Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

HECTOR SERVADAC

Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego

 

(Rozdział XIX-XXIV)

 

 

Spolszczył Włodzimierz Topoliński 

Ilustracje P. Philippoteaux

Książnica - Atlas

Lwów - Warszawa, 1931

ser_02.jpg (44664 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział XIX,

w którym kapitan Servadac zostaje jednomyślnie obrany generalnym gubernatorem Galji.

 

iszpanów było dziesięciu. W tej liczbie młody dwunastoletni chłopczyk, Pablo. Zgotowali oni gorące przyjęcie domniemanemu generalnemu gubernatorowi, poczem wrócili do swych zajęć. Tymczasem kapitan z towarzyszami, a w pewnej odległości za nimi Hakhabut, zmierzali do miejsca, w którem zarzuciła kotwicę Hanza.

Sytuacja była już w tej chwili jasna. Z dawnej Ziemi pozostała tylko wyspa, rezydencja rozbitków, oraz cztery drobne wysepki: Gibraltar, zajęty przez Anglików, Ceuta, opuszczona przez Hiszpanów, Madelena, na której odnaleziono młodą Włoszkę, i grób Świętego Ludwika. Wokół tych miejsc rozciągało się morze Galijskie, ujęte w ramy niebotycznych, nieznanego pochodzenia skał. Z wymienionych dwa tylko punkty były zamieszkane: skały Gibraltarskie, zajmowane przez trzynastu, dobrze w żywność zaopatrzonych Anglików, i wyspa Ostoja, licząca dwudziestu dwóch mieszkańców. Gdzieś, w jakimś nieznanym zakątku, kołatał się jeszcze jeden członek rodziny ludzkiej, tajemniczy autor notatek, znalezionych na morzu. W sumie nowa asteroida liczyła zatem trzydziestu sześciu mieszkańców. Cały ten światek mógłby się utrzymać na trzystu pięćdziesięciu hektarach urodzajnej ziemi wysepki, gdyby nie szalone mrozy, które uniemożliwić miały wszelką pracę na roli.

Przyszłość zależała od tego, czy Galja porusza się po krzywej eliptycznej, która zbliży ją zczasem do słońca, i od czasu, w którym to zbliżenie nastąpi.

Niestety, Galijczycy nie byli w stanie tych kwestyj rozstrzygnąć.

Wszelkie obliczenia mogły się zatem opierać tylko na wartościach realnie posiadanych, t. zn. na zapasach Dobryny, przeznaczonych już dawno na rzecz ogółu, i na ładunku Hanzy, który wcześniej czy później, przeciw czy za zgodą Hakhabuta, stanie się własnością publiczną. Postawiwszy jako warunek racjonalną gospodarkę zamieszkiwanego terenu, można było zapewnić ludności pokarm na długi szereg lat.

Kapitan Servadac, hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf rozważali te kwestje, kierując się w stronę morza. Hrabia Timaszew zauważył, że kapitan, jako Francuz, w kolonji francuskiej powinien istotnie ująć ster rządów w swoje ręce i zostać gubernatorem wyspy, jak to Hiszpanom obwieścił Ben-Zouf.

Oficer przyjął ofiarowany mu urząd i w poczuciu całej ciążącej na nim od tej chwili odpowiedzialności, rzekł:

– Stać będę na straży interesów ogółu i mam nadzieję, że dam sobie radę, nawet gdybyśmy nie mieli już nigdy oglądać naszych przyjaciół na Ziemi.

To mówiąc wyciągnął dłoń do hrabiego, który uścisnął ją serdecznie, pochylając lekko głowę.

– Przedewszystkiem – rzekł kapitan Servadac – należy rozstrzygnąć kwestję bardzo ważną, czy wtajemniczyć tych Hiszpanów w istotny stan rzeczy?

– Ależ nie, gubernatorze! – sprzeciwiał się Ben-Zouf. – Nicponie ci, dowiedziawszy się prawdy, rozleniwią się doreszty.

– Poza tem są to zdaje się zupełni analfabeci – wtrącił porucznik Prokop – iż naszych wyjaśnień nic nie zrozumieją. Co o tem sądzi hrabia?

– Sądzę – brzmiała odpowiedź – że w każdym razie prawdy ukrywać nie mamy powodu.

– I ja jestem tego zdania – zgodził się kapitan Servadac. – Nie możemy ukrywać położenia przed ludźmi, którzy dzielić będą z nami wszelkie jego groźne skutki. Powiedzmy im poprostu, że wysepka nasza oderwała się od Ziemi i błądzi w przestworzach.

– Zgoda! – zawołał Ben Zouf. – Wyobrażam sobie minę starego lichwiarza, gdy dowie się prawdy. Pęknę chyba ze śmiechu!

Izaak Hakhabut, który podążał w odległości pięćdziesięciu kroków za towarzystwem, nie słyszał całej tej rozmowy. Szedł pochylony, złorzeczył i wzywał kolejno wszystkich bogów na pomoc.

Wszystkie fenomeny fizyczne zwróciły i jego uwagę, nie rozumiał ich jednak i nieraz już zapytywał w tej sprawie Ben-Zoufa. Ordynans czuł wyjątkową niechęć do tego potomka Abrahama, naigrawał się zeń i kpił w żywe oczy. Gdy mimo to Żyd molestował go coraz więcej, odsyłał go do powrotu kapitana.

– To jest mądry człowiek – mawiał – on wyjaśni ci wszystko.

– I obroni moją własność?

– Raczej ją skonfiskuje.

Pełen tedy niepokoju i obaw Hakhabut wyglądał powrotu oficera.

Tymczasem całe towarzystwo zbliżało się do wybrzeża, niedaleko miejsca, w którem Hanza zarzuciła kotwicę. Przystań wybrana była bardzo niefortunnie, mało osłonięta, narażała statek co chwila na rozbicie się o brzegi. Należało go czem prędzej przeprowadzić do zatoczki, w której zimowała Dobryna.

ser_40.jpg (199708 bytes)

Izaak rozrzewniony widokiem swego statku, począł znów skarżyć się i lamentować, aż skarcił go surowo kapitan Servadac, wsiadający właśnie wraz z porucznikiem do łódeczki, która miała ich podwieźć do skarbca Żyda. Statek był w doskonałym stanie i ładunek w zupełnym porządku. To rzucało się w oczy. Jadła, trunków i wszelkiego rodzaju towarów było poddostatkiem. Setki głów cukru, puszki herbaty, wory kawy i tytoniu rozpierały się obok beczułek wódki i wina, baryłek suszonych śledzi, całych sztuk materjałów wełnianych, płóciennych, wszelkiego gatunku ubrań, butów i kapeluszy, wyrobów fajansowych i glinianych, bel papieru, butelek z atramentem, pak z zapałkami, setek kilo soli, przeróżnych konserw, zapasów sera i t. p.

Bezpośrednio przed katastrofą, Hakhabut, wybierając się na objazd wybrzeży morza Śródziemnego, uzupełnił w Marsylji swój ładunek. Całkowita wartość towarów przewyższała sumę stu tysięcy franków.

– Ta złotodajna żyła będzie naszem zbawieniem – szepnął kapitan Servadac.

– Jeśli właściciel pozwoli na jej eksploatację – dorzucił porucznik Prokop.

– A cóż pocznie z temi skarbami, skoro się dowie, że niema już stałych odbiorców: Marokańczyków, Francuzów, ani Arabów?

– Nie wiem, co pocznie, ale w każdym razie będzie chciał sowitej zapłaty.

– Ależ my mu zapłacimy, poruczniku, podług dawnych cen ziemskich.

– W gruncie rzeczy ma pan kapitan pełne prawo rekwizycji.

– Do tego środka nie chciałbym się jednak uciekać. Poza tem jestem święcie przekonany, że wkrótce my będziemy bardziej potrzebni temu człowiekowi, niż on nam, a wówczas wszystko pójdzie jak z płatka.

– Jakkolwiek się stanie – konkludował porucznik Prokop – nie sposób zostawiać nadal statku w tem miejscu. Zginie on tu przy pierwszej niepogodzie, nie przetrzyma nawet naporu lodu w czasie zamarzania morza.

– Słusznie, poruczniku, pańscy ludzie przeprowadzą go do portu.

– I to niezwłocznie, kapitanie, bo czas nagli.

Spisawszy inwentarz Hanzy porucznik z kapitanem zabrali się do odwrotu.

W godzinę później cała kolonja, w nowym powiększonym składzie, zebrała się w dawnem mieszkaniu kapitana Sevadac’a. Tu po raz pierwszy młody Pablo poznał małą Ninę. Oboje radzi byli niezmiernie swemu towarzystwu.

ser_41.jpg (220831 bytes)

Kapitan w sposób przystępny i jasny skreślił położenie, przyczem zaznaczył, że liczy na oddanie, odwagę i pracę wszystkich dla dobra ogółu.

Hiszpanie słuchali w milczeniu. Nie protestowali narazie, bo nie wiedzieli jeszcze czego od nich żądają. Negrete tylko zapytał z całą naiwnością, kiedy zostaną odwiezieni do Hiszpanji, co wywołało żywy protest ze strony Hakhabuta.

– Będzie panu zapłacone – uspokajał go kapitan Servadac.

– Bo to mi się słusznie należy. Każdemu winni jesteśmy wynagrodzenie, jakie sobie zasłuży. I ja panom chętnie zapłacę za wypożyczenie dwóch, trzech marynarzy, którzyby mnie odstawili do Algeru. O ile, rzecz prosta, cena nie będzie zbyt wygórowana.

– Do Algeru! – wybuchnął śmiechem Ben-Zouf! – Ależ wiedz, ośle jeden…

– Pozwól mi wyjaśnić tym poczciwcom – przerwał oficer francuski – to, czego jeszcze nie zrozumieli.

I w dalszym ciągu wyjaśniał, jak mógł najlepiej.

Hiszpanie przysłuchiwali się opowieści z zupełną beztroską, Hakhabut zaś z niedowierzaniem. Zacisnął wargi, jakgdyby chciał stłumić uśmiech. Poczem odezwał się w języku rosyjskim, aby być zrozumianym tylko przez hrabiego Timaszewa i jego ludzi.

– Wszystko to jest nieprawda i pan gubernator generalny kpi sobie z nas!

Hrabia Timaszew zamiast odpowiedzi odwrócił się od lichwiarza z nieukrywanym wstrętem. Wówczas Hakhabut przemówił po francusku.

– Te bajeczki są dobre dla Hiszpanów. Oni są łatwowierni. Ale ja nie dam się tak łatwo okłamać.

Przemawiając zkolei po włosku, zwrócił się do małej Niny.

– Prawda, maleńka, że to są brednie? Poczem opuścił pokój, wzruszając ramionami.

– Bestja ta zna wszystkie języki! – sarkał Ben-Zouf.

– Masz słuszność – zgodził się kapitan Servadac – ale czy przemawia po francusku, rosyjsku, włosku, czy hiszpańsku, zawsze chodzi mu o pieniądze.

 

 

Rozdział XX,

w którym baczne oko obserwatora dostrzega płonący punkcik na horyzoncie.

 

azajutrz, nie pytając już o zdanie Hakhabuta, przeprowadzono Hanzę do portu. Żyd nie sprzeciwiał się zresztą, żywiąc w głębi duszy nadzieję, że uda mu się przecież wkrótce dostać do Algeru. Nie chciał się jednak ruszyć z pokładu i fantazję tę uwzględniono, zważywszy, że i marynarze rosyjscy mieszkali dotąd jeszcze na jachcie. Reszta towarzystwa zainstalowała się w zrujnowanym budynku dawnej poczty, który przylegał do kwatery Servadac’a. Jednakże statki, zarówno jak i budynki, mogły być traktowane tylko jako mieszkania prowizoryczne.

Ciągły i regularny spadek temperatury kazał myśleć poważnie o schronisku na zimę, o schronisku oczywiście ciepłem, gdyż o opalaniu z powodu braku paliwa nie mogło być nawet mowy.

ser_42.jpg (222188 bytes)

Jedynem wyjściem z tych trudności dla mieszkańców wysepki mogło być tylko zamieszkanie pod ziemią. Przystąpiono też niezwłocznie do rozbijania zmarzniętej skorupy. Przykre rozczarowanie czekało jednak robotników i prowadzącego roboty inżyniera, kapitana Servadac’a. Już bowiem na głębokości ośmiu stóp natrafiono na twardą opokę, której żadne narzędzia przebić nie były w stanie.

Kapitan Servadac i hrabia Timaszew poznali tę samą skałę, która stanowiła wybrzeże i dno morza Galijskiego. Nie było sposobu jej skruszyć. Twardsza była od granitu i nabój prochowy zapewneby jej nie rozsadził. Ustąpiłaby chyba przed dynamitem. Rozpoczynano pracę w przeróżnych punktach wysepki, wszędzie z tym samym rezultatem, a raczej bez rezultatu.

Czas naglił. Tarcza słoneczna zmniejszała się w oczach i mróz stawał się coraz dotkliwszy.

ser_43.jpg (188883 bytes)

Kapitan Servadac i hrabia, dosiadłszy Zefira i Galetty, przebiegali wysepkę wszerz i wzdłuż, szukając jakiejś mieszkalnej kryjówki. Konie mknęły, jakgdyby przypięto im skrzydła. Daremne jednak były wszelkie poszukiwania. Należało zrezygnować z mieszkania pod ziemią.

Wobec tego zdecydowano przezimować w budynku, ochraniając go, jak się da najlepiej, od wpływów zewnętrznych. Kapitan rozkazał pościnać drzewa, rosnące na wyspie. Nie było czasu na wahania. Przystąpiono natychmiast do pracy. A jednak kapitan Servadac i jego towarzysze wiedzieli, że to nie może wystarczyć. Paliwo wyczerpie się prędko. Co wówczas będzie dalej? Oficer sztabu generalnego zdenerwowany w najwyższym stopniu, choć zewnętrznie spokojny, biegał po wyspie, powtarzając: Dajcie mi jakąś myśl. Jakiś pomysł zbawienny! Tymczasem sama natura przygotowała kolonistom kryjówkę, jakiej im było trzeba. Oto w jakich warunkach dowiedzieli się o niej.

Było to dnia 10-go marca. Kapitan Sarvadac i porucznik Prokop zwiedzali południowo-zachodni cypel wysepki, rozprawiając na temat niespodzianek przyszłości! W pewnej chwili porucznik Prokop podniósł rękę do oczu, wytężył wzrok i uparcie wpatrywał się w jakiś punkt w kierunku południowym.

– Nie, nie mylę się stanowczo! – zawołał wreszcie. – Wyraźnie widzę tam woddali jakieś światełko!

– Światełko?

– Tak jest.

– Istotnie – zgodził się kapitan Servadac, wpatrzywszy się w punkt, wskazany przez porucznika.

Fakt był niezaprzeczalny. Woddali migotało światełko, odcinając się coraz jaskrawiej na tle zapadającej nocy.

– Czyżby to był statek? – spytał kapitan Servadac.

– Chyba statek płonący – brzmiała odpowiedź porucznika – gdyż żaden sygnał świetlny nie może być widoczny z takiej odległości.

– Poza tem – dorzucił kapitan Servadac – to światło nie porusza się wcale, na tle mgły widać wyraźną łunę.

Obaj obserwatorzy natężali wzrok przez kilka chwil jeszcze. Wtem myśl, jak błyskawica, przeszyła mózg kapitana Servadac’a.

ser_44.jpg (185602 bytes)

– Wulkan! – zawołał. – To musi być wulkan, który minęliśmy w czasie naszej podróży po morzu!

I jakby w natchnieniu dodał:

– Poruczniku, tam jest kryjówka jakiej szukamy! Tam jest mieszkanie, które przygotowała nam sama natura! Tak jest! Potrafimy wyzyskać ten niewyczerpany i płonący strumień lawy! O, poruczniku, los najwidoczniej opiekuje się nami! Jutro musimy być tam i zbadać wszystko na miejscu! Musimy odzyskać ciepło i życie!

Podczas tej entuzjastycznej przemowy kapitana Servadac’a, porucznik Prokop starał się coś sobie przypomnieć.

– Ma pan rację – odezwał się wreszcie – to jest napewno wulkan. Zaraz jutro musimy mu się przyjrzeć zbliska.

Kapitan i porucznik zawrócili do domu. Obserwacjami swemi podzielili się tylko z hrabią. Nazajutrz mała łódź motorowa, należąca do Dobryny, unosiła wszystkich troje ku domniemanemu wulkanowi. W zastępstwie kapitana rządy na wysepce sprawować miał Ben-Zouf, co napawało go, rzecz prosta, dumą nielada.

Przestrzeń trzydziestu kilometrów przebyto w ciągu trzech godzin. Wówczas wierzchołek wzgórza ukazał się, jak na dłoni, cały w płomieniach.

Motorówka posuwała się wzdłuż brzegu, szukając odpowiedniego miejsca do zarzucenia kotwicy. Zatrzymano się wreszcie w małej otoczonej skałami zatoczce, która mogła być w przyszłości świetną przystanią dla Dobryny i Hanzy.

Wysiedli i kierując się w stronę, w której z hukiem spływały ku morzu potoki lawy, skonstatowali z przyjemnością znaczny wzrost temperatury. Może urzeczywistnią się nadzieje kapitana! Może znajdą w tej olbrzymiej górze jakieś mieszkalne groty, które uratują Galijczyków od najgroźniejszego z czyhających niebezpieczeństw! Chodzili, badali, szukali. Trud ich nie poszedł na marne.

Za wielkim odłamem skały, której szczyt jak piramida wystrzelał ku niebu, znaleźli rodzaj galerji, na wysokości dwudziestu metrów ponad poziomem morza. Wśliznęli się do wnętrza, badając poomacku ściany ciemnego tunelu. Wzmagający się hałas świadczył wymownie, że znajdowali się wpobliżu głównego krateru. Obawiali się tylko tego, aby jakaś nieprzebyta przeszkoda nie zabarykadowała im drogi.

Pełen wiary w powodzenie wyprawy, kapitan Servadac dodawał otuchy towarzyszom. Temperatura wynosiła już jakieś piętnaście stopni powyżej zera. Ściany galerji były gorące.

– Najwspanialszy w świecie kaloryfer! – wołał zachwycony kapitan Servadac.

ser_45.jpg (222747 bytes)

Wreszcie olbrzymia jasność oświetliła tunel i oczom przybyszów ukazała się ogromna, zalana światłem pieczara. Temperatura, choć wysoka, była jeszcze możliwa do zniesienia. Czemu jaskinia ta zawdzięczała światło i ciepło? Poprostu strumieniowi lawy, który przepływał u jej wylotu i wpadał, rozlewając się szeroko, do morza. Rzekłbyś, ognista zasłona przesłaniała szeroki otwór pieczary.

– O miłosierne niebo! – wołał kapitan Servadac. – Nie spodziewałem się tak wiele!

 

 

Rozdział XXI,

w którym przekonamy się, jaką, wspaniałą niespodziankę natura przygotowała mieszkańcom Galji.

 

dkryta grota była istotnie wymarzonem schronieniem dla mieszkańców Galji. Mogli tam znaleźć pomieszczenie nietylko ludzie, ale i oba konie kapitana Servadac’a i wcale pokaźna liczba zwierząt domowych.

Nie należało tracić dnia ani godziny. Póki Dobryna mogła jeszcze swobodnie kursować po morzu, trzeba było wrócić, zarządzić przeprowadzkę ludzi i zwierząt, zabezpieczyć żywność i zainstalować się na dobre na Gorącym Lądzie, tak bowiem nazwano nową, zbawczą miejscowość.

Łódź motorowa tego samego dnia jeszcze wróciła na wysepkę i zaraz nazajutrz przystąpiono do pracy.

Dobryna, naładowana po brzegi, trzykrotnie odbywała podróż z Ostoi do wulkanu, przewożąc rzeczy, produkty i około pięćdziesięciu sztuk bydła.

Kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop pracowali nad urządzeniem pieczar i grot i zamieniali je na wnętrza mieszkalne.

Należało się śpieszyć, gdyż lód nie tajał już nawet w południe pod działaniem prostopadłych promieni słonecznych. Wygodniej bowiem było transportować rzeczy wodą, niż przenosić je po śliskiej skorupie lodowej, wobec braku zwierząt pociągowych. W trakcie dalszych poszukiwań odkryto nowe galerje i nowe pieczary. Cała góra przypominała olbrzymi ul, obfitujący w puste komory. Pszczoły, czyli koloniści, mogli się tu wygodnie urządzić.

Pierwszą troską kapitana Servadac’a i jego towarzyszy było jak najkorzystniejsze wyzyskanie ciepła wulkanu. Otwierając strumieniom lawy nowe koryta, skierowano je do miejsc, gdzie były potrzebne. W ten sposób kuchnia z Dobryny, zainstalowana w odpowiednio do tego celu przygotowanym zakątku, ogrzewana była wulkaniczną lawą, kucharz zaś Michał łatwo oswoił się z tym nowym rodzajem opału.

Jakby to było świetnie, marzył Ben-Zouf, gdyby na Ziemi każdy dom zamiast pieców i kaloryferów posiadał własny wulkanik.

Wielką grotę przeznaczono na salę ogólną. Umeblowano ją najlepszemi meblami z Dobryny i z domku Hectora Servadac’a. Wzięte z jachtu żagle miały różnorodne zastosowanie. Bibljoteka, obficie zaopatrzona w książki francuskie i rosyjskie, również znalazła się w sali ogólnej. Stół, krzesła i lampy dopełniały umeblowania. Na ścianach porozwieszano mapy z Dobryny. Jak już wspomniano wyżej, ognista zasłona, zamykająca wewnętrzny otwór pieczary, ogrzewała i oświetlała ją jednocześnie. Ten potok lawy wpadał do małego basenu, otoczonego wieńcem podwodnych skał i nie mającego żadnej łączności z morzem. Był to najwidoczniej wylot głębokiej bardzo szczeliny, której wody, dzięki bliskości wulkanu, nie zamarzały nawet w czasie najsilniejszych mrozów. Druga grota, położona w głębi, na lewo od sali ogólnej, została przeznaczona na mieszkanie prywatne kapitana Servadac’a i hrabiego. Porucznik Prokop i Ben-Zouf zajęli rodzaj wnęki, wydrążonej w skale. Obok znalazł się zaciszny kącik, w którym urządzono miłe gniazdko dla małej Niny. Marynarze rosyjscy i Hiszpanie rozlokowali się w przylegających do sali ogólnej i świetnie potokami lawy ogrzanych galerjach. W ten sposób cała kolonja znalazła bezpieczny schron, w którym mogła spokojnie przeczekać choćby długą i surową zimę.

Gorączkowe przygotowania do przeprowadzki, któremi żyła cała kolonja galijska, jednego tylko Hakhabuta nie wytrąciły z równowagi. Nieufny i podejrzliwy jak zwykle, nie ruszał się z pokładu swego stateczku, klnąc, zawodząc i wyglądając daremnie ratunku od strony morza. Początkowo nie wierzył wogóle w przeprowadzkę, ale ciągłe podróże Dobryny przekonały go, że kapitan Servadac i jego towarzysze opuszczają Ostoję.

Wówczas zaczął wypytywać i badać Ben-Zoufa, ale ordynans zbywał go byle czem, nie chcąc się wdawać w dłuższe dyskusje.

Zaniepokojony poważnie postanowił wreszcie zwrócić się o wyjaśnienie do samego gubernatora.

– Ależ tak, wszystko coś słyszał jest najprawdziwszą prawdą – odparł zirytowany takiem niedowierzaniem kapitan Servadac – i najwyższa już pora przenieść się do Wielkiej Groty.

– Litości! – jęczał Hakhabut.

– Czy chce pan ludzi, którzyby przeprowadzili Hanzę do nowej przystani Gorącego Lądu?

– Ja chcę wrócić do Algeru – brzmiała odpowiedź.

– Powtarzam panu, że Alger już nie istnieje.

– Na Allacha, czyż to jest możliwe?

– Pytam po raz ostatni, czy chce pan przenieść się z nami do Gorącego Lądu?

– Miłosierdzia! Co stanie się ze mną?

– Nie chce pan, a więc dobrze, Hanzę jednak przeprowadzimy i bez pana w miejsce bezpieczne!

– Bez mojej zgody, panie gubernatorze?

– Tak jest, gdyż nie mogę pozwolić, aby przez głupi pana upór cały ładunek poszedł na marne!

– Ależ to oznacza mój koniec!

– Prędszy koniec nastąpi, gdy pozwolimy panu działać według własnej woli – odparł kapitan Servadac – a teraz proszę mi nie zawracać głowy!

Hakhabut skierował się na statek, wznosząc ręce do nieba o pomoc.

20-go marca ukończono prace przygotowawcze. Nazajutrz Dobryna miała wszystkich przewieźć na zimowe leże. Najwyższa to była pora, termometr bowiem spadł już do ośmiu stopni poniżej zera. Postanowiono przeprowadzić również i Hanzę, mimo wszelkich protestów właściciela.

Czterech marynarzy rosyjskich dokonało tego czynu i w ślad za Dobryną pływający sklepik opuścił Ostoję, kierując się na południe. Płacz, lament i złorzeczenia lichwiarza nie dadzą się nawet opisać. Powtarzał z uporem, że nie prosił o pomoc, że pogwałcono jego wolę, że sam sobie radzić potrafi i t. d. i t. d.

Po upływie kilku godzin, gdy Hanzę umieszczono w zatoce Gorącego Lądu, gdy zorjentował się, że dobytek jego jest zabezpieczony, promieniał radością i powtarzał szeptem:

– I pomyśleć tylko, że to wszystko za darmo! To osły! Przeprowadzili mnie za darmo!

Wszyscy mieszkańcy opuścili wyspę Ostoję. Na tym drobnym strzępie potężnej ongiś kolonji francuskiej żerowały już tylko ptaki.

Kapitan Servadac i jego towarzysze objęli w posiadanie nową siedzibę. Urządzenie wewnętrzne Wielkiej Groty przypadło wszystkim do gustu, ciepło tu było i wygodnie. Jeden tylko Isaak Hakhabut nie podzielał ogólnych zachwytów. Nie chciał nawet zwiedzić galerji i nie opuszczał ani na chwilę pokładu Hanzy.

– Pewnie się boi – kpił Ben-Zouf – że każe mu się zapłacić komorne. Szczwany lis, ale wkrótce mróz wygoni go z jego kryjówki!

ser_46.jpg (234892 bytes)

Wieczorem powitalna uczta zgromadziła wszystkich w sali jadalnej. Bawiono się istotnie, wznosząc toasty na cześć gubernatora i jego zmysłu organizacyjnego. Było bardzo wesoło. Hiszpanie przy akompaniamencie gitary i kastanietów śpiewali chórem. Ben-Zouf intonował piosenki wojskowe. Później zaimprowizowano bal, pierwszy bez wątpienia bal na Galji. Marynarze rosyjscy odtańczyli tańce narodowe, Hiszpanie popisywali się swemi wspaniałemi fandango, Ben-Zouf nawet starał się odtworzyć popularną na Montmartre trzęsionkę.

Uczta przeciągnęła się do godziny dziewiątej. Wszyscy pragnęli zaczerpnąć świeżego powietrza, gdyż w sali zabaw gorąco było i duszno. Ben-Zouf wyprzedził wszystkich. Za nim podążali zwolna kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop. Dopiero krzyki dochodzące z zewnątrz galerji kazały przyśpieszyć kroku. Nie były to jednak okrzyki zgrozy, lecz jakieś wiwaty i brawa. Wszyscy Galijczycy zgromadzili się na skałach u wylotu Galerji. Ben-Zouf, z ręką wyciągnięta ku niebu, zastygł formalnie w ekstazie.

– Ach, panie gubernatorze! Władco! – wołał z niedającą się opisać radością.

– Cóż takiego? Co się stało? – pytał kapitan Servadac.

– Księżyc! – odparł ordynans.

Istotnie, z mgły nocnej wyłaniał się księżyc i ukazał się po raz pierwszy na horyzoncie Galji.

 

 

Rozdział XXII,

który kończy się ciekawym eksperymentem z dziedziny fizyki rozrywkowej.

 

siężyc! Jeśli miał to być księżyc, to czemu wogóle znikał! A jeśli pojawił się na nowo, to skąd wracał? Dotychczas żaden satelita nie towarzyszył Galji w jej ruchu dokoła słońca. Czyżby niewierna Diana opuściła Ziemię i przeszła na służbę nowej asteroidy?

– Nie, to jest niemożliwe – zdecydował porucznik Prokop. – Miljony mil oddzielają nas od Ziemi i księżyc nie przestał krążyć dokoła niej.

– Cóż my możemy o tem sądzić – zauważył kapitan Servadac. – Czyż nie jest możliwe, aby księżyc porzucił Ziemię i został satelitą Galji!

– W takim razie ukazałby nam się już wcześniej, – wtrącił hrabia – nie czekalibyśmy nań tyle miesięcy,

– Na Boga, same cuda dzieją się wokół nas! – dziwował się Servadac.

– Hipoteza pańska – podjął porucznik Prokop – jest nie do przyjęcia.

– Czemu, poruczniku? Któż poręczy, że ta sama siła, która nas oderwała od Ziemi, nie wytrąciła księżyca z orbity.

– Nie, kapitanie, stanowczo nie!

– Nie rozumiem, dlaczego?

– Bo masa Galji jest dużo mniejsza od masy księżyca, wobec czego mogłaby się raczej Galja stać satelitą księżyca.

– Zgadzam się z tem, poruczniku, – odparł kapitan Servadac – ale któż zaręczy, że nie jesteśmy księżycem księżyca, że nie towarzyszymy mu, wytrąconemu ze zwykłej orbity, w podróży międzyplanetarnej?

– Czy bardzo zależy panu na tem, abym i tę teorję obalił?

– Bynajmniej – śmiał się oficer francuski – uczynię to sam. Istotnie, gdyby asteroida nasza była tylko podsatelitą, na półobrotu dookoła księżyca wystarczyłby jej krótszy od trzymiesięcznego okres czasu. I już niejednokrotnie mielibyśmy przyjemność oglądania księżyca.

W czasie tej dyskusji satelita Galji wznosił się szybko ponad linję horyzontu, co już usprawiedliwiało ostatni argument kapitana Servadac’a. Można go było teraz obserwować dokładnie. Lunety rozwiały resztę wątpliwości, nie był to napewno dawny Phoebus nocy ziemskich. Jakkolwiek dużo mniej oddalony od Galji, niż księżyc od Ziemi, satelita ten był znacznie, bo chyba dziesięciokrotnie mniejszy od księżyca. Nie rysowały się też na nim morza, kratery, góry, ani żaden ze szczegółów tak dobrze nam znanych z map księżyca. Czy była to planeta nowa, czy dawniej już znana, trudno było przesądzić.

Pierwsza noc spędzona w nowej siedzibie minęła bez przygód. Od ranka dnia następnego wszyscy przystąpili do regularnych zajęć codziennych. A pracy było wiele.

Między wszystkimi członkami kolonji panowała harmonja i zgoda. Rosjanie zgadzali się z Hiszpanami i zaczynali już mówić po francusku, język ten bowiem przyjęty był jako oficjalny. Kapitan Servadac kształcił młodego Pabla i Ninę, rozrywek zaś dostarczał im Ben-Zouf.

ser_47.jpg (199353 bytes)

Nie było jeszcze zbyt silnych mrozów, ryzykowano więc niewielkie wycieczki krajoznawcze. Badania terenu w promieniu pięciu do sześciu kilometrów nie wykazały nic poza jałowemi skałami, bez śladu roślinności. Gdzie niegdzie drobne zamarznięte strumyczki, lub zlodowaciałe płaty śniegu świadczyły o istnieniu elementu płynnego. Dokładniejsze pojęcie o całej okolicy wyrobili sobie kapitan Servadac i hrabia, obserwując ją któregoś dnia z wierzchołka wulkanu. Góra ta, o kształcie dość regularnego ściętego stożka, wznosiła się na wysokość dziewięciuset do tysiąca metrów ponad poziom morza. Lawa płynęła z krateru miarowo i spokojnie, bez hałaśliwego impetu, bez kamieni i popiołu, tak charakterystycznych dla innych, zrzadka i gwałtownie wybuchających wulkanów. Wylewała się wolno i prawie bez szmeru, jak woda z cichego, wypełnionego po brzegi jeziora.

Kapitan Servadac uważał tę okoliczność za dobrą i szczęśliwą wróżbę, gdyż pozwalała przypuszczać, że proces wydzielania się lawy ma charakter stały. Najsilniejsze bowiem burze mijają szybko. W danym zaś wypadku ogniste potoki płynęły z taką równomiernością i spokojem, iż źródło ich zdawało się niewyczerpane.

Dzień ten upamiętnił się przez zmianę stanu fizycznego jednego z elementów Galji. Stało się to za sprawą mieszkańców Gorącego Lądu.

Kapitan Servadac zgromadził całą kolonję na jednej z przybrzeżnych skał. Mimo spadku temperatury, morze wciąż jeszcze nie zamarzało. Zjawisko to przypisać należało absolutnej martwocie wód, gdyż najlżejszy nawet wietrzyk nie mącił równej powierzchni morza. W takich warunkach, jak wiadomo, woda może zachować swą płynność nawet przy temperaturze kilka stopni poniżej zera. Najlżejszy impuls wystarczy jednak, aby woda zamieniła się w lód.

Mała Nina i jej przyjaciel Pablo stawili się również na ogólne rendez-vous.

– Malutka – rzekł kapitan Servadac – czy potrafisz rzucić kawałek lodu do morza?

– O, tak! – odparła dziewczynka. – Ale mój przyjaciel Pablo uczyni to znacznie lepiej.

– Spróbuj jednakże – nalegał kapitan, podając dziecku kawałek lodu.

ser_48.jpg (223858 bytes)

– Uważaj, Pablo! Zobaczysz jaką czarodziejką jest nasza mała Nina.

Nina rozbujała rękę i rzuciła lód na ciche wody… W tej samej chwili dał się słyszeć chrobot kry, rozciągającej się aż poza granice horyzontu. Morze Galijskie pokryło się lodem.

 

 

Rozdział XXIII,

omawia ważne wydarzenia, które wzbudziły popłoch w całej kolonji Galijskiej.

 

nia 23-go marca, w trzy godziny po zachodzie słońca, ukazał się na horyzoncie księżyc i Galijczycy mogli skonstatować, że wchodził już w ostatnią kwadrę.

W przeciągu czterech dni zatem przeszedł od nowiu do pełni, co dowodziło, że miesiąc księżycowy na Galji skrócił się do połowy. W trzy dni później księżyc znikł zupełnie.

– Czy powróci jeszcze? – niepokoił się Ben-Zouf, który jako pierwszy odkrywca satelity specjalnie zainteresowany był jego losem.

W samej rzeczy, po tylu fenomenach kosmicznych wciąż jeszcze niezbadanych i zagadkowych, obserwacje dzielnego Ben-Zoufa nie były bez znaczenia.

26 marca, przy powietrzu bardzo czystem i suchem, termometr spadł do 12 stopni.

W jakiej odległości od słońca znajdowała się wówczas Galja? Jaka drogę przebyła po swej orbicie od daty podanej w dokumencie ostatnio znalezionym w morzu? Żaden mieszkaniec nie mógł na te pytania dać odpowiedzi. Pozorne zmniejszenie tarczy słonecznej nie mogło już być podstawą nawet prowizorycznych obliczeń. Należało tylko żałować, że anonimowy uczony nie przysyłał dalszych swych obserwacyj. Zwłaszcza kapitan Servadac martwił się solennie, że ta jednostronna korespondencja z jego rodakiem, nie przestawał bowiem uczonego uważać za Francuza, urwała się tak prędko.

– Możliwe jest – zwracał się do swych towarzyszy – że nasz astronom pisuje w dalszym ciągu, lecz jego wiadomości nie docierają do naszej wysepki. Teraz, gdy morze zamarzło, możemy się na długo pożegnać z nadzieją otrzymania jakiejkolwiek wieści od tego tajemniczego człowieka.

Morze istotnie było zupełnie pokryte lodem. Przejście ze stanu płynnego w stan stały odbyło się w czasie pięknej pogody, gdy najlżejszy nawet wietrzyk nie mącił spokoju wód galijskich. Stężona powierzchnia była tak gładka i jednolita, że przypominała zamarznięte jezioro, lub staw przeznaczony na ślizgawkę. Żadnej wypukłości, żadnego nabrzmienia, ani jednej szczeliny, lub zmarszczki. Jak okiem sięgnąć, hen poza linję horyzontu ciągnął się gładki, pozbawiony najlżejszej skazy lód.

Jakże inaczej wyglądają morza polarne. Pełno tam gór lodowych, brył nagromadzonych jedne na drugie, z których formują się najkapryśniejsze złomy, niby ruiny zamków średniowiecznych. Pola lodowe nie są tam niczem innem, jak nagromadzeniem różnej wielkości złomów lodu, rumowisk, które mróz utrzymuje w najdziwaczniejszych pozycjach, gór o kruchych podstawach, a jednak przewyższających maszty największych okrętów.

Nic niema stałego na tych oceanach arktycznych, ławice nie są odlewami z bronzu i każdy podmuch wiatru, każda zmiana temperatury natychmiast wprowadza deformację. Feeryczna dekoracja przeobraża się ciągle. Tu przeciwnie, morze Galijskie było jak tafla, stałe, twarde, nieczułe na wszelkie zmiany atmosferyczne. Olbrzymia biała płaszczyzna była jednostajniejsza od piasków Sahary, rozleglejsza od nieprzebytych stepów rosyjskich. Opancerzenie uwięzionych wód morskich twardniało, w miarę spadku temperatury, z dnia na dzień aż po dzień odwilży… Jeśli ta odwilż nastąpi kiedykolwiek!

ser_49.jpg (186440 bytes)

Rosjanie, obyci z zamarzaniem mórz Północy, patrzyli z podziwem na gładką powłokę galijskich wód. W sercach ich, prócz podziwu, budziła się jednak i radość, gdyż nieskazitelna zmarznięta płaszczyzna nadawała się świetnie na ślizgawkę. Na Dobrynie znalazło się wiele par łyżew, które porozdawano amatorom. Liczba chętnych stale wzrastała. Rosjanie ćwiczyli Hiszpanów i wkrótce w czasie spokojnych, mroźnych dni wszyscy bez wyjątku Galijczycy kreślili piękne piruety na lodzie. Zwinny jak fryga kapitan Servadac nie ustępował już swemu profesorowi, hrabiemu. Mała Nina i Pablo zbierali rzęsiste oklaski. Nawet Ben-Zouf, który, nawiasem mówiąc, ślizgał się już niegdyś na wielkim stawie Montmartre’u, dokonywał cudów zręczności.

Ten rodzaj ćwiczeń higjenicznych i zdrowych stanowił główną rozrywkę mieszkańców Gorącego Lądu. W razie potrzeby mógł stać się również środkiem szybkiej lokomocji. Porucznik Prokop naprzykład, najlepszy łyżwiarz galijski, przebywał niejednokrotnie dziesięciokilometrową odległość Gorącego Lądu od Ostoi w przeciągu dwóch godzin.

– Oto już mamy czem zastąpić kolej żelazną starego świata – rzekł kapitan Servadac. – Ostatecznie łyżwa nie jest niczem innem jak ruchomą szyną, przytwierdzoną do nogi podróżnika.

Tymczasem temperatura stale spadała i termometr wskazywał przeciętnie piętnaście do szesnastu stopni poniżej zera. Wraz z ciepłem zanikało i natężenie światła, jakgdyby coraz to większa część tarczy słonecznej ulegała zaćmieniu. Rodzaj półcienia kładł się na wszystkie przedmioty i smutkiem napełniał oczy patrzących. Wytwarzało to stan przygnębienia moralnego, z którem należało walczyć. Jakże ci wygnańcy ziemscy mieli nie myśleć o pustce i samotni, która ich otaczała, gdy doniedawna tak silnie z życiem byli związani! Jakże zapomnieć, że Ziemia, a z nią cała ludzkość były już o miljony mil odległe od Galji i że odsuwały się codzień jeszcze bardziej? Czyż można było spodziewać się powrotu, skoro ten oderwany od całości blok coraz to dalsze zdobywał przestrzenie międzyplanetarne? Nic nie przemawiało za tem, że Galja nie opuści któregoś pięknego dnia przestrzeni, podległych działaniu słońca, i nie zacznie się poruszać w obrębie jakiejś nowej, nieznanej dotąd gwiazdy. Hrabia Timaszew, kapitan Servadac i porucznik Prokop byli jedynymi członkami kolonji Galijskiej, którzy myśleli o tych możliwościach. Jednak i towarzysze ich, nie przenikając tak głęboko tajemnic przyszłości, też wyczuwali na swój, nieświadomy być może, sposób groźne skutki jedynej, nie mającej podobnej w kronikach świata, sytuacji. Należało więc pomyśleć o rozrywce dla nich i tu właśnie ślizgawka oddała nieocenione usługi.

Skoro mowa o wszystkich mieszkańcach Gorącego Lądu, biorących udział w zbawiennej ślizgawce, należy z pośród nich oczywiście wykluczyć Izaaka Hakhabuta.

Mimo wzrastających wciąż mrozów Hakhabut nie pokazał się więcej od chwili przybycia z wysepki. Zgodnie z surowym zakazem kapitana Servadac’a nikt nie śpieszył odwiedzać go na Hanzie. Jedynie wąski słup dymu, wymykający się przez komin kabiny, wskazywał, że właściciel statku na nim przebywa. Wolał, nie korzystając z ciepła wulkanicznego, opalać jednomasztowiec własnym kosztem, niż opuścić Hanzę choćby na chwilę i podzielić życie ogółu. Któż bowiem w czasie jego nieobecności czuwałby nad cennym ładunkiem?

Poza tem zarówno Hanza jak i Dobryna umieszczone były dzięki staraniom porucznika Prokopa w ten sposób, aby mogły przetrzymać długą i ciężka zimę. Doskonale umocowane w zatokach, ujęte obecnie w żelazne kleszcze lodu, stały zupełnie nieruchomo, Gwoli bezpieczeństwa i na wzór podróżników, zimujących na morzach arktycznych, pod kadłubami statków przerąbano lodową powłokę. W ten sposób zmarznięta masa wód zbierała się pod kiłami okrętów i nie napierała już całą siłą na boki.

Morze Galijskie było teraz zamarznięte na całej przestrzeni i, podczas swej ostatniej bytności na wysepce, porucznik Prokop stwierdził, że pola lodowe ciągnęły się jak daleko wzrok sięgał na północ, wschód i zachód.

Jeden tylko zakątek tego potężnego basenu oparł się mrozom. Był to ów rodzaj malutkiej, umieszczonej u stóp centralnej jaskini, zatoczki, do której wylewała się gładka powłoka rozżarzonej do białości lawy. Tutaj, w obramowaniu skał, woda płynęła zupełnie swobodnie, kryształki lodu, powstałe pod wpływem zimna, natychmiast w cieple topniały. Woda syczała i zamieniała się w parę przy zetknięciu z lawą, ciągłość zaś tego procesu utrzymywała cząsteczki wody w stanie stałego wrzenia. Ten mały odcinek wolnego morza musiał w rybakach wzbudzać nadzieję połowu. Jednakże Ben Zouf osłabiał te zapędy, twierdząc, że „ryby zbyt już są rozgotowane, aby można je było złowić”.

W pierwszych dniach kwietnia niebo się zachmurzyło, nie sprowadzając jednak żadnej zmiany temperatury. Stale i równomiernie wzrastające zimno było niezależne od wilgotności powietrza. Nawet wiatry nie powodowały, jak to się dzieje w podbiegunowych krajach ziemskich, najlżejszych wahań temperatury. Nowa sferoida, oddalając się wciąż od źródła ciepła i światła, szła wytrwale ku zakreślonej przez Fourier’a dolnej granicy temperatur w atmosferze.

Szalały trąby powietrzne i burze, bez śniegu i deszczu, ale zato z wiatrami o nieokiełznanej sile. Wiatry te były groźne ze względu na ich parcie na potok lawy. Należało się obawiać naporu lawy do wnętrza sali ogólnej. Nadto huragan podniecał żarzenie, działając jak olbrzymi miech. Kilkakrotnie, na skutek silnych powiewów, potok przestawał płynąć na chwilę i fala zimnego powietrza wpadała do sali. Ale przerwy te były krótkotrwałe i rzadkie i raczej korzystne, niż szkodliwe dla mieszkańców groty, gdyż odświeżały powietrze. Księżyc ukazał się ponownie pod postacią cieniutkiego sierpa. Wracał więc po ośmiodniowej nieobecności, jak się tego pozwalały spodziewać dotychczasowe obserwacje. Mniej lub więcej uzasadnione obawy, że nie ukaże się już więcej mieszkańcom Galji, zostały zatem ku najwyższej radości Ben-Zoufa rozwiane. Wszystko zdawało się przemawiać za tem, że nic nie zamąci regularności, z jaką księżyc dwa razy miesięcznie odbywał swą drogę wokół Galji,

Wspomnieliśmy już, że od czasu zagłady terenów uprawnych, ptaki, które zabłąkały się w atmosferze galijskiej, gromadnie osiadły na wysepce Ostoi. Miały tam pożywienia poddostatkiem i dlatego całe ich chmary przybyły tu ze wszystkich krańców asteroidy.

Z chwilą nastania mrozów, gdy pola pokryły się śniegiem, który zczasem stał się twardą, nieprzenikliwą powłoką lodową, rozpoczęła się zbiorowa emigracja skrzydlatego bractwa do Gorącego Lądu.

Kontynent ten coprawda nie obfitował w żywność, lecz był zamieszkany. Dzikie nawet ptactwo szukało obecności ludzi, zamiast od nich stronić. Wszystkie resztki jedzenia wyrzucane codziennie na dwór znikały momentalnie bez śladu, ale zaspokajały one głód tylko znikomej części tej wielotysięcznej rzeszy. Znaczna ilość ptaków, kierowana głodem i zimnem, znalazła sobie schronienie w ciemnem wnętrzu jaskini.

Należało na nowo rozpocząć z niemi wojnę, gdyż współżycie stawało się z różnych względów niemożliwe. Polowanie stało się nowem urozmaiceniem codziennego życia i myśliwi małej kolonji kładli w nie całą duszę. Masy ptactwa groziły poprostu zagładą ludziom. Były one tak wygłodzone, żarłoczne, że wprost z rąk i ust ludzkich wyrywały skrawki mięsa i kromki chleba. Walczono z niemi przy pomocy kamieni, pałek, nawet broni palnej. I dopiero po długim szeregu zażartych walk oswobodzono się częściowo od niepożądanych gości, pozostawiając przy życiu tylko kilka par dla utrzymania gatunku.

Ben-Zouf był organizatorem i przewodniczącym tych krwawych potyczek. Jakże się miotał, jak krzyczał! Jakiemi żołnierskiemi wyzwiskami obsypywał nieszczęśliwe stworzenia! Niebywała obfitość zapanowała w spiżarni w ciągu tych kilku dni, zaopatrzono ją bowiem w setki dzikich kaczek, bekasów i kuropatw. Rzecz oczywista, że myśliwi z większą gorliwością te właśnie jadalne ptaki tępili. Wreszcie porządek został przywrócony. Pozostało jeszcze ze stu intruzów, ulokowanych w szczelinach skał i tych wytępienie było niepodobieństwem. Skończyło się na tem, że owe ptaki poczęły się uważać za stałych mieszkańców groty i nie dopuszczały do swych gniazd nowych przybyszów. Nastąpiło więc, drogą milczącej ugody, zawieszenie broni między Galijczykami a upartem ptactwem, które samorzutnie podjęło funkcję miejscowej policji. I jakże świetnie tę funkcję spełniało. Nieszczęśliwi, pozbawieni praw i przywilejów maruderzy nie wychodzili cało ze szponów zażartych choć pobratymczych tubylców.

Dnia 15-go kwietnia u wylotu galerji rozległy się głośne krzyki. To mała Nina wzywała pomocy.

Pablo poznał głos przyjaciółki i ubiegając Ben-Zoufa śpieszył na ratunek.

– Chodź, chodź! – wołała Nina. – One chcą mi go zabić.

Zbliżywszy się Pablo dostrzegł małą Włoszkę, osaczoną przez sześć ogromnych mew, z któremi biedactwo zmagało się resztką sił.

ser_50.jpg (226178 bytes)

Uzbrojony w kij obrońca rzucił się między walczących i odegnał drapieżne ptaki, które jednakże zdążyły i jego dotkliwie pokaleczyć.

– Co się właściwie stało, Nino? – zapytał.

– Patrz, Pablo! – odparła dziewczynka, wskazując ptaka, którego tuliła do piersi.

W tej chwili właśnie nadbiegł Ben-Zouf i wziąwszy ptaka z rąk dziewczynki, zawołał:

– To gołąb!

Był to istotnie gołąb i to niepospolity, lecz pocztowy, na co wskazywały zlekka wygięte i podcięte skrzydła.

– Oho! – zawołał nagle Ben-Zouf. – Wszyscy święci! Ależ on ma u szyi uwiązany woreczek!

W kilka chwil później gołąb przechodził z rąk do rąk całego towarzystwa. Wszyscy zgromadzeni w wielkiej sali przyglądali mu się z ciekawością.

– Oto w jaki sposób doszły do nas wiadomości uczonego – obwieścił zgromadzonym kapitan Servadac. – Ponieważ morze zamarzło, używa ptaków do roznoszenia swych listów! Ach! Gdybyż tym razem nie poskąpił swego podpisu, a zwłaszcza adresu!

Z małego woreczka po walce z mewami pozostały już tylko strzępy. Otworzono go więc z łatwością i wewnątrz znaleziono krótką, lakoniczną notatkę, o brzmieniu następującem:

Galja.

Droga przebyta od 1 marca do 1-go kwietnia 39,700.000 mil.

Odległość od słońca 110,000.000 mil.

W drodze przyłączyła się Nerina.

Środków żywności zabraknie i…

Dalszy ciąg depeszy zniszczonej przez rozżarte mewy był nieczytelny.

– Ach, co za pech! – zawołał kapitan Servadac. – Był tam napewno podpis i data, a może nawet miejsce, z którego wysłana została notatka. Cała zredagowana już tym razem po francusku, a zatem napewno Francuz jest jej autorem. I oto nie mogli przyjść z pomocą temu nieszczęśnikowi!

Hrabia Timaszew i porucznik Prokop udali się na pobojowisko, łudząc się nadzieją odcyfrowania na jakichś oderwanych strzępach nazwiska, podpisu, jakiejś wskazówki, która mogłaby naprowadzić na ślad uczonego. Usiłowania ich były jednak daremne.

– Czyż nigdy nie dowiemy się, gdzie przebywa ten jedyny, prócz nas, wygnaniec Ziemi? – wołał zrozpaczony kapitan Servadac.

– Cóż to? – odezwała się nagle mała Nina. – Spójrz tylko, Ben-Zoufie.

I podała Ben-Zoufowi ptaka, którego dotychczas pieściła w swych rękach.

Na lewem skrzydle ptaka widniał wilgotny odcisk pieczęci, a na niej jedyne, lecz jakże wiele mówiące słowo: Formentera.

 

 

Rozdział XXIV,

w którym kapitan Servadac i porucznik Prokop rozwiązują wreszcie kosmiczną zagadkę.

 

ormentera! – zawołali prawie jednocześnie hrabia Timaszew i kapitan Servadac. Była to nazwa jednej z mniejszych wysp Balearskich, położonych na morzu Śródziemnem. Wskazywała ona w sposób dokładny miejsce pobytu autora dokumentu. Ale skąd wziął się tam ten Francuz i czy wogóle jeszcze się tam znajduje?

Wszystkie notatki, objaśniające położenie nazwanego fragmentu kuli ziemskiej, pochodziły najwidoczniej z Formentery.

W każdym razie ostatni, dostarczony pocztą gołębią, list stwierdzał, że dnia 1-go kwietnia, to znaczy dwa tygodnie temu, uczony był jeszcze na posterunku. Między ostatnią depeszą i dokumentami dawniejszemi istniała jednak ta zasadnicza różnica, że brak jej było wszelkich oznak zadowolenia i dobrego samopoczucia. Żadnych wykrzykników w rodzaju „Va bene”, „all right”, czy „nil desperandum”. Poza tem depesza ta, zredagowana całkowicie w języku francuskim, była naglącem wezwaniem o pomoc, skoro informowała, że zapasy żywności są już na wyczerpaniu.

Wszystkie te spostrzeżenia sformułował w kilku słowach kapitan Servadac, poczem dorzucił:

– Przyjaciele, musimy natychmiast wyruszyć na pomoc temu nieszczęśnikowi…

– Lub tym nieszczęśnikom… – wtrącił hrabia Timaszew – w każdej chwili jestem gotów wyruszyć z panem, kapitanie.

– Musieliśmy – odezwał się wówczas porucznik Prokop – przepływać koło Formentery w czasie naszej podróży rozpoznawczej. A skoro nie zauważyliśmy żadnego lądu, to tylko dowód, że z wysp Balearskich, podobnie jak z Gibraltaru i Ceuty, pozostała tylko niewielka wysepka.

– Musimy ją odnaleźć choćby była najmniejsza – odparł kapitan Servadac. – Poruczniku, jaka odległość dzieli nas od Formentery?

– Około stu dwudziestu kilometrów, kapitanie. Ale w jaki sposób zamyśla pan odbyć tę drogę!

– Na łyżwach, rzecz prosta! Czy nie podziela pan mego zdania!

– Ruszamy zatem, kapitanie – naglił hrabia, wykazujący zawsze gotowość niesienia pomocy bliźnim.

– Hrabio, – wtrącił z nagłem ożywieniem porucznik Prokop – chciałbym ci zwrócić pewną uwagę, nie w celu powstrzymania cię od obowiązku, lecz raczej w celu skierowania całej sprawy na pewniejsze tory.

– Słucham, Prokopie!

– Chcesz wyruszyć z kapitanem. Tymczasem mróz wzmaga się ciągle, termometr wskazuje dwadzieścia dwa stopnie poniżej zera, szalona zaś wichura czyni z tej temperatury niemożliwą do zniesienia. Przypuściwszy nawet, że będziecie przebywali po dwadzieścia kilometrów na dobę, potrzeba wam sześciu dni na przybycie do Formentery. Poza tem trzeba zabrać żywność nietylko dla was, ale i dla tych, lub dla tego, którego macie ratować…

– Zaopatrzymy się w plecaki, jak żołnierze – wtrącił kapitan Servadac, który nie dopuszczał myśli o trudnościach lub niewygodach tej wyprawy.

– Cóż z tego? – rzucił chłodno porucznik Prokop. – Przyzna pan, że będziecie musieli niejednokrotnie w drodze zażyć choć kilku godzin snu. A powierzchnia lodowa jest gładka i jednolita i nie będziecie mogli na wzór Eskimosów wykopać sobie kryjówki w lodowych bryłach.

– Będziemy pędzili bez wytchnienia, dzień i noc – odparł kapitan Servadac – i zamiast sześciu, będziemy w drodze tylko trzy, a może nawet dwa dni.

– Przypuśćmy nawet, że dobrniecie do Formentery w przeciągu dwóch dni, chociaż jest to zupełnie niewykonalne. Co zrobicie z omdlewającymi z zimna i głodu mieszkańcami wysepki? Jeśli dogorywających powleczecie za sobą, sprowadzicie tu trupy!

Słowa porucznika Prokopa wywarły głębokie wrażenie. Wszyscy pojęli niewykonalność wyprawy w podobnych warunkach. Było oczywiste, że w razie zawiei śnieżnej hrabia i kapitan nędznie zginą na bezkresnej przestrzeni lodowej.

Kapitan Servadac pełen poświęcenia i zapału starał się nie widzieć trudności. Buntował się przeciwko zimnej rozwadze porucznika Prokopa. Podtrzymywał go też wierny Ben-Zouf, gotów każdej chwili towarzyszyć swemu panu, w razie gdyby zawiódł hrabia Timaszew.

– A więc, hrabio? – pytał Hector Servadac.

– Uczynię to, co i pan, kapitanie. Nie możemy zostawić bez pomocy bliźnich, pozbawionych jedzenia, a może i dachu nad głową. Stanowczo nie możemy! – odparł hrabia Timaszew. Poczem, zwracając się do porucznika Prokopa, dodał:

– Skoro niema innych sposobów dotarcia do Formentery od tych, które ty odtrącasz, musimy jednak z nich skorzystać i, da Bóg, wyprawa powiedzie się szczęśliwie!

Pogrążony w myślach porucznik nie odpowiedział na razie.

– Ach, gdybyśmy mieli sanki! – zawołał Ben-Zouf.

– Sanki można z łatwością zbudować – odparł hrabia – ale skąd wziąć psa, lub renifery, któreby je ciągnęły.

– Mamy dwa konie, które można odpowiednio podkuć – upierał się Ben-Zouf.

– Nie wytrzymają tej temperatury i padną w drodze.

– Trzeba ryzykować – rzucił Servadac. – Szykujmy sanki!

– A wiec do roboty!

– Nie, kapitanie. Mamy pewniejszy i szybszy od pańskich koni motor, który wytrzyma trudności podróży.

– Jakiż to? – zdziwił się hrabia.

– Wiatr – brzmiała prosta odpowiedź.

Wiatr, w istocie! Amerykanie potrafili wspaniale wyzyskać wiatr do sani żaglowych. Na olbrzymich przestrzeniach preryj sanie te rywalizują zwycięsko z ekspresami, osiągając szybkość pięćdziesięciu metrów na sekundę, to znaczy stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Kierunek wiatru w tej chwili był pomyślny. Można było uzyskać szybkość piętnastu do dwudziestu mil na godzinę. Czyli przy sprzyjających okolicznościach można będzie osiągnąć Formenterę pomiędzy dwoma wschodami słońca. Motor był gotów. To dobrze. Poza tem porucznik Prokop zapewnił, że i sanki nie dadzą na siebie czekać. Istotnie, czyż długi na dwanaście stóp, mogący pomieścić pięć do sześciu osób kajak Dobryny nie mógł odegrać roli sanek? Należało tylko dla podparcia boków użyć dwóch szyn żelaznych, na których ślizgałby się jak na łyżwach? Mechanik jachtu może wykonać tę robotę przez kilka godzin. Czyż saneczki te, popychane wiatrem, nie pomkną jak strzała po gładkiej tafli lodowej? Można je też przykryć brezentem, który w pewnym stopniu ochroni jadących od mrozu. Zaopatrzeni w futra, środki żywności, napoje orzeźwiające, małą przenośną maszynkę spirytusową, świetnie doprowadzą podróżni swój zamiar do skutku. Nie da się wymyślić nic lepszego, ani praktyczniejszego. Jedno tylko nasuwało się zastrzeżenie.

Wiatr był pomyślny dla podróży na północ, lecz co będzie w drodze powrotnej na południe?…

– Mniejsza o to – zawołał kapitan Servadac – myślmy narazie tylko o dobrnięciu do tych nieszczęśliwych. Później pomyślimy o odwrocie!

W razie przecież, gdyby wiatr nie zmienił kierunku do chwili powrotu, istniała możliwość takiego lawirowania, aby, nie odwracając kierunku biegu, dostać się na południe. Zresztą, to się zobaczy później.

Mechanik Dobryny, któremu dano do pomocy kilku marynarzy, wziął się natychmiast do pracy. Pod wieczór wehikuł opancerzony podwójnem wygiętem ku przodowi okuciem żelaznem, zabezpieczony daszkiem i rodzajem metalowego wiosła, mającego bronić przed nagłemi skrętami, zaopatrzony w żywność, naczynia i koce, gotów był do drogi.

Wówczas porucznik Prokop zażądał pozwolenia towarzyszenia kapitanowi w zastępstwie hrabiego, Z jednej strony nie należało sanek obarczać zbyt wielką ilością osób, aby zostawić miejsce dla mieszkańców Formentery, z drugiej strony kierowanie żaglami, jak i orjentowanie się w podróży, wymagało pewnej ręki i pełnej świadomości dobrego żeglarza.

Hrabia Timaszew protestował początkowo, ale uległ wreszcie prośbom kapitana Servadac’a, który zobowiązał go do objęcia w czasie jego nieobecności rządów na Ostoi i Gorącym Lądzie. Wyprawa była w gruncie rzeczy pełna niebezpieczeństw, uczestnicy jej byli ciągle narażeni. Każda silniejsza burza mogła zniszczyć niepewny wehikuł, i w razie, gdyby kapitan Servadac miał nie wrócić, hrabia był jedyną osobą, która potrafiłaby pokierować losami małej kolonji. Zgodził się więc pozostać.

ser_51.jpg (193668 bytes)

O wschodzie słońca dnia 16-go kwietnia kapitan Servadac i porucznik Prokop załadowali sanie. W chwili gdy wyruszali w podróż, mróz sięgał dwudziestu pięciu stopni. Towarzysze żegnali się z wielkiem wzruszeniem. Zmartwienie odebrało Ben-Zoufowi mowę. Wszyscy marynarze rosyjscy i hiszpańscy pragnęli uścisnąć dłonie podróżnym. Hrabia przycisnął do piersi odważnego oficera i uściskał wiernego Prokopa. Gorące pocałunki małej Niny, której wielkie oczy nabrzmiały łzami, zakończyły tę wzruszającą scenę. Po kilku minutach sanie z rozpiętemi żaglami zniknęły z oczu patrzącym.

Sanie zaopatrzone były w dwa żagle, z których jeden nastawiono pod wiatr. Lekki wehikuł pomknął z niezwykłą szybkością, którą pasażerowie jego obliczali na conajmniej dwanaście mil na godzinę. Porucznik Prokop przy pomocy busoli, umieszczonej na przedzie sani, kierował się wprost ku Formenterze.

Jazda była wyjątkowo równa, sanie nie podlegały najlżejszym nawet wstrząsom, których przecież nie da się uniknąć w najlepiej zbudowanych pociągach. Straciwszy na powierzchni Galji wiele ze swej dawniejszej wagi ziemskiej, mknęły z szybkością dziesięć razy większą, niż to było możliwe w warunkach ziemskich. Kapitan Servadac i porucznik Prokop mieli chwilami wrażenie, jakgdyby unosili się w powietrzu ponad lodowemi polami. Faktycznie jednak nie opuszczali ani na chwilę szklistej powierzchni, o czem świadczyła pozostająca za nimi chmura śnieżnego pyłu. Poza tem ani śladu życia na całem tem pustkowiu. Ogólne wrażenie beznadziejnego smutku. Mimo to jednak jakiś czar poezji, któremu każdy uległ na swój sposób, owionął dusze podróżników. Porucznik Prokop badał, kapitan Servadac zaś przeżywał piękno pejzażu. Gdy nadszedł zachód słońca i coraz rzadsze jego promienie padały na sanki, zacienione wielkim żaglem, gdy wreszcie nagła noc nastąpiła po dniu, zbliżyli się bezwiednie do siebie, ściskając się w milczeniu za ręce.

Zapanowała ciemna noc. Księżyc był dopiero na nowiu i tylko gwiazdy jaśniały wspaniale na ciemnym firmamencie. Porucznik Prokop zastanawiał się nad niebywałą odległością gwiazd między sobą, wobec której jakże nikłą wydawała się wciąż wzrastająca odległość Galji od słońca! Kapitan Servadac myślał tylko o swych rodakach, do których pędził z pomocą.

Zgodnie z drugiem prawem Keplera szybkość Galji wzdłuż orbity zmniejszyła się od dnia 1-go marca do 1-go kwietnia o dwadzieścia miljonów mil. W tym samym czasie odległość od słońca wzrosła o trzydzieści dwa miljony mil. Znajdowała się więc Galja prawie w środku strefy planet teleskopowych, które krążą pomiędzy Marsem i Jowiszem. Tem się tłumaczy pozyskanie nowego satelity, ochrzczonego w ostatnim biuletynie mianem Neriny. W ten sposób Galja, według ściśle sformułowanych praw, ciągle oddalała się od swego centrum słonecznego. A może nieznany uczony ujmie całą orbitę Galji w ścisłą formułę matematyczną i określi czas, kiedy Galja znajdzie się w swem apheljum?[1] Ten punkt określiłby wówczas maksymalne oddalenie i począwszy od niego, planeta zbliżałaby się już do swej gwiazdy dziennej. Poznanoby w ten sposób dokładnie długość słonecznego roku na Galji.

Porucznik Prokop do świtu był pochłonięty temi niepokojącemi medytacjami. Uradzili teraz z kapitanem zwolnienie tempa jazdy. Doszli bowiem do wniosku, że przebyli już w linji prostej sto kilometrów drogi. Zwinęli żagle i, mimo ścinającego krew w żyłach mrozu, poczęli z niezwykłą skrupulatnością badać bezkresną białą równinę.

Była całkowicie pusta. Najmniejsze wzniesienie skalne nie zakłócało idealnej płaszczyzny lodu.

– Czyśmy się nie zapędzili nieco za bardzo na zachód od Formentery? – niepokoił się kapitan Servadac, studjując mapę.

– To nie jest wykluczone. Nie pozostaje nam nic innego jak oddać się na wolę wiatru.

– Zróbmy więc to – zgodził się kapitan Servadac – i nie traćmy ani chwili czasu!

Sanki skierowano dziobem na północny wschód. Hector Servadac, stawiając czoło dotkliwemu zimnu, stanął na przodzie pojazdu. Wszystkie siły skoncentrował we wzroku. Nie szukał słupa dymu, który świadczyłby o kryjówce nieszczęśliwego uczonego, gdyż liczył, że brak mu nietylko żywności, ale i paliwa. Raczej szukał na horyzoncie zarysu jakiejś skały, wynurzającej się z otchłani lodu.

Nagle oko kapitana Servadac’a roziskrzyło się, a wyciągnięta ręka wskazywała z uporem jeden punkt na horyzoncie.

ser_52.jpg (166475 bytes)

– To tam, tam! – wołał.

I wskazał jakiś kształt zarysowany na linji łuku horyzontu. Porucznik Prokop podniósł do oczu lunetę.

– Tak jest – odpowiedział – słusznie, to tam! To najwyraźniej wieża, służąca do geodezyjnych pomiarów. Nie było już wątpliwości! Rozwinięto żagle i całym pędem ruszono w kierunku dojrzanego objektu, odległego conajmniej o dziesięć kilometrów.

Kapitan Servadac i porucznik Prokop, wzruszeni do głębi, nie mogli wymówić słowa. Wieża rosła w oczach i wkrótce ujrzeli są na płaskiej podstawie skał, leżących ciemną plamą na białem polu lodowem.

Jak słusznie obawiał się kapitan Servadac, żaden dymek nie unosił się z wysepki. Zważywszy na trzaskający mróz, nie należało się już łudzić! Znajdą niewątpliwie zastygłe zwłoki nieszczęśliwych. Po dziesięciu minutach, na kilometr drogi od wysepki, porucznik zwinął żagiel, gdyż wiedział, że sanie nabytym rozpędem dobrną do brzegu.

Wówczas silniejsze jeszcze wzruszenie ścisnęło serce kapitana Servadac’a.

Na szczycie wieży powiewał strzęp niebieskiej etaminy. To wszystko, co pozostało z bandery francuskiej!

Sanie potrącały już o pierwsze skały. Wysepka była maleńka, nie miała nawet pół kilometra obwodu. Była to pozostałość Formentery i całego archipelagu wysp Balearskich. U stóp wieży wznosiła się nędzna, drewniana chata o szczelnie zamkniętych okiennicach.

W mgnieniu oka kapitan Servadac i porucznik Prokop wdrapali się na skały, przesadzili pokryte lodem kamienie i stanęli u progu chaty.

Hector Servadac zapukał do drzwi zamkniętych od wewnątrz.

Cisza… Zawołał – żadnej odpowiedzi…

– Poruczniku, proszę do mnie – wezwał towarzysza. I wspólnemi siłami wyważyli nawpół spróchniałe drzwi. W ponurej izdebce panował zupełny mrok i absolutna cisza. Mieszkaniec lepianki najwidoczniej ja opuścił, lub też zmarł, bezradny wobec okrutnego losu. Otworzono okiennice i światło przeniknęło do wnętrza.

W wygasłem palenisku komina było nieco zimnego popiołu. W kącie stało łóżko. Na łóżku wyciągnięta postać ludzka.

Kapitan Servadac podszedł bliżej i krzyk przerażenia wyrwał mu się z piersi:

– Nie żyje! Zmarł z zimna i głodu!

Zkolei porucznik Prokop pochylił się nad ciałem nieszczęśnika.

ser_53.jpg (226667 bytes)

– Przeciwnie! Żyje! – zawołał.

I wlał pomiędzy zaciśnięte wargi zemdlonego kilka kropel mocnego środka orzeźwiającego. Lekkie westchnienie, a zaraz potem wypowiedziane słabym głosem słowo:

– Galja?

– Tak… tak… Galja – odparł kapitan Servadac – to znaczy?…

– Moja kometa, to jest moja kometa!

Poczem wyczerpanie znów zwyciężyło i chory popadł w stan zupełnego odrętwienia. Kapitan Servadac uświadomił sobie tymczasem, że stanowczo zna tego uczonego, tylko nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go spotykał.

Nie można było nawet myśleć o ratunku, lub pielęgnowaniu w nędznej chatynce, w której brak było rzeczy najelementarniejszych.

Hector Servadac i porucznik Prokop powzięli szybką decyzję. W jednej chwili zemdlony człowiek, jego przyrządy fizyczne i astronomiczne, ubranie, papiery, książki i jakieś stare drzwi, które służyły do obliczeń, znalazły się w saniach.

Wiatr, który na szczęście w trzech czwartych zmienił kierunek, był pomyślny. Skorzystano z tego, rozpięto żagle i opuszczono szczątki wysp Balearskich.

Po trzydziestu sześciu godzinach podróży, dnia 19-go kwietnia, witani owacyjnie przez mieszkańców Gorącego Lądu, dwaj dzielni towarzysze wracali do domu. Uczonego, który przez cały ten czas nie otworzył oczu i nie przemówił ani słowa, złożono w wielkiej wspólnej sali.

Koniec części pierwszej.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 1 Punkt najbardziej od słońca oddalony. (Przyp. tłum.).