki, strop niebieski podobny był do zegara, którego główna sprężyna odmówiła nagle posłuszeństwa i wyprawiała najdziksze brewerje, planety wyłamywały się z odwiecznych praw powszechnego ciążenia i nie było już żadnego powodu przypuszczać, że słońce jeszcze wogóle kiedykolwiek promieniami swemi oświetli kulę ziemską.
W trzy godziny później jednakże na zachodzie zajaśniała nagle promienna gwiazda dnia, rozproszyła masy chmur i po nocy, która, jak to stwierdził kapitan Servadac, trwała równo sześć godzin, nastąpił dzień.
Sześć godzin snu nie wystarczało Ben-Zoufowi, który wciąż jeszcze chrapał zawzięcie. Trzeba było obudzić śpiocha.
Hector Servadac potrząsnął nim z całych sił.
– Dalej! Wstawaj, w drogę! – zawołał.
– Ależ, kapitanie – mamrotał Ben-Zouf, przecierając oczy – zmęczony jestem, dopiero co zasnąłem!
– Spałeś cała noc!
– To była noc?…
– Noc sześciogodzinna, musisz się z tym faktem pogodzić.
– Trudna rada, zgadzam się.
– W drogę! Nie mamy czasu do stracenia. Wracamy czem prędzej do naszej chaty i sprawdzimy, co porabiają konie.
– Dziwią się pewnie, że o nich zapomniano – odparł ordynans – zaraz też się do nich wezmę, kapitanie.
– Dobrze, dobrze, tylko pośpieszaj. Osiodłasz konie i ruszymy z wywiadem, bo dotychczas przecież nie wiemy, co się stało z Algerem.
– A potem?
– A potem, jeśli nie dostaniemy się do miasta od południa, spróbujemy drogi przez Tenez od wschodu.
Kapitan Servadac i jego ordynans znaleźli się ponownie na skalistej ścieżce, mającej ich zaprowadzić do celu. Ponieważ głód dawał się im już porządnie we znaki, zrywali po drodze zwisające z drzew figi, daktyle i pomarańcze. Na tym opuszczonym zupełnie terenie, zamienionym pracą rąk ludzkich w rozległy, wspaniały sad, nie mieli się czego obawiać, nie był groźny pokrzywdzony właściciel. Jedli więc do woli i do syta.
Po blisko półtoragodzinnym marszu przyszli do chaty. Tu nic się nie zmieniło. Nikt w czasie ich nieobecności nie zajrzał do tego zakątka. Najwidoczniej wschodnia połać terenu była równie pusta i bezludna, jak zachodnia, którą już przemierzyli własnemi nogami.
Prędko uwinęli się z przygotowaniami do drogi. Ben-Zouf wypełnił sakwy w siodłach zapasami żywności, wziął kilka puszek konserw i suchary. O napoje się nie troszczył, wody było wszak poddostatkiem. Liczne wartkie strumyki przecinały równinę. Dawne dopływy rzeki, usamodzielnione obecnie, wpadały wprost do morza Śródziemnego.
Zefir, koń kapitana Servadac’a i Galette, szkapa Ben-Zoufa, osiodłane zostały w mgnieniu oka. Dwaj jeźdźcy dosiedli rumaków i pogalopowali w kierunku Szeliwu.
Jednocześnie okazało się, że lekkość ciała i wzrost sił udzielił się również zwierzętom, które w tym samym, co i ludzie, stosunku odczuły nagłe zmiany. Nie były to już zwykłe wierzchowce, ale jakieś latające gryfy, których nogi zaledwie dotykały ziemi. Na szczęście Hector Servadac i Ben-Zouf byli świetnymi jeźdźcami, nietylko nie hamowali, ale raczej podniecali jeszcze konie do szybszego biegu. Mknęli zaiste lotem strzały.
W niespełna dwadzieścia minut przebyli osiem kilometrów, dzielące ich od ujścia Szeliwu i, zwolniwszy nieco biegu, posuwali się wzdłuż byłego prawego wybrzeża w kierunku południowo-wschodnim.
Tu krajobraz nie zmienił się zupełnie. Jak okiem sięgnąć, aż po linję horyzontu, widoczna była tylko woda i woda… A zatem wszystkie tereny prowincji Oranu położone wgórę od Mostaganem, a przynajmniej ta ich część, której granicę zakreślała linja horyzontu, pochłonięte zostały w nocy z 31-go grudnia na 1-go stycznia przez morze.
Kapitan Servadac znał doskonale cały ten kraj, był to wszak teren jego badań i prac naukowych. Niedawno dopiero przemierzał go wszerz i wzdłuż, orjentował się więc wyśmienicie. Postanowił sobie po możliwie najdokładniejszym wywiadzie złożyć raport, lecz komu, gdzie i kiedy, tego nie wiedział.
W czasie pozostałych czterech godzin dnia obaj jeźdźcy przebyli jeszcze około trzydziestu pięciu kilometrów. Nocą obozowali pod gołem niebem, w miejscu, gdzie wczoraj jeszcze wpadał do rzeki dopływ Mina, dziś już pochłonięty przez nowopowstałe, wszystko ogarniające morze.
Podczas całej wycieczki nie spotkali żywej duszy, co było nietylko zastanawiające, ale i przykre.
Ben-Zouf urządził nocleg, jak tylko mógł najwygodniej. Konie spętał, pozwalając im skubać dowoli puszystą trawę. Noc minęła bez przygód.
Następnego dnia, 2-go stycznia, a właściwie w chwili, w której według dawnego kalendarza ziemskiego rozpoczynałaby się noc z 1-go na 2-gi stycznia, kapitan Servadac i jego ordynans ponownie dosiedli rumaków, udając się na dalsze zwiady. Wyruszyli o wschodzie słońca i w ciągu sześciogodzinnego dnia przebyli przestrzeń siedmdziesięciu kilometrów.
Linję graniczną lądu stanowił wciąż jeszcze dawny prawy brzeg rzeki. Jednakże w odległości dwudziestu kilometrów od dawnego dopływu Szeliwu brzeg się urywał i wraz z nim znikła miejscowość Swikel-mitton z jej ośmiuset mieszkańcami. Czy podobnemu losowi nie uległy i inne, większe miasta, jak Mazagran, Mostaganem, Orleansville, to niepokojące pytanie zadawał sobie kapitan.
Okrążając małą nowopowstałą zatoczkę, wpadli na stromy, skalisty brzeg rzeki, gdzie wczoraj jeszcze wznosił się ratusz. Nic nie zdradzało istnienia wspaniałej budowli; nawet górujący nad nim szczyt skalny Mankoura, wznoszący się na tysiąc sto dwadzieścia sześć metrów nad poziom morza, zginął bez śladu.
Wieczorem nasi wędrowcy rozbili obóz w miejscu, gdzie spodziewali się odnaleźć wielką osadę Memounturroy. I tu zastali pustkę, wszystko jakgdyby się zapadło pod ziemię.
– A ja naiwny sądziłem, że będę dziś wieczerzał i spał w Orleansville! – przerwał milczenie kapitan Servadac, wpatrując się w ponure fale morskie, roztaczające się przed ich oczami.
– To jest nieziszczalne, kapitanie – odparł Ben-Zouf – chyba, żebyśmy tam popłynęli statkiem!
– Czy wiesz, Ben-Zoufie, że swoją drogą mamy jakieś piekielne szczęście, ręka Opatrzności czuwa nad nami.
– Cóż w tem dziwnego! Wszak los sprzyja nam nie od dzisiaj! I pewny jestem, że znajdziemy sposób przepłynięcia morza i dotrzemy wkońcu do Mostaganem!
– Hm… Jeśli, jak się tego należy spodziewać, jesteśmy na półwyspie, dostaniemy się raczej do Teneru! I tam zasięgniemy języka…
– Lub też, przeciwnie, przyniesiemy masę nowin – oponował z brawurą Ben-Zouf.
Po upływie sześciu godzin, gdy słońce znów ukazało się na firmamencie, kapitana Servadac’a zajęły dalsze studja nad nowem ukształtowaniem powierzchni.
Na północ i południe ciągnął się, jak okiem sięgnąć, brzeg morski. Głębokie pęknięcia terenu oddzielały go całkowicie od dawnej równiny. Szczelina ta pochłonęła najwidoczniej osadę Memounturroy. Daremnie wysilali wzrok, starając się przedrzeć przez linję horyzontu, nawet Ben-Zouf, który wdrapał się na dość wysokie, przybrzeżne wzgórze, nie widział nic prócz wody. Żadnych śladów lądu, żadnego wspomnienia Orleansville, które powinno się było znajdować w odległości dziesięciu kilometrów na południo-wschód.
Posuwali się więc wzdłuż nowego brzegu, wśród obsuwającej się ziemi, wśród zniszczonych rozkopanych pól, drzew powyrywanych z korzeniami i chylących konary swe ku wodzie. Patrzyli z przerażeniem na stare, zwalone tu i tam drzewa oliwne, jakgdyby podcięte siekierą.
Posuwali się coraz wolniej, albowiem postrzępiony, pełen wybojów i zapadlin teren, zmuszał ich do ciągłych zboczeń i wymijań.
W ten sposób o zachodzie słońca, po przebyciu trzydziestu pięciu kilometrów, znaleźli się u stóp góry Merjejah, która przed katastrofą zamykała łańcuch małego Atlasu.
W tem miejscu pasmo górskie urywało się gwałtownie i stromą ścianą spadało ku wodzie.
Nazajutrz rano, przebywszy konno wąwóz górski, kapitan Servadac i Ben-Zouf wdrapali się na jeden z najwyższych szczytów i nareszcie rozejrzeli się dokładnie po tej niewielkiej części Algeru, której byli, jak się zdawało, jedynymi mieszkańcami.
Na przestrzeni trzydziestu kilometrów, poczynając od stóp Merjejah, a kończąc na odległych wybrzeżach morza Śródziemnego, rozciągał się zupełnie nowy, nieznany dotąd krajobraz. Ani śladu cieśniny, któraby łączyła ten nowy ląd z terytorjum dawnego Teneru. Wędrowcy nasi znajdowali się zatem nie na półwyspie, jak skłonni byli przypuszczać początkowo, ale na typowej i prawidłowej wyspie. Dzięki wyniosłości, na której stali, mogli skonstatować, że, jak daleko wzrok sięga, nie było poza wspomnianą wyspą żadnego lądu, wokół niepodzielnie panowała woda.
Wyspa ta miała kształt nieregularnego czworoboku, prawie trójkąta, o obwodzie około 300-u kilometrów. Tak przynajmniej obliczał na oko kapitan Servadac. Jeden z jej boków, długości około stu dwudziestu kilometrów, biegł wzdłuż dawnego wybrzeża Szeliwu, drugi, o wymiarze najwyżej trzydziestu do czterdziestu kilometrów, szedł z południa na północ w kierunku łańcucha Małego Atlasu, trzeci krętą linją na przestrzeni trzydziestu kilometrów biegł brzegiem morza, czwarty wreszcie, stukilometrowy, miał kierunek dawnego algeryjskiego wybrzeża morza Śródziemnego.
– Wszystko to bardzo pięknie – rzekł oficer – ale na co się to komu zdało!
– Ba! Na nic! – odparł Ben-Zouf. – Tak jest, bo widocznie tak być musi. Skoro Ojciec Niebieski tak zarządził, kapitanie, musimy się poddać Jego woli. Niema innej rady!
Poczem obaj zeszli z pagórka i dosiedli koni, które najspokojniej skubały trawę. Pragnęli dotrzeć do miasteczka Montenotte, które jednakże uległo losowi Teneru, i żaden domek, żadna ruina domostwa, nawet nie wskazywał, że tu mieszkali kiedyś ludzie.
Nazajutrz, 5-go stycznia, posuwali się w szybkiem tempie wzdłuż dawnego wybrzeża morskiego. I tej okolicy nie ominęła klęska. Cztery wioski, Cailaat, Agniss, Marabout i Pointe-Basse znikły z powierzchni ziemi. Przylądki, na których były zbudowane, na skutek wstrząsu, oderwały się od lądu. Jeźdźcy nasi stwierdzili, że byli jedynymi mieszkańcami wyspy. Prócz nich tylko osierocone stada bydła uganiały się po równinie.
Kapitan Servadac i jego ordynans stracili pięć dni (według nowego kalendarza) na całkowity objazd wyspy. Dopiero po sześćdziesięciu godzinach wrócili na próg swej chatynki.
– I co będzie dalej, kapitanie? – spytał Ben-Zouf.
– A czy ja wiem?
– Stał się pan gubernatorem Algeru!
– Algeru, pozbawionego mieszkańców!
– Jakto, a czyż ja się nie liczę?
– Więc, ty będziesz…
– Ludnością, kapitanie, ludnością!
– A mój poemat? – wyrzekał kapitan, udając się na spoczynek. – Czy warto było tak się nad nim trudzić?
1 Reinkarnacja – wcielenie się duszy po śmierci w inny organizm ludzki lub zwierzęcy. Taką wiarę w wędrówkę duszy po śmierci mieli starożytni Egipcjanie. (Przyp. tłum.).