Jules Verne
HECTOR SERVADAC
Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego
(Rozdział I-VI)
Spolszczył Włodzimierz Topoliński
Ilustracje P. Philippoteaux
Książnica - Atlas
Lwów - Warszawa, 1931
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I,
w którym poznajemy trzydziestego szóstego mieszkańca sferoidy „Galja”.
Trzydziesty szósty mieszkaniec Galji zjawił się wreszcie na terenie Gorącego Lądu. Jedyne słowa, które wypowiedział dotąd mało zrozumiałym bełkotem, brzmiały:
– To moja kometa. Moja własna kometa!
Cóż to miało oznaczać! Czy, że niepojęte dotąd oderwanie części kuli ziemskiej spowodowane zostało zetknięciem z kometą! Czy istotnie nastąpiło takie spotkanie na orbicie ziemskiej! Której z dwóch asteroid samotnik z Formentery przypisywał nazwę Galji, gwieździe ogoniastej, czy też sferoidzie rzuconej w przestworza? Wszystkie te pytania rozstrzygnąć mógł tylko sam uczony, tak energicznie używający słów „moja kometa”.
W każdym bądź razie wynędzniały samotnik był bezwątpienia autorem notatek, znalezionych przez podróżników Dobryny w czasie ich podróży rozpoznawczej, i astronomem, który zredagował dokument dostarczony przez gołębia pocztowego. On jeden mógł powierzyć falom futeralik i baryłkę oraz obdarzyć wolnością ptaka, którego instynkt skierował do jedynego zamieszkanego terenu nowej planety.
Uczony ten, a był nim napewno mieszkaniec Formentery, znał zatem niektóre elementy Galji. Zdołał on sformułować jej stopniowe oddalanie się od słońca i wymierzyć zmniejszanie szybkości kątowej. Ale czy zbadał rzecz najważniejszą, a mianowicie charakter obiegu Galji, czy porusza się ona wzdłuż hyperboli, paraboli, czy też elipsy! Czy wreszcie wiadome mu są warunki powrotu oderwanej masy ku Ziemi i czy Galja warunkom tym odpowiada? Oto pytania, które nurtowały hrabiego Timaszewa i któremi zkolei niepokoił kapitana Servadac’a i porucznika Prokopa. I oni jednak nic potrafili na nie odpowiedzieć. Wszystkie te sprawy dyskutowali już pod różnym kątem widzenia, nie nasuwały im się jednak żadne konkretne wnioski. I oto jedyny człowiek, który mógłby prawdopodobnie dać jakieś wyjaśnienia, trwał w ciągłej agonji. Jeśli nie uda go się uratować, ciemną pozostanie dla wszystkich przyszłość Galji!
Należało więc użyć wszystkich sił, aby przywrócić uczonego do życia. Dobrze zaopatrzona apteczka Dobryny nie mogła być lepiej użyta. Przystąpiono też natychmiast do ratunku. Wzywający do tej akcji Ben-Zouf powtarzał bez przerwy:
– Do pracy, kapitanie! Trudno sobie wyobrazić, jak ciężkie życie mają uczeni.
Poczęto więc cucić konającego gwałtownemi masażami i tak silnie podniecającemi środkami wewnętrznemi, że wskrzesiłyby umarłego.
Ben-Zoufowi powierzono masaże i, jak się tego łatwo domyślić, wywiązywał się z nałożonego nań obowiązku bez zarzutu. W tym samym czasie Hector Servadac łamał sobie głowę, skąd znał Francuza, przywiezionego z Formentery, i w jakich okolicznościach spotykał się z nim w życiu.
A jednak powinien był go sobie z łatwością przypomnieć. Uczony bowiem, który spoczywał obecnie w wielkiej sali, był dawnym profesorem fizyki Hectora Servadac’a.
Profesor Palmyrin Rosette był istotnie uczonym fizykiem.
Hector Servadac spotykał go tylko w czasie swego jednorocznego pobytu w liceum Charlemagne, nic też dziwnego, że zapomniał o nim, kształcony w dalszym ciągu swych studjów przez najrozmaitszych innych profesorów.
Hector Servadac, jak o tem wspomnieliśmy, nie należał nigdy do kategorji uczniów wzorowych. Za to ileż nadokuczał nieszczęśliwemu Palmyrin Rosette!
Kto wsypywał niepostrzeżenie w laboratorjum sól do wody destylowanej, co wywoływało najbardziej nieoczekiwane reakcje chemiczne? Kto wykradał kroplę rtęci z barometru, powodując sprzeczne z istotnym stanem atmosfery, wskazania? Kto nagrzewał termometr na kilka chwil przed sprawdzeniem go przez profesora? Kto wpuszczał przeróżne owady pomiędzy okular i objektyw mikroskopu? Kto niszczył izolację w maszynie elektrycznej, by nie mogła już wytworzyć ani jednej iskry? Kto wreszcie przekłuł płytkę, podpierającą klosz pompy pneumatycznej, uniemożliwiając wypompowanie z niej powietrza, które wciąż powracało?
To wszystko były figle ucznia Servadac’a i jego niesfornych kolegów.
A miały one dla psotników tem więcej uroku, że profesor Rosette był złośnikiem. Ataki furji i napady wściekłości wprowadzały „hultajską bandę” w najlepszy humor.
W dwa lata po opuszczeniu liceum przez Hectora Servadac’a, Palmyrin Rosette, który czuł się bardziej kosmografem, niż fizykiem, porzucił pracę szkolną i poświęcił się całkowicie studjom astronomicznym. Starał się dostać do obserwatorjum, ale zrzędny i zgryźliwy jego charakter stanęły temu na przeszkodzie. Niezależność materjalna pozwoliła mu na pracę samodzielną, bez oficjalnego tytułu, i dawała satysfakcję pod postacią krytyki innych astronomów. Jemu zresztą zawdzięczano odkrycie trzech ostatnich planet teleskopowych i ustalenie elementów trzysta dwudziestej piątej komety w spisie katalogowym.
Jak już wyżej zaznaczyliśmy, profesor Rosette i uczeń Servadac nie spotkali się nigdy przed owem przypadkowem zetknięciem na Formenterze. Dwunastoletnia rozłąka zatarła zupełnie w pamięci kapitana ofiarę jego młodocianych figlów.
Gdy Ben-Zouf i Negrete rozebrali uczonego z futer, które go okrywały od stóp do głowy, zobaczyli przed sobą małego, łysego, wychudzonego zapewne, choć chudego już z przyrodzenia człowieka, wysokości pięciu stóp i dwóch cali. Na długim, wydatnym nosie wspierały się ogromne okulary, tworzące z gładką, jajkowatą jego czaszką i ogoloną brodą nierozdzielną, zdawałoby się, całość.
Drobny ten jegomość był niezwykle nerwowy. Można go było przyrównać do cewki Rhumkorffa. Cewka „Rosette” gromadziła nerwowość niby elektryczność o wysokiem napięciu. Wybujała nerwowość jednakże nie mogła i nie powinna była utrudnić ratunku. W świecie, liczącym zaledwie trzydziestu pięciu mieszkańców, życie trzydziestego szóstego było wysoko cenione. Zemdlony astronom dawał jeszcze oznaki życia, serce biło bardzo słabiutko, ale w każdym razie działało. Była więc nadzieja doprowadzenia go do przytomności. Ben-Zouf nie szczędził sił przy masażu i tarmosił staruszka rzetelnie.
Wreszcie, po dwudziestu minutach wytężonej pracy, z ust chorego wyrwało się pierwsze westchnienie, a za niem drugie, trzecie… Ściśnięte dotąd kurczowo usta rozchyliły się. Nawpół przytomne oczy otwierały się i przymykały, nieświadome jeszcze miejsca i rzeczy, na które patrzały. Padło kilka niejasnych, przez nikogo niezrozumiałych słów. Prawa ręka drgnęła, podniosła się do czoła, jakgdyby tam czegoś szukała. Rysy twarzy skurczyły się, poczerwieniał, jakgdyby napad złości przywrócił mu życie i zawołał:
– A moje okulary! Gdzie są moje okulary!
Ben-Zouf zarządził poszukiwania. Odnaleziono upragniony przedmiot. Olbrzymie te okulary zaopatrzone były w szkła niemal teleskopowe. Podczas masażu oderwały się od skroni, do których zdawały się być przytwierdzone na stałe, jakgdyby pręt metalowy przebijał na wylot głowę profesora. Umocowane ponownie na orlim nosie wywołały głośny pomruk zadowolenia.
Kapitan Servadac pochylony nad twarzą Palmyrin Rosette’a przyglądał mu się bacznie. W tej chwili profesor szeroko otworzył oczy. Bystre spojrzenie przedarło się poprzez soczewki okularów i rozległ się głos nabrzmiały irytacją.
– Servadac, pięćset wierszy na jutro!
Temi słowy Palmyrin Rosette przywitał kapitana Servadac’a.
Ale ten dziwny początek rozmowy, wywołany zapewne wspomnieniem dawnych nieporozumień, pobudził i pamięć Hectora Servadac’a, który poznał w uczonym dawnego swego profesora fizyki z liceum Charlemagne.
– Pan Palmyrin Rosette! – zawołał. – Mój dawny profesor!… Z ciała i kości!
– Tylko z kości – poprawił Ben-Zouf.
– Do licha! Co za szczególne spotkanie!
Tymczasem Palmyrin Rosette popadł w rodzaj półsnu, który należało szanować.
– Odpowiadam za jego życie – uspokajał tymczasem Ben-Zouf. – Ci drobni ludzie składają się z samych nerwów. Widziałem suchszych od niego, którzy odbywali dalsze podróże!
– A skądże oni przybywali, Ben-Zoufie?
– Z Egiptu, kapitanie, w pięknych, jaskrawo malowanych skrzyniach.
– To były mumje, idjoto!
– Tak jest, kapitanie!
Tak czy inaczej, profesor zasnął. Przeniesiono go do ciepłego łóżka i wszystkie palące pytania zostały siłą rzeczy odłożone na później.
W ciągu całego tego dnia kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop, którzy stanowili prowizoryczną akademję umiejętności, nie mogli się powstrzymać od budowy najnieprawdopodobniejszych hipotez. Której to komecie Palmyrin Rosette nadał miano Galji! Czy nazwa ta przypadła w udziale wyrzuconemu w przestworza odłamkowi kuli ziemskiej? Czego dotyczyły obliczenia podane w notatkach: komety, czy też nowej sferoidy, na której żył kapitan Servadac wraz z trzydziestu pięciu towarzyszami niedoli. Może ci epigoni dawnej ludzkości nie byli wcale Galijczykami?
Oto, co należało rozstrzygnąć. Odpowiedź mogła wszak obalić cały tylomiesięczny aparat dedukcyjny, wypracowany na podstawie nowych fenomenów kosmicznych i luźnych notatek uczonego.
– Poto mamy tu właśnie profesora Rosette, aby nasze wątpliwości rozstrzygnął – zakonkludował Hector Servadac – i przy okazji przedstawił przyjaciołom uczonego, jako zgryźliwego i nerwowego człowieka, przykrego w bliższem pożyciu. Określił go jako niepoprawnego oryginała, uparciucha, narwańca, ale w gruncie rzeczy zacnego człowieka. Najlepiej zawsze przeczekać zły humor, po którym, jak po burzy, musi nastąpić rozpogodzenie.
Gdy kapitan Servadac skończył tę małą biograficzną dygresję, zabrał głos hrabia Timaszew.
– Może pan być pewny, kapitanie, że postaramy się ułożyć jak najlepiej nasze stosunki z profesorem. Przypuszczam zresztą, że odda on nam nielada przysługę, ogłaszając rezultaty swych badań i obserwacyj. Ale będzie to mógł uczynić pod jednym tylko warunkiem.
– Pod jakim? – zagadnął Hector Servadac.
– Że jest autorem znalezionych przez nas dokumentów.
– Ma pan wątpliwości?
– Nie, kapitanie. Wszystkie te wątpliwości skierowane byłyby wszak i przeciwko mojej osobie. Mówię tak tylko, aby wyczerpać serję hipotez niepomyślnych.
– Któż, jeśli nie mój dawny profesor, mógłby być autorem tych rozlicznych notatek! – upierał się Hector Servadac.
– Może jakiś inny astronom samotny w innym punkcie dawnej Ziemi1?
– To wykluczone – wtrącił porucznik Prokop – ponieważ znalezione dokumenty operowały nazwą Galji, a jednocześnie nazwa ta była pierwszem słowem, wypowiedzianem przez profesora Rosette.
Ta słuszna uwaga rozwiała wszelkie wątpliwości i trzeba było się zgodzić, że samotnik z Formentery był prawowitym autorem notatek. Inna sprawa, skąd się wziął na samotnej wyspie. Będzie to mógł wyjaśnić osobiście.
Wraz z nim przybyły do Gorącego Lądu nietylko drzwi, tablica, ale i wszystkie notatki. Przejrzenie ich w czasie snu właściciela nie będzie chyba niedyskrecją.
Na to się zgodzono i przystąpiono do rewizji dokumentów. Charakter pisma i cyfry były te same, co na znalezionych i znanych już dokumentach. Drzwi pokryte jeszcze pisanemi kredą znakami algebraicznemi przechowywano pieczołowicie. Papiery składały się przeważnie z luźnych kartek, pokreślonych figurami geometrycznemi. Krzyżowały się tam krzywe otwarte, jak hyperbole, o nieskończenie długich, stale oddalających się ramionach, również biegnące w nieskończoność parabole i zamknięte krzywe eliptyczne.
Porucznik Prokop zauważył wówczas, że wszystkie te krzywe ilustrowały orbity przeróżnych komet. Wzdłuż orbit parabolicznych i hyperbolicznych poruszały się komety, wzdłuż eliptycznych te ciała kosmiczne, które ukazywały się periodycznie, w mniejszych lub większych odstępach czasu, na horyzoncie ziemskim.
Pobieżne przejrzenie papierów i tablicy (drzwi) wskazywało wyraźnie, że profesor pracował nad ujęciem w formę matematyczną elementów komet; nie można było jednak przesadzać znaczenia skreślonych krzywych, gdyż przy początkowych obliczeniach pierwszym impulsem każdego astronoma jest nadanie komecie drogi parabolicznej.
Ze wszystkiego wynikało, ze w czasie pobytu swego na Formenterze Palmyrin Rosette obliczał elementy jakiejś nowej, nieumieszczonej w katalogu, komety.
Czy obliczenia swoje rozpoczął przed czy po kataklizmie 1-go stycznia, mógł tylko sam wyjaśnić.
– Czekajmy zatem – orzekł hrabia Timaszew.
– Czekam, ale się niecierpliwię! – odparł kapitan Servadac. – Choć za każdą godzinę snu profesora oddałbym miesiąc życia!
– Nie wiem, czy zrobiłby pan na tem dobry interes – zauważył porucznik Prokop.
– Jakto? Aby się dowiedzieć, co jest sądzone naszej asteroidzie?…
– Nie chcę panu odbierać złudzeń, kapitanie – odparł porucznik Prokop – ale z tego, co profesor wie o komecie Galji, nie wynika aby mógł dać wyczerpujące informacje o tym fragmencie ziemi, który nas interesuje. Czy istnieje wogóle jakaś łączność pomiędzy ukazaniem się na horyzoncie ziemskim komety i wyrzuceniem w przestworza naszej sferoidy!
– Ależ, oczywiście! – zawołał kapitan Servadac. – Łączność jest widoczna! Przecież to jasne jak dzień, że…
– Że?… – podchwycił hrabia Timaszew, z widoczną niecierpliwością oczekujący dalszych wniosków.
– Że Ziemię trąciła jakaś kometa, czemu zawdzięczamy naszą podróż w zaświaty.
Po tej enuncjacji kapitana Servadac’a hrabia Timaszew i porucznik Prokop przyglądali się sobie przez chwilę w milczeniu. Jakkolwiek nieprawdopodobne wydawało się spotkanie Ziemi z kometą, nie było ono jednak wykluczone. Tego rodzaju zdarzenie mogło nareszcie wyjaśnić niepojęte dotąd zjawisko, mogło być niedocieczoną przyczyną wszystkich niezwykłych wydarzeń.
– Może pan ma i rację, kapitanie – odparł po dłuższej chwili namysłu porucznik Prokop. – Zderzenie takie zdaje mi się możliwe. Jeśli tak było istotnie, olbrzymia tarcza, którą widzieliśmy w nocy po katastrofie, nie była prawdopodobnie niczem innem, jak ową mknącą z szaloną szybkością kometą, wytrąconą chwilowo ze swej orbity.
– Ta hipoteza mogłaby jedynie wytłumaczyć obecność nieznanej gwiazdy – odpał kapitan Servadac.
– Oto – wtrącił hrabia – pierwsza hipoteza, która trafia mi do przekonania. Uzgadnia ona nasze obserwacje z danemi profesora Rosette’a. Nazwa Galji przypada zapewne owej gwieździe błądzącej, która nas wyrzuciła w przestworza. Prawdopodobnie tak, ale jest jeszcze jedno zagadnienie, którego nie pojmuję…
– Jakie, mianowicie?
– Że uczony zajmował się bardziej kometą, niż bryłą, na której sam się znajdował.
– Ach, hrabio, wszak wiadomo jakimi oryginałami są ci fanatycy wiedzy. A to jest dziwak pierwszej klasy! – odparł kapitan Servadac.
– Poza tem możliwe również – zauważył porucznik Prokop – że obliczenia elementów Galji datują się jeszcze z przed katastrofy. Profesor mógł wiedzieć o zbliżaniu się komety i obserwować ją przed kataklizmem.
Uwaga porucznika nie pozbawiona była słuszności. Zatem w zasadzie przyjęta została hipoteza kapitana Servadac’a. Wszystko sprowadzało się do tego, że w nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia jakaś kometa przecięła ekliptykę i zderzyła się z Ziemią, powodując oderwanie olbrzymiego odłamu globu ziemskiego, który dotąd wędruje w przestworzach międzyplanetarnych.
Jeśli członkowie galijskiej Akademji Umiejętności nie dotarli, być może, jeszcze do jądra sprawy, byli w każdym razie już blisko prawdy.
Jedynie Palmyrin Rosette mógł zagadkę wyjaśnić wszechstronnie!
Rozdział II,
którego ostatnie słowo wyjaśnia czytelnikowi to, czego się zapewne sam już domyślił.
W ten sposób zakończył się dzień 19-ty kwietnia. Ogół kolonistów wrócił do zajęć codziennych, bo nie wszystkich w tym samym stopniu zajęło zjawienie się profesora Rosette’a. Beztroscy Hiszpanie i Rosjanie, ufający swym przełożonym, mało się zajmowali przyczynami i skutkami zjawisk kosmicznych. Nie pilno im było dowiedzieć się, czy asteroida powróci któregoś dnia na Ziemię, czy też trzeba będzie żyć i umierać na Galji. Nawet w nocy cechowała ich zupełna beztroska, nie tracili czasu snu na próżne rozpamiętywania.
Ben-Zouf, przedzierzgnięty w pielęgniarza, nie odstępował łóżka chorego. Wchodził tu w grę jego honor, zobowiązał się bowiem postawić profesora na nogi. Czuwał też bez przerwy, gotów na każde skinienie. Liczył wszystkie jego westchnienia! Chwytał w lot słowa, które chory szeptał niekiedy. Zaznaczyć trzeba, że najczęściej przez sen wymawiane było słowo Galja, w intonacjach przechodzących od zwykłego zniecierpliwienia do nieopanowanej złości. Może profesor śnił, że chciano mu ukraść kometę, że kwestjonowano odkrycie Galji, lub pierwszeństwo jego obliczeń i obserwacyj – może… ale wszystko to były zagadki. Palmyrin Rosette należał do ludzi, którzy szaleli nawet we śnie.
Mimo skupienia całej uwagi, pielęgniarz nie mógł z tych słów bez związku wyciągnąć żadnych dalej idących wniosków. W każnym bądź razie profesor spał całą noc i słabe początkowo westchnienia zmieniły się wkrótce w donośne chrapanie.
Gdy słońce wzeszło na wschodnim horyzoncie Galji, profesor spał wciąż jeszcze i Ben-Zouf uznał za stosowne sen jego szanować. Zresztą w tym czasie uwaga jego skierowała się gdzie indziej.
Od strony wielkich drzwi galerji rozległo się kilka uderzeń. Drzwi te służyły nietyle do obrony przed niepożądanymi gośćmi, ile przed dotkliwem zimnem zewnętrznem.
Ben-Zouf już zamierzał opuścić na chwilę łóżko chorego i wyjrzeć, ale zastanowił się i doszedł do wniosku, że pewno się przesłyszał. Zresztą nie był przecież stróżem i mógł go wyręczyć kto inny, mniej odpowiedzialnem od niego obarczony zajęciem. W rezultacie nie ruszył się z miejsca.
Wszyscy pogrążeni byli jeszcze w głębokim śnie. Hałas się powtórzył.
– U licha, tego już za wiele! – zaklął Ben-Zouf. – Co to może być?
Skierował się ku drzwiom głównej galerji.
– Kto tam? – zawołał donośnie, bez cienia uprzejmości.
– To ja – brzmiała słodka odpowiedź.
– Ja, to znaczy kto?
– Izaak Hakhabut.
– I czegóż ty tu chcesz właściwie?
– Żeby mnie pan wpuścił do środka, panie Ben-Zoufie.
– A czegóż tu chcesz? Sprzedawać swoje towary?
– Wie pan dobrze, że nikt nie chce ich kupić.
– A więc, idź do djabła!
– Panie Ben-Zoufie! – podjął na nowo Izaak z pokorną prośbą w głosie – chciałbym pomówić z Jego Ekscelencją panem gubernatorem generalnym.
– Śpi jeszcze.
– Poczekam, aż się obudzi.
– A, czekaj sobie za drzwiami!
Ben-Zouf, uznawszy rozmowę za skończoną, chciał właśnie wracać do łoża chorego, gdy nadszedł, zwabiony hałasem, kapitan Servadac.
– Co się stało, Ben-Zoufie!
– Nic, a raczej prawie nic. To zwierzę Hakhabut dobija się, bo pragnie mówić z panem kapitanem.
– A więc otwórz mu – rozkazał Hektor Servadac. – Musimy się dowiedzieć, co go sprowadza.
– Wyobrażam sobie jego interesy!
– Otwieraj, powtarzam!
Ben-Zouf usłuchał. W tej samej chwili Hakhabut, zawinięty w swą starą opończę, wszedł do środka. Kapitan Servadac cofnął się do sali centralnej, a za nim szedł Izaak, nie szczędząc kapitanowi słów powitania, pełnych pokory i uniżoności.
– Czegóż pan chce? – zapytał Hector Servadac, patrząc prosto w twarz Hakhabutowi.
– Ach, panie gubernatorze, tu coś zaszło w ciągu ostatnich paru dni?
– Więc pan przychodzi tu po nowiny?
– Tak jest, panie gubernatorze, i mam nadzieję, że pan mi ich nie odmówi.
– Nic panu nie powiem, bo sam nic nie wiem.
– A jednak nowe jakieś indywiduum ukazało się wczoraj na Gorącym Lądzie.
– Więc pan już wie o tem!
– Tak jest, panie gubernatorze. Z mego biednego stateczku widziałem sanie udające się w dalszą poddróż, widziałem też następnie jak wracały. I zdawało mi się, że wynoszono z nich z wszelkiemi ostrożnościami…
– No dobrze i co dalej?
– Czy nie sprowadzono tu cudzoziemca?
– Którego pan zna?
– Tego nie mówię, panie gubernatorze, ale właśnie chciałem… pragnąłbym…
– Czego?
– Pomówić z tym cudzoziemcem, bo może pochodzi on…
– Skąd?
– Z północnych wybrzeży morza Śródziemnego i przynosi…
– Co przynosi?
– Jakieś wiadomości z Europy! – dokończył Izaak, obrzucając kapitana Servadac’a chciwem spojrzeniem.
Wciąż jeszcze uparcie myślał o tem samem, pomimo trzy i pół miesięcznego pobytu na Galji. Oczywiście, że trudniej mu było niż komukolwiek oderwać się duchowo od spraw ziemskich, od których materjalnie jakże daleko zmuszony był odejść. Wyobrażał sobie, iż wszystkie z żalem zaobserwowane zjawiska anormalne, jak skrócony do połowy czas trwania dnia i nocy, przeniesienie zachodu na wschód i wschodu na zachód, odbywały się na Ziemi! Otaczające go morze było stale morzem Śródziemnem. Jeśli jakaś część Afryki zniknęła istotnie wskutek niezrozumiałych kataklizmów, Europa pozostała nietknięta, kwitła i rozwijała się w odległości kilkuset mil na północ. Wszyscy jej mieszkańcy żyją, jak dawniej, i on sam, Izaak Hakhabut, będzie mógł jeszcze handlować, kupować, sprzedawać, jednem słowem być sobą. Hanza objedzie jeszcze wszystkie brzegi i on, da Bóg, nie straci nic na zaszłych zmianach. Oto dlaczego przybiegł niezwłocznie do groty po wiadomości z Europy, gdy dojrzał nowego człowieka. Nikt nie zamierzał przekonywać Izaaka, ani przełamywać jego uporu, bo wszyscy wiedzieli, że byłoby to bezcelowe. Kapitan Servadac nie próbował nawet tłumaczyć mu sytuacji. Nie zależało mu zresztą na nawiązaniu stosunków z tym budzącym wstręt skąpcem, wysłuchawszy tedy interesu, wzruszył tylko ramionami. Z większem jeszcze lekceważeniem potraktował go Ben-Zouf, wdając się jednak z Żydem w dłuższą rozmowę.
– A więc nie omyliłem się – zaczął rozpromieniony kupiec – wczoraj przybył jakiś cudzoziemiec…
– Tak jest – odparł Ben-Zouf.
– Żywy?
– No, chyba!
– A czy mógłbym wiedzieć proszę pana, z jakich stron przybywa!
– Z wysp Balearskich.
– Wyspy Balearskie! – zawołał Izaak. – Najlepszy punkt handlowy morza Śródziemnego! Kiedyś robiłem tam świetne interesy. Hanza była dobrze znana na tym archipelagu! Może zanadto znana! Ale wyspy te oddalone są o niespełna dwadzieścia pięć mil od brzegów hiszpańskich, więc niemożliwe, aby ten czcigodny podróżnik nie otrzymał i nie przywiózł wiadomości z Europy.
– Oczywiście, i udzieli takich, które ci sprawią przyjemność!
– Pan mówi prawdę, panie Ben-Zouf?
– Zupełna prawdę.
– Wcale nie myślę o zarobkach… wcale… chociaż jestem biednym człowiekiem… chciałbym tylko porozmawiać z nim…
– Zarobisz nawet na tej rozmowie!
– Tak?.. Ach, dałbym wiele, gdyby rozmowa mogła mieć miejsce natychmiast.
– Ho, ho! – odparł Ben-Zouf. – Niestety, nasz podróżnik jest bardzo zmęczony i śpi.
– Ale można go obudzić…
– Hakhabut! – odezwał się. wówczas kapitan Servadac – jeśli odważysz się obudzić tu kogokolwiek, każę wyrzucić cię za drzwi.
– Panie gubernatorze – błagał Izaak uniżonym głosem – chciałbym przecież wiedzieć…
– I będziesz wiedział – przerwał kapitan Servadac. – Samemu zależy mi na tem, abyś był obecny, gdy nowy nasz towarzysz będzie nas informował o Europie.
– I ja także będę dbał o to – dodał Ben-Zouf – aby zobaczyć twoją rozradowaną minę. Izaak Hakhabut czekał niedługo, gdyż w tej samej chwili rozległo się niecierpliwe wołanie Rosette’a.
Na to wezwanie wszyscy, jak jeden mąż, ruszyli ku niemu: kapitan Servadac, hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf, który musiał nadstawić ramienia, aby podtrzymać profesora w pozycji siedzącej. Uczony był tylko nawpół rozbudzony i, widocznie pod wpływem jakiegoś niepokojącego snu, wołał:
– Józefie, niech djabli porwą to zwierzę! Czy przyjdziesz wreszcie, Józefie?
Józef był zapewne służącym, który jednakże nie mógł się zjawić, gdyż najwidoczniej pozostał na Ziemi. Zderzenie z Galją spowodowało prawdopodobnie wieczystą rozłąkę pana i sługi.
Tymczasem profesor wołał coraz głośniej:
– Józefie, ofiaro jedna, gdzie są moje drzwi?
– Jestem – odezwał się wówczas Ben-Zouf – a drzwi pańskie są dobrze zabezpieczone.
Palmyrin Rosette szeroko otworzył oczy, a potem marszcząc brwi, bacznie zaczął przyglądać się ordynansowi.
– To ty jesteś Józefem? – zapytał.
– Do usług, panie profesorze – odparł śmiało Ben-Zouf.
– A więc dobrze. Prędko Józefie, moją kawę.
– Już się robi – brzmiała odpowiedź i ordynans pobiegł do kuchni.
W tym czasie kapitan Servadac, pomógłszy profesorowi unieść się na łóżku, zapytał:
– Czy kochany profesor poznaje dawnego swego ucznia z Charlemagne?
– Tak jest, Servadac’u – odparł Palmyrin Rosette – mam nadzieję, że poprawiłeś się w ciągu tych lat dwunastu?
– I to znacznie! – odpowiedział, śmiejąc się, kapitan Servadac.
– To dobrze. To bardzo dobrze – chwalił profesor. – Ale gdzież moja kawa? Bez kawy nie mam jasnego umysłu. A w obecnych okolicznościach to bardzo potrzebne.
Na szczęście powracał już Ben-Zouf, niosąc ogromną filiżankę gorącej czarnej kawy.
Opróżniwszy filiżankę, uczony wstał z łóżka, wszedł do ogólnej sali i, ogarnąwszy ją roztargnionem spojrzeniem, siadł wygodnie w fotelu, przeniesionym tu z Dobryny.
Sprawiał jeszcze przykre wrażenie, ale zadowolony wzrok przypomniał już autora notatek, w rodzaju: „all right”, „va bene”, „nil desperandum”. Odrazu przystąpił do sprawy.
– I cóż panowie myślicie o Galji? – zagadnął.
Kapitan Servadac nie zdążył zapytać, co profesor nazywa Galją, gdy uprzedził go Izaak Hakhabut.
Na widok Izaaka brwi profesora ściągnęły się surowo i, odsuwając Żyda ręką, tonem człowieka, któremu nie oddają należnych honorów, zapytał:
– Cóż to jest takiego?
– Nie należy zwracać na niego uwagi – odparł Ben-Zouf.
Ale nie łatwo było powstrzymać Izaaka, ani jego chęci mówienia. Nic sobie nie robiąc z otoczenia, powrócił do ataku.
– Panie – rzekł – zaklinam cię w imię Abrahama, Izaaka i Jakóba, opowiedz co się dzieje w Europie.
Palmyrin Rosette zerwał się z fotelu, jakgdyby go coś podrzuciło.
– Co się dzieje w Europie! – zawołał. – Jemu się zachciewa wiadomości z Europy!
– Tak… tak… – potwierdził Izaak i zbliżył się do fotelu profesora, chcąc się w ten sposób obronić przed szturchańcami Ben-Zoufa.
– A pocóż ci one – badał uczony.
– Aby tam powrócić.
– Tam powrócić! Któregoż mamy dzisiaj? – zapytał profesor, zwracając się do swego dawnego ucznia.
– Dwudziestego kwietnia – odparł kapitan Servadac.
– A zatem dzisiaj to znaczy dnia 20-go kwietnia – odpowiedział rozpromieniony Palmyrin Rosette – jesteśmy oddaleni od Europy o sto dwadzieścia trzy miljony mil.
Izaak Hakhabut zatoczył się jak człowiek, któremu odebrano resztkę nadziei.
– A więc tu nic niewiadomo? – dziwił się profesor.
– Zaraz wszystko wyjaśnię – odparł Hektor Servadac. I w kilku słowach zaznajomił profesora z biegiem wypadków, począwszy od owej pamiętnej nocy 31-go grudnia. Opowiedział o wyprawie Dobryny, o odkryciu nielicznych szczątków dawnego kontynentu, jako to kilku fragmentów Tunisu, Sardynji, Gibraltaru i wreszcie Formentery, wyjaśnił w jaki sposób trzy razy notatki profesora wpadały w ręce podróżników, jak i dlaczego przeniesiono się z wysepki Ostoi na Gorący Ląd. Palmyrin Rosette wysłuchał całego tego opowiadania, nie szczędząc mówiącemu oznak zniecierpliwienia. Gdy wreszcie kapitan Servadac skończył, zapytał:
– Gdzie według was znajdujecie się w tej chwili, panowie?
– Na nowej asteroidzie, która krąży w układzie słonecznym – odparł kapitan Servadac.
– A tą nową asteroidą jest?
– Olbrzymi, oderwany od macierzy, fragment kuli ziemskiej.
– Fragment kuli ziemskiej! Oderwany! Istotnie…, a w jakiż sposób oderwany?
– Na skutek zderzenia z kometą, którą pan nazwał Galją.
– A więc nie, panowie – mówił, unosząc się z fotelu Palmyrin Rosette. – Stało się lepiej, niż przypuszczacie.
– Lepiej? – podjął z zainteresowaniem porucznik Prokop.
– Tak jest – zapewnił profesor – lepiej! Istotnie, nieznana jakaś kometa uderzyła w Ziemię, w nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia o godzinie drugiej minut czterdzieści siedem, trzydzieści pięć i sześć dziesiątych sekundy nad ranem, ale kometa ta, że się tak wyrażę, zaledwie musnęła Ziemię, zabierając jej tylko tych kilka cząsteczek, które panowie odnaleźli w czasie swej rozpoznawczej podróży.
– A zatem, gdzież my jesteśmy? – niecierpliwił się kapitan Servadac.
– Na gwieździe, którą nazwałem Galją – obwieścił z triumfem profesor Rosette. – Jesteście na mojej komecie!
który wyjaśnia zagadkę, dlaczego Palmyrin Rosette jest tak zachwycony swym losem.
Przeszłość wszystkim była znana. Teraźniejszość przeżywano. Ale wszystkich dręczyło pytanie, co stanie się w przyszłości? Czy przewidywał ja ten dziwak-uczony? Nikt nie miał odwagi zapytać go o to.
Udrapowany w powagę profesorską Palmyrin Rosette zdawał się oczekiwać na prezentację całej kolonji.
– Hrabia Timaszew – rzekł kapitan, przedstawiając współtowarzysza.
– Bardzo miło mi poznać hrabiego – odparł Palmyrin Rosette tonem gospodarza domu.
– Coprawda, nie z własnej woli znalazłem się na pańskiej planecie, profesorze – rzucił hrabia Timaszew – niemniej przeto dziękuję serdecznie za tak gościnne przyjęcie.
Hector Servadac, wyczuwając ironję odpowiedzi, uśmiechnął się zlekka i mówił dalej:
– Porucznik Prokop, komendant jachtu Dobryna, na którym dokonaliśmy objazdu całej Galji.
– Objazdu? – żachnął się profesor.
– Tak jest, objazdu – obstawał przy swem powiedzeniu kapitan Servadac. Poczem ciągnął dalej:
– Ben-Zouf, mój ordyn…
– Adjutant generalnego gubernatora Galji – z pośpiechem wtrącił Ben-Zouf w obawie, aby nie pominięto żadnego z tytułów jemu i kapitanowi należnych.
Zkolei przedstawiono marynarzy rosyjskich, Hiszpanów, młodego Pablo i małą Ninę, którym profesor przyglądał się z podełba.
Izaak Hakhabut zbliżył się do uczonego i zapytał:
– Panie astronomie, jedno małe pytanie, pytanie, do którego przywiązuję jednakże olbrzymią, wagę… kiedy możemy się spodziewać powrotu?
– Ach, któżby myślał o powrocie – brzmiała odpowiedź – przecież dopiero co wyruszyliśmy!
Po skończonej prezentacji Hector Servadac poprosił profesora o opowiedzenie swojej historji.
Historję tę można streścić w kilku wierszach. Pragnąc dokładnie określić i wymierzyć południk, przechodzący przez Paryż, rząd francuski mianował specjalną komisję naukową, do której jednakże ze względu na przykry, nietowarzyski charakter nie wszedł Palmyrin Rosette. Rozwścieczony i dotknięty do żywego profesor postanowił pracować na własną rękę. Podejrzewając nieścisłość prac geodezyjnych, zapragnął sprawdzić pomiary, przeprowadzone pomiędzy Formenterą i wybrzeżem hiszpańskiem, przy pomocy trójkąta o boku długości czterdziestu mil. Była to praca, której dokonali przed nim z niezwykłą ścisłością Biot i Arago.
Palmyrin Rosette opuścił Paryż i udał się na wyspy Balearskie. Na najwyższym punkcie Formentery urządził obserwatorjum i, zainstalowawszy się obok wraz ze służącym Józefem, rozpoczął swój pustelniczy żywot. Równocześnie jeden z dawnych asystentów uczonego umieścił na brzegu hiszpańskim lunetę, skierowaną wprost na lunetę Formentery. Poza kilku książkami, instrumentami pomocniczemi i zaopatrzeniem w żywność na dwa miesiące, profesor posiadał jeszcze, tworzącą nieodłączną z nim całość, lunetę astronomiczną. Miał bowiem manję przeszukiwania przestworów niebieskich i niepłonną nadzieję uwiecznienia swego skromnego nazwiska wiekopomnemi odkryciami. Prace Palmyrin Rosette’a wymagały przedewszystkiem niewyczerpanej wprost cierpliwości. Co noc musiał czatować na sygnał świetlny z Hiszpanji, celem ustalenia wierzchołka swego trójkąta. Niestety, niezwykle gęsta mgła spowiła nietylko tę część Europy, ale cały prawie świat.
Wyjątkowo w tej części wysp Balearskich powstawały jednakże często luki w gęstej masie mgieł. Należało więc czuwać, co jednakże nie przeszkadzało profesorowi interesować się niebem i układem ciał niebieskich. W tym czasie zajmowały go badania części firmamentu, na której rysowała się Konstelacja Bliźniąt.
Konstelacja ta, obserwowana gołem okiem, przedstawia się jako grupa sześciu gwiazd, czuły jednak teleskop podnosi ich liczbę do sześciu tysięcy. Palmyrin Rosette, nie posiadając teleskopu, musiał się zadowolić swą nieodłączną lunetą astronomiczną.
Któregoś wieczora, w czasie zwykłych badań, zauważył w obserwowanym gwiazdozbiorze jakiś punkt świecący, nienotowany na żadnej mapie. Była to najwidoczniej jakaś nowa gwiazda. Obserwując gwiazdę uważnie w ciągu kilku kolejnych nocy, profesor zauważył, że zmienia ona szybko swe położenie w stosunku do innych gwiazd stałych. Czyż nieba zsyłały mu nową jakąś planetę? Może ziszczą się wreszcie marzenia wiekopomnego odkrycia? Palmyrin Rosette zdwoił uwagę i skonstatował wreszcie, że badana gwiazda była kometą. Wkrótce zresztą, stała się już widoczna okalająca ją mgła i promienisty ogon. Należy stwierdzić, że pomiary od tej chwili zostały zupełnie zaniedbane. Asystent dawał sygnały z brzegu hiszpańskiego, ale Palmyrin Rosette nie patrzył już w tamtą stronę. Cały zapał skierował na nową, ogoniastą gwiazdę, którą pragnął poznać dokładnie i ochrzcić. Nie istniało dla niego nic poza skrawkiem nieba, obejmującym gwiazdozbiór Bliźniąt.
Palmyrin Rosette oparł swe obliczenia na hipotezie krzywej parabolicznej i nie omylił się w danym przypadku.
Podobnie jak dla nakreślenia koła potrzebne są trzy punkty jego okręgu, tak i dla określenia elementów komety konieczna jest znajomość spółrzędnych trzech jej kolejnych położeń. Można wtedy wyznaczyć drogę komety w przestworzach i ustalić t. zw. elementy.
Palmyrin Rosette nie zadowolnił się trzema punktami. Korzystając z przewlekającego się rozproszenia mgieł, zanotował trzydzieści kolejnych położeń, zbliżającej się z zastraszającą szybkością, komety i na tej podstawie ustalił pięć jej elementów:
1° Nachylenie orbity komety do ekliptyki, to znaczy do płaszczyzny, zawierającej krzywą obiegu Ziemi dookoła słońca. Rozmiary tego kąta decydują o możliwości spotkania. Naogół kąt miedzy temi płaszczyznami jest znaczny i dlatego rzadkie są zetknięcia Ziemi z kometami. W danym jednakże przypadku obie płaszczyzny niemal przylegały do siebie.
2° Punkt, w którym długowłosa gwiazda przecina orbitę ziemską.
3° Kierunek wielkiej osi orbity. Określa się go na mocy obliczenia długości geograficznej periheljum komety. Tak też postąpił Palmyrin Rosette i w ten sposób określił definitywnie położenie krzywej parabolicznej na płaszczyźnie.
4° Odległość punktu przysłonecznego komety, to znaczy najmniejsza osiągalna jej odległość od słońca. Rachunek ten daje w rezultacie możność dokładnego określenia kształtu paraboli, albowiem wiadomo, że w ognisku jej stale znajduje się słońce.
5° Kierunek ruchu komety, który okazał się wsteczny w stosunku do ruchu planet, gdyż poruszała się ona ze wschodu na zachód.
Ustaliwszy tych pięć elementów, Palmyrin Rosette obliczył datę przejścia komety przez periheljum. Poczem upewniwszy się, ku największej radości, że jest to kometa nieznana, nazwał ją Galją i przystąpił do pisania raportu.
Mimowoli nasuwa się pytanie, czy profesor zdawał sobie sprawę z możliwości spotkania Ziemi z Galją? Ściślej mówiąc, nie z możliwości, ale konieczności spotkania. Powiedzieć, że cieszyła go ta perspektywa, to za mało. Był poprostu zachwycony i oszołomiony. Tak jest! W nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia Ziemia dozna silnego wstrząsu, tem groźniejszego, że obie gwiazdy poruszają się w kierunkach przeciwnych.
Kto inny na jego miejscu pod grozą strachu opuściłby natychmiast Formenterę, on wytrwał na posterunku. Nietylko nie opuścił wyspy, ale nawet przemilczał odkrycie. Dzienniki donosiły, że gęste mgły uniemożliwiają wszelkie badanie astronomiczne. Dotąd żadne obserwatorium nie sygnalizowało pojawienia się komety, Palmyrin Rosette uznał się więc za jedynego odkrywcę Galji. Tak też było w istocie i ta okoliczność oszczędziła mieszkańcom całej prawie Ziemi paniki i obawy końca świata.
Profesor przebywał uparcie na Formenterze, zwłaszcza, że według jego obliczeń kometa miała uderzyć w Ziemię od strony południowego Algeru. Chciał więc być w pobliżu, gdyż zjawisko zapowiadało się nader ciekawie.
Zderzeniu towarzyszyły wszystkie przewidziane a znane nam już efekty. Stało się jednak, że Palmyrin Rosette stracił z oczu służącego Józefa. I gdy zbudził się z dość długiego omdlenia, był sam jeden na wyspie. Jedynie Formentera została z całego archipelagu wysp Balearskich.
Taka była, wysłuchana w skupieniu przez audytorjum, historja profesora. Zakończył słowami:
– Zaszły poważne bardzo zdarzenia – zmiana stron świata, zmniejszenie siły ciężkości. Ale nie wyprowadzam stąd błędnych wniosków, panowie, jakobyśmy znajdowali się nadal na kuli ziemskiej! Nie! Ziemia w towarzystwie swego satelity księżyca krąży w dalszym ciągu w przestworzach, nie wytrącona ze swej orbity. Została ona wszak zaledwie muśnięta przez kometę i utraciła tych kilka cząsteczek, które panowie odnaleźli. Wszystko skończyło się jak najlepiej i nie mamy powodu narzekać. Mogliśmy wszak zostać zmiażdżeni przez kometę, mogła też kometa na stałe zespolić się z Ziemią i wtedy bylibyśmy pozbawieni rozkoszy podróży w przestworzach!
Palmyrin Rosette obwieszczał to wszystko z tak niekłamaną radością, iż nikt nie miał odwagi mu przeczyć. Jedynie gruboskóry nieco Ben-Zouf zaryzykował twierdzenie, że gdyby kometa, miast pewnych okolic Afryki, uderzyła w Montmartre, wzgórze to oparłoby się niewątpliwie wstrząsowi, a wówczas…
– Montmartre! – zawołał Palmyrin Rosette. – Ależ to nędzne wzgórze w prochby się rozsypało, jak kretowisko.
– Kretowisko! – oburzył się dotknięty do żywego Ben-Zouf. – Moje wzgórze schwyciłoby w locie ten pana okruch komety, wdziewając go jak kepi!
Hector Servadac, pragnąc przeciąć tę niefortunną dyskusję, nakazał Ben-Zoufowi milczenie. Incydent został zatem zlikwidowany, ale Ben-Zouf zachował wieczystą urazę do profesora za zlekceważenie rodzinnego zakątka.
Narazie interesowało wszystkich, czy Palmyrin Rosette po doznanym wstrząsie był w stanie kontynuować swe studja astronomiczne i jaką przyszłość rokował komecie?
Porucznik Prokop umiejętnie i ostrożnie, ze względu na wybuchowy charakter profesora, formułował swe pytania, informując się o drogę jaką przebywa Galja i długość jej obrotu dokoła słońca.
– Określiłem drogę mej komety jeszcze przed wstrząsem – brzmiała odpowiedź – ale teraz musiałem obliczenia rozpocząć na nowo.
– A czemuż to, profesorze? – zapytał zdziwiony tą odpowiedzią porucznik Prokop.
– Dlatego, że na skutek wstrząsu orbita Galji mogła ulec zmianie.
– Przypuszcza pan zatem, iż tak się stało?
– Jestem tego pewien – odparł Palmyrin Rosette – zwłaszcza, że obserwacje moje z okresu po kataklizmie odznaczają się bezwzględną dokładnością.
– I poznał pan elementy nowej orbity? – interesował się szczerze porucznik Prokop.
– Tak jest – bez wahania odpowiedział uczony.
– Ależ w takim razie pan wie…
– Zaraz pana wtajemniczę w to, co wiem. Otóż Galja potrąciła Ziemię w nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia, o godzinie drugiej minut czterdzieści siedem, sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych, 10-go stycznia przecięła orbitę Wenus, 15-go przeszła swe periheljum, powtórnie przecięła drogę Wenus, 1-go lutego przekroczyła punkt najwyższy, 13-go lutego przecięła drogę Marsa, 10-go marca wkroczyła w sferę planet teleskopowych, biorąc sobie za satelitę Nerinę.
– Okoliczności te są nam wszystkim znane, profesorze – wtrącił Hector Servadac – gdyż mieliśmy szczęście odnalezienia pańskich komunikatów. Tylko daremnie szukaliśmy w nich podpisu i adresu.
– Czyż można było przypuścić choć na chwilę, że pochodzą od kogo innego, jak ode mnie, od Palmyrin Rosette’a? – odrzekł z dumą profesor.
– Istotnie, nie można było – rzucił z powagą hrabia Timaszew.
Tymczasem nie dowiedziano się nic o przyszłości Galji. Zdawało się nawet, że astronom unika tego tematu. Porucznik Prokop pragnął ponowić pytanie i to w formie bardziej kategorycznej, lecz Hector Servadac uważał, że lepiej nie nudzić oryginała i zapytał tylko:
– Jakże się stało, profesorze, że ucierpieliśmy tak mało przy tem strasznem zderzeniu?
– To jest zupełnie jasne.
– I przypuszcza pan, że poza oderwaniem tego drobnego fragmentu Ziemia nie ucierpiała, że oś jej obrotu nie uległa skrzywieniu?
– Tak sadzę, kapitanie – odparł Palmyrin Rosette – i zaraz to umotywuję. Ziemia poruszała się wówczas z szybkością dwudziestu ośmiu tysięcy stu mil na godzinę, szybkość zaś Galji wynosiła pięćdziesiąt siedem tysięcy mil. Było to tak, jakgdyby pociąg przebiegający osiemdziesiąt sześć tysięcy mil na godzinę, wpadł na przeszkodę. Możecie panowie z tego sądzić o sile zderzenia. Kometa sprawiła to samo, co kula wystrzelona zbliska w szklaną szybę, przeszyła Ziemię, nie niszcząc nic po drodze.
– Istotnie – odparł Hector Servadac – taki mógł być przebieg.
– Taki był – poprawił, zawsze pewny siebie profesor. – Gdyby jednakże Galja miast musnąć, porządnie stuknęła Ziemię, skutki mogły być najfatalniejsze, nie uniknąłby ich nawet Montmartre, gdyby znalazł się na jej drodze!
– Panie!… – zawołał, wyraźnie zaatakowany Ben-Zouf.
– Milcz! – rozkazał kapitan Servadac.
W tym momencie Izaak Hakhabut zbliżył się do uczonego i zniecierpliwionym do najwyższego stopnia głosem zapytał:
– Panie profesorze, możebym się wreszcie dowiedział, czy i kiedy wrócimy na Ziemię?
– Czy panu bardzo pilno? – odwrócił pytanie Palmyrin Rosette.
– Chciałbym to samo pytanie sformułować bardziej naukowo – wtrącił wówczas porucznik Prokop.
– Proszę.
– Twierdzi pan, że dawna orbita Galji uległa zmianie?
– Bezspornie.
– Czy nowa droga komety jest hiperbolą, to znaczy, czy unosi nas w nieskończoność, bez nadziei powrotu?
– Nie! – brzmiała krótka odpowiedź profesora.
– Byłażby zatem elipsa?
– Tak, jest elipsą.
– I płaszczyzna jej zbiega się w dalszym ciągu z płaszczyzną obiegu Ziemi?
– Niewątpliwie.
– Galja należy więc do rzędu komet perjodycznych?
– I to krótko-perjodycznych, gdyż całkowity obrót jej dookoła słońca, uwzględniając już zakłócenie ruchu wywołane przez Jowisza i Marsa, wynosi równo dwa lata.
– Ależ w takim razie – zawołał uradowany porucznik Prokop – są wszelkie dane, że po upływie dwóch lat od chwili kataklizmu, spotka Ziemię w tym samym punkcie, w którym już raz nastąpiło zderzenie.
– Istotnie, należy się tego obawiać!
– Obawiać?
– Tak jest, panie – odparł, tupiąc ze złości nogą Palmyrin Rosette. – Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy, i koniec na tem. Gdyby to zależało ode mnie, Galja nie powróciłaby nigdy na Ziemię!
w którym Palmyrin Rosette znęca się nad dawnym swym uczniem Servadac’em.
W ten sposób mieszkańcom Gorącego Lądu, twórcom najfantastyczniejszych hipotez, wszystko wyjaśniło się w jednej chwili. Są uniesieni przez kometę i błądzą we wszechświecie. Oddalającą się w gęstej powłoce chmur planetą, którą kapitan Servadac obserwował po katastrofie, była właśnie Ziemia. Nic innego tylko kula ziemska wywołała te potężne i jedyne w swoim rodzaju przypływy i odpływy, którym uległo morze Galijskie.
Ale ostatecznie kometa ta miała powrócić na Ziemię, tak przynajmniej zapewniał profesor. Czy aby obliczenia jego były dość dokładne, czy sprawdzą się z matematyczną ścisłością? Nie można się dziwić, że Galijczykom nasuwało się wiele wątpliwości w tym względzie. Szereg najbliższych dni poświęcono zainstalowaniu nowoprzybyłego. Był to, na szczęście, człowiek mało wymagający od życia, umiejący się zastosować do każdych warunków. Błądząc stale w obłokach, pomiędzy gwiazdami, nie przejmował się zbytnio sprawami pomieszczenia i pokarmu. Żądał dla siebie jedynie dobrze przyrządzonej czarnej kawy. Zdawał się nawet nie zauważać pomysłowości z jaką koloniści urządzili się w grocie.
Kapitan Servadac pragnął byłemu profesorowi, oddać najlepszy pokój. Palmyrin Rosette jednakże odmówił poprostu, gdyż nie zależało mu bynajmniej na towarzystwie. Potrzebny mu był jedynie rodzaj całkowicie odosobnionego, dobrze położonego obserwatorjum, w którem mógłby spokojnie prowadzić swe studja astronomiczne.
Hector Servadac i porucznik Prokop zajęli się więc odszukaniem właściwego pomieszczenia. Szczęście sprzyjało im najwidoczniej. Na wysokości jakichś stu kroków ponad grotą centralną znaleźli na zboczu wulkanu niewielką szczelinę, w której dałoby się pomieścić obserwatorjum i potrzebne uczonemu przyrządy. Znalazło się tam nawet miejsce na łóżko, niektóre meble, jak stół, fotel, szafa, nie mówiąc już o znakomitej lunecie. Przepływający obok wąski, oddzielony od głównego łożyska, strumyk lawy dostatecznie ogrzewał obserwatorjum.
Ulokowany w ten sposób profesor jadał w ściśle oznaczonych godzinach to, co mu przyniesiono, spał mało, we dnie liczył, w nocy obserwował i możliwie mało udzielał się towarzystwu. Nie przeszkadzano mu też, uznawszy jednogłośnie, że najlepiej zostawić oryginała w spokoju.
Zapanowały silne mrozy, termometr spadł do trzydziestu stopni poniżej zera i wciąż jeszcze wykazywał tendencje zniżkowe. Stan ten miał trwać do chwili osiągnięcia najniższej, granicznej temperatury. Cieplej miało być dopiero w okresie zbliżania się Galji do słońca.
Najlżejszy powiew wiatru nie zakłócał ciszy powietrza. Koloniści znaleźli się w szczególnych warunkach atmosferycznych. Najdrobniejsza molekuła powietrza nie zmieniała swego położenia. Zdawało się, jakgdyby wszystko, co było na komecie płynne, lub lotne, zamarzło. Ani śladu burzy, deszczu, choćby najdelikatniejszego oparu. Żadnej mgły suchej, ani wilgotnej, zalegającej polarne obszary kuli ziemskiej. Niebo nasycone we dnie równie zimnemi, jak gwiezdne, promieniami słonecznemi, zachowywało niezmienną surowość.
Należy tu stwierdzić, że te nadmiernie niskie temperatury nie były zbyt przykre i nie paraliżowały życia kolonji. W istocie nie mrozy bowiem czynią mieszkańców okolic arktycznych niezdolnymi do pełnienia wszelkiego rodzaju funkcyj życiowych, nie mrozy wycieńczają ich płuca, lecz niszczą je ciągłe skoki temperatury, ostre wiatry, mgły niezdrowe i okrutne śnieżne zawieje. One też zabijają podróżników polarnych. W bezwietrznych okresach ciszy potrafią ludzie stawić czoło mrozom i nie pozwolą im się pokonać ani na wyspach Melville, czy Parry, ani nawet powyżej osiemdziesiątego pierwszego stopnia, osiągniętego przez Kane’a, ani poza granicami, w których zatknęli swój sztandar zwycięski późniejsi ryzykanci. Gdy są dobrze ubrani i odżywieni, wytrzymują temperaturę nawet minus sześćdziesięciu stopni. Ale jedno zastrzeżenie – bez wiatru!
Koloniści Gorącego Lądu mieli więc warunki wyraźnie sprzyjające w okresie mrozów. Nie brakowało im futer, ani skór. Zdrowego pożywienia było poddostatkiem. Spokój powietrza pozwalał na bezkarne spacery na świeżem powietrzu. Poza tem, trzeba to przyznać, generalny gubernator Galji baczył pilnie, aby wszyscy koloniści ubierali się ciepło i jedli poddostatkiem. Zaprowadzono przepisowe ćwiczenia gimnastyczne i przestrzegano udziału w nich wszystkich rozbitków. Nawet młody Pablo i mała Nina musieli poddać się rygorowi.
Opatuleni w futra, sprawiali wrażenie Eskimosów, podczas uprawianej wspólnie ślizgawki u brzegów Gorącego Lądu. Pablo nie opuszczał prawie swej towarzyszki. Dzielił jej dziecięce uciechy i zabawy, pomagał, gdy czuła się zmęczona.
A cóż – spytacie – działo się z Hakhabutem? Po niefortunnej prezentacji Palmyrin Rosette’owi, wrócił jak niepyszny na pokład swego statku. W poglądach jego nastąpił całkowity przewrót. Po wyjaśnieniach danych przez profesora, nie mógł już dłużej wątpić. Nie wątpił też! Uwierzył, że porwała go błądząca w przestworzach kometa i uniosła go o miljony mil od kuli ziemskiej, na której ongiś robił tyle dobrych interesów.
Zdawałoby się, że nowa sytuacja zmieni jego poglądy i ugnie charakter, że ożywią go jakieś lepsze uczucia w stosunku do tych nielicznych bliźnich, z którymi dane mu było odtąd przebywać, że przestanie ich traktować jedynie z punktu widzenia użyteczności i zysku.
Nic się jednak nie zmieniło. Izaak Hakhabut nie byłby skończonym typem sobka i egoisty, gdyby nie myślał zawsze wyłącznie o sobie. Przeciwnie, zaciął się jeszcze bardziej i kombinował ciągle, jakby najkorzystniej wyzyskać sytuację. Poznał dostatecznie kapitana Servadac’a, aby czuć się bezpiecznym i wiedzieć, że żadna krzywda mu się nie stanie. Był pod opieką francuskiego oficera, co wykluczało przedsięwzięcie przeciwko niemu jakichkolwiek wrogich kroków przez kolonistów. Nieszczęście sprowadzić mogła tylko jakaś siła wyższa, ale taka nie zdawała się zagrażać. I oto jak Izaak Hakhabut zamierzał wyzyskać sytuację.
Z jednej strony, nie należało lekceważyć mało prawdopodobnych, ale możliwych szans powrotu na Ziemię, z drugiej zaś, w małej kolonijce nie brakło złota, ani pieniędzy, które jednakże nabiorą wartości dopiero na Ziemi. Należało przedewszystkiem skoncentrować w jednych rękach całe bogactwo Galji. W interesie Izaaka Hakhabuta leżała sprzedaż towarów przed powrotem, gdyż przez fakt, że był to towar jedyny, nabierał on większej wartości na Galji, niż na Ziemi.
Oto nad czem rozmyślał Izaak Hakhabut w swej malutkiej kajucie na Hanzie. Koloniści nie brali mu bynajmniej za złe, że pozbawił ich swego przykrego towarzystwa.
W kwietniu droga przebyta przez Galję wzrosła do trzydziestu dziewięciu miljonów mil, a odległość od słońca wyniosła pod koniec miesiąca sto dziesięć miljonów mil. Profesor odrysował z niezwykłą dokładnością eliptyczną drogę komety. Podzielił ją na dwadzieścia cztery nierówne odcinki, odpowiadające dwudziestu czterem miesiącom galijskim. Podział ten wskazywał przebieg każdomiesięczny. Pierwsze dwanaście odcinków, odznaczonych na krzywej, kurczyły się stopniowo, zgodnie z prawem Keplera, głoszącem, że kometa zmierzająca ku swemu apheljum porusza się coraz wolniej i dopiero, przekroczywszy je, zwiększa tempo, aż dobrnie do periheljum.
Któregoś dnia, a było to 12-go maja, profesor wtajemniczył w swe prace kapitana Servadac’a, hrabiego Timaszewa i porucznika Prokopa. Przed oczami zaciekawionych słuchaczów rozwinęła się, biegnąca nieopodal drogi Jowisza, orbita Galji. Drogi każdomiesięcznego obiegu i odległości od słońca ujęte zostały w cyfry. Wszystko przedstawiało się bardzo jasno. W myśl obliczeń Rosette’a, Galja dokona swego obiegu w ciągu dwóch lat i spotka Ziemię w tym samym punkcie, w którym nastąpiło pierwsze zetknięcie, gdyż w tym samym okresie czasu dokonane zostaną dwa obroty ziemskie. Ale jakie będą konsekwencje nowego zderzenia! Strach brał myśleć o tem.
W każdym razie, jeśli nawet teorja profesora Rosette’a budziła pewne wątpliwości, nie można było się z tem zdradzać.
– A więc – odezwał się Hector Servadac – Galja w czasie maja przebędzie trzydzieści miljonów czterysta tysięcy mil, a odległość jej od słońca wyniesie sto trzydzieści dziewięć miljonów mil?
– Zupełnie słusznie – odparł profesor.
– Opuściliśmy już strefę planet teleskopowych? – dodał hrabia Timaszew.
– Proszę, niech pan to sam osądzi – brzmiała odpowiedź profesora – ja wykreśliłem strefę tych planet!
– Planeta przejdzie swe apheljum równo w rok po przebyciu periheljum? – pytał Hector Servadac. – 15-go stycznia, najbliższego roku!
– Oczywiście, 15-go stycznia… Ależ nie! – żachnął się profesor. – Dlaczego pan wspomina o tej dacie, kapianie?
– Ponieważ od 15-go stycznia do 15-go stycznia według moich obliczeń upłynie rok, inaczej mówiąc dwanaście miesięcy!…
– Dwanaście miesięcy ziemskich, z tem się zgodzę! – odparł profesor. – Ale nie galijskich.
W tem miejscu porucznik Prokop nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
– Pan się śmieje? – zaprotestował gorąco Palmyrin Rosette. – Aż czegóż to, jeśli wolno zapytać?
– Z tego poprostu, panie profesorze, że pan próbuje reformować ziemski kalendarz.
– Nie robię nic, co nie jest logiczne!
– A zatem bądźmy logiczni, profesorze, logiczni za wszelką cenę! – zawołał kapitan Servadac.
– Czy przyjęte zostało – spytał oschłym tonem Palmyrin Rosette – że Galja w dwa lata po przebyciu swego periheljum wróci doń na nowo?
– Przyjęte.
– Czy ten dwuletni okres, którego wymaga całkowity obrót dookoła słońca, odpowiada rokowi galijskiemu?
– Tak jest.
– Czy rok ten możemy, podobnie jak inne, podzielić na dwanaście miesięcy?
– Jeśli pan sobie tego życzy, profesorze.
– To niema nic wspólnego z mojem życzeniem…
– A zatem dobrze, możemy – odparł Hector Servadac.
– A z ilu dni każdy taki miesięc będzie się składał!
– Z sześćdziesięciu, ponieważ długość trwania dnia zmniejszyła się o połowę.
– Kapitanie Servadac – gromił surowo profesor – proszę się zastanowić nad tem, co pan mówi.
– Mam wrażenie, że rozumuję właśnie w myśl teorji pana profesora…
– Bynajmniej.
– Nie rozumiem w takim razie…
– Ależ niema nic prostszego – perorował, wzruszając pogardliwie ramionami, Palmyrin Rosette. – Czy każdy miesiąc galijski składa się z dwóch miesięcy ziemskich czy nie?
– Najwidoczniej, skoro rok galijski trwać ma dwa lata.
– A czy sześćdziesiąt dni stanowi dwa miesiące ziemskie?
– Tak jest.
– Ale cóż z tego?… – zapytał hrabia Timaszew, zwracając się do profesora.
– Co z tego! Ależ jeśli dwa miesiące mieszczą w sobie sześćdziesiąt dni ziemskich, w takim razie składają się ze stu dwudziestu o połowę krótszych dni galijskich. Czy to wreszcie jest zrozumiałe?
– Bardzo zrozumiałe, panie profesorze – odparł hrabia Timaszew – ale czy nie przypuszcza pan, że ten nowy kalendarz będzie nieco mętny…
– Mętny! – zawołał profesor. – Ależ ja od pierwszego stycznia nim tylko się posługuję.
– W ten sposób – zapytał Hector Servadac – nasz miesiąc obecny składa się minimum ze stu dwudziestu dni?
– Cóż pan w tem widzi złego?
– Nic, absolutnie, drogi profesorze. Tylko, że dziś zamiast maja mamy dopiero marzec?
– Tak jest, mamy marzec i przeżywamy dwieście sześćdziesiąty szósty dzień roku galijskiego, co odpowiada sto trzydziestemu trzeciemu ziemskiemu. Dziś mamy dwunasty marca galijskiego, a po upływie sześćdziesięciu dni.
– Przeżyjemy datę 72-go marca! – zawołał Hector Servadac. – Brawo! Niech żyje logika!
Palmyrin Rosette zastanowił się właśnie, czy czasem dawny uczeń nie pokpiwa sobie trochę z niego; szczęśliwie rozważania te przerwało wyjście gości.
Profesor ustanowił zatem kalendarz galijski. Nie zbijało go wcale z tropu, że służył on – to znaczy kalendarz – do jego wyłącznego użytku, że nikt go nie rozumiał, skoro mówił o 47-ym kwietnia, lub 118-ym maja. Tymczasem nadchodził, mówiąc zgodnie z dawnym kalendarzem, czerwiec, w czasie którego Galja miała przebiec przestrzeń dwudziestu siedmiu miljonów pięciuset tysięcy mil, a odległość jej od słońca miała wzrosnąć do stu pięćdziesięciu pięciu miljonów mil. Temperatura opadała stale, ale powietrze pozostawało czyste i tak spokojne, jak dawniej. Wszystkie przejawy życia na Galji powtarzały się z niezmienną regularnością, rzec można z monotonją. Dla zakłócenia tej monotonji wystarczała nerwowa, kapryśna, hałaśliwa i kłótliwa osoba profesora Palmyrin Rosette’a. Gdy tylko raczył opuście obserwatorjum i zejść do sali ogólnej, stale wizyta jego wywoływała jakieś zajście. Dyskusja urywała się stale w chwili, w której Hector Servadac i jego towarzysze wyrażali, mimo gorących i nieobliczalnych niebezpieczeństw ponownego zetknięcia Galji z Ziemią, radość z tego powodu. Gniewało to profesora, który nie chciał słyszeć o powrocie i pracował spokojnie na Galji, jakgdyby miał tu zamieszkać na stałe.
Któregoś dnia, było to 27-go czerwca, Palmyrin Rosette wpadł jak bomba do sali ogólnej. Zastał w niej kapitana, porucznika, hrabiego Timaszewa i Ben-Zoufa.
– Poruczniku – zawołał – proszę odpowiedzieć bez ogródek i fałszywych wykrętów na pytanie, które panu zadam.
– Ależ nie mam bynajmniej zwyczaju… – protestował porucznik Prokop.
– To bardzo dobrze – odparł Palmyrin Rosette, przemawiający stale z wysokości katedry. – Proszę odpowiedzieć wyraźnie, czy objechał pan Galję po linji jej równika, inaczej mówiąc po okręgu najdłuższego równika?
– Tak jest – odrzekł porucznik, zachęcony do tej odpowiedzi gestami hrabiego Timaszewa.
– Dobrze. A czy w czasie tej podróży nie notował pan drogi przebytej przez Dobrynę?
– Owszem, w przybliżeniu. Obliczenie jednak wysokości gwiazd i słońca było niemożliwością.
– I cóż pan znalazł?
Że obwód Galji wynosi około dwa tysiące trzysta kilometrów, czyli, że średnica jej mierzy siedemset czterdzieści kilometrów.
– Tak… zastanowił się Palmyrin Rosette – średnica ta jest więc szesnaście razy mniejsza od wynoszącej dwanaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa kilometry średnicy ziemskiej.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze przyglądali się profesorowi, nie rozumiejąc o co właściwie mu chodzi.
– Do skompletowania mych wiadomości o Galji – zaczął Palmyrin Rosette – potrzebna mi jeszcze jej powierzchnia, objętość, masa, ciężar gatunkowy i natężenie siły ciężkości.
– Znając średnicę Galji, nic łatwiejszego jak znaleźć jej powierzchnię i objętość – odparł porucznik Prokop.
– Nie mówiłem, że to jest trudne – burknął profesor – takie wyliczenia robiłem w pieluszkach.
– Ho, ho – podziwiał Ben-Zouf, który szukał tylko okazji dokuczenia profesorowi za jego lekceważenie Montmartre’u.
– Uczniu Servadac – zaczął Palmyrin Rosette, popatrzywszy wymownie na Ben-Zoufa – proszę wziąć pióro do ręki. Mając okrąg największego przecięcia Galji, proszę mi znaleźć jej powierzchnię.
– W tej chwili, profesorze – odparł Hector Servadac z układnością dobrego ucznia. – Musimy przemnożyć dwa tysiące trzysta dwadzieścia trzy kilometrów, czyli obwód Galji, przez jej średnicę, to znaczy siedemset czterdzieści kilometrów.
– Dobrze, ale proszę się śpieszyć – poganiał uczony – to już powinno być zrobione! Więc, słucham?
– Otrzymałem w rezultacie miljon siedemset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia kilometrów kwadratowych.
– Czyli powierzchnia dwieście dziewięćdziesiąt siedem razy mniejsza od powierzchni Ziemi, która, jak wiadomo, wynosi pięćset dziesięć miljonów kilometrów kwadratowych.
– Bagatela! – wydął wargi Ben-Zouf, w bezdennej pogardzie dla komety profesora. Zmiażdżyło go piorunujące spojrzenie Palmyrin Rosette’a.
– I cóż dalej – zapalał się profesor – jakaż jest objętość Galji?
– Objętość?… – wahanie drgało w głosie kapitana.
– Uczniu Servadac, czyż nie potrafi pan już obliczyć objętości kuli, której powierzchnia jest znana?
– Owszem, owszem, profesorze… Ale nie daje mi pan nawet chwili wytchnienia!
– Matematyka nie zna wytchnienia, mój panie, tak jest, nie zna!
Trzeba było wyjątkowego opanowania ze strony słuchaczów Palmyrin Rosette’a, aby nie wybuchnąć śmiechem.
– Czy skończymy wreszcie – naglił profesor.
– Objętość kuli równa się iloczynowi powierzchni – recytował niepewnie Hector Servadac – przez…
– Przez trzecią część promienia, mój panie – irytował się już nie na żarty Palmyrin Rosette – przez trzecią część. Czy będzie wreszcie koniec?
– Za chwilę! Trzecia część promienia Galji wynosi sto dwadzieścia trzy, trzy, trzy…
– Trzy, trzy, trzy, trzy… – śpiewał cała gamą Ben-Zouf.
– Milczeć! – ryknął profesor. – Proszę się zadowolnić dwoma pierwszemi znakami dziesiętnemi i resztę odrzucić.
– Odrzuciłem – odparł Hector Servadac.
– A zatem?
– Rezultat mnożenia siedmiuset dziewiętnastu tysięcy dwudziestu przez sto dwadzieścia trzy i trzydzieści trzy setne kilometra jest dwieście jedenaście miljonów czterysta trzydzieści dziewięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt kilometrów sześciennych.
– Oto objętość mej komety! – cieszył się profesor. – To jest coś, proszę państwa!
– Oczywiście – zgodził się porucznik Prokop – ale objętość Ziemi przewyższa ją pięć tysięcy sto sześćdziesiąt sześć razy, gdyż wynosi w okrągłych cyfrach…
– Tryljon osiemdziesiąt dwa miljardy osiemset czterdzieści jeden miljonów kilometrów sześciennych. Wiem o tem, proszę pana – dokończył Palmyrin Rosette.
– A zatem – ciągnął porucznik Prokop – objętość Galji jest jeszcze dużo mniejsza od objętości księżyca, która wynosi czterdziestą dziewiątą część objętości Ziemi.
– Któż to panu powiedział? – starał się odparować cios, dotknięty do żywego, profesor.
– Tak jest stanowczo – ciągnął bezlitośnie porucznik Prokop – i Galja, obserwowana z Ziemi, musiałaby być zaliczona do niewidzialnych gołem okiem gwiazd średniej wielkości.
– W imię Ojca i Syna! – żegnał się Ben-Zouf. – To ci dopiero kometa! I na takiej odrobinie umieściliśmy się?
– Milczeć! – wrzasnął, nieposiadający się ze złości Palmyrin Rosette.
– Orzeszek, nędzny groszek, ziarnko gorczycy! – przedrzeźniał niewzruszony ordynans.
– Uspokój się, Ben-Zoufie – skarcił go kapitan Servadac.
– Łepek od szpilki! Zupełne zero!
– Uspokoisz się, durniu?!
Ben-Zouf zrozumiał, że miarka się przebrała i opuścił salę, wybuchając jednakże homeryckim śmiechem.
Ben-Zouf wyszedł w samą porę, gdyż Palmyrin Rosette stracił już panowanie nad sobą i trzeba było dobrej chwili, aby wrócił do równowagi. Był conajmniej tak wrażliwy na punkcie swej komety, jak Ben-Zouf na punkcie Montmartre’u. Obaj bronili swej własności z równą zaciekłością.
Wreszcie profesor odzyskał mowę i zwrócił się do swych słuchaczów:
– Panowie, znamy teraz średnicę, obwód, powierzchnię i objętość Galji. Jest to już wiele, ale jeszcze nie wszystko. Pragnę znaleźć drogą pomiarową jej masę, ciężar gatunkowy i siłę przyciągania na powierzchni komety.
– To będzie trudne – odrzekł hrabia Timaszew.
– Nie lękam się trudności. Pragnę znać masę mej komety i poznam ją niewątpliwie.
– Zagadnienie utrudnia fakt, że nie znamy substancji z jakiej zbudowana jest Galja – zauważył porucznik Prokop.
– Czyżby? Nie znacie panowie tej substancji? – pytał profesor.
– Nie znamy – odparł hrabia Timaszew – i jeśli pan mógłby nas oświecić w tym względzie…
– Mniejsza o to – uciął krótko Palmyrin Rosette – i bez tego rozwiążę zagadnienie.
– Jesteśmy na pańskie usługi, profesorze – wtrącił Hector Servadac.
– Moje obliczenia i obserwacje wymagają jeszcze miesiąca czasu – odparł oschle astronom – zechcą zapewne panowie poczekać, aż skończę!
– Oczywiście, poczekamy jak długo pan zechce! – uprzejmie zakończył hrabia Timaszew.
– A nawet jeszcze dłużej! – dorzucił z humorem Hector Servadac, nie mogąc się powstrzymać od tej złośliwej uwagi.
– A zatem spotkamy się za miesiąc, 62-go kwietnia.
Rozmowa ta miała miejsce, według kalendarza ziemskiego, dnia 31-go lipca.
w którym Palmyrin Rosette uznaje urządzenia kolonji za niedostateczne.
Przypadkowych mieszkańców Galji niepokoiły wciąż te same myśli: czy pewny jest powrót na Ziemię? Czy astronom nie pomylił się w swych obliczeniach? Czy dobrze określił drogę komety i czas jej obiegu dokoła słońca.
Palmyrin Rosette był tak opryskliwy, że nie sposób było go prosić o rewizję obliczeń.
Nic dziwnego, że w tym stanie rzeczy Hectora Servadac’a, hrabiego Timaszewa i porucznika Prokopa trapił ciągły niepokój. Pozostali koloniści nie tracili nigdy ducha. Nic ich nie obchodziły losy Galji. Umiarkowana praca i obfitość pożywienia czyniły ich szczęśliwymi.
Najszczęśliwszą jednak parą kolonistów byli niewątpliwie – młody Pablo i mała Nina! Jakże wesoło biegali po długich galerjach groty i drapali się na przybrzeżne skały! Jednego dnia wypuszczali się na łyżwach aż hen, poza linję horyzontu, innego znów zabawiali się połowem ryb w jedynem małem jeziorku, które ognista kaskada utrzymywała w stanie płynnym. Zabawy te nie przeszkadzały bynajmniej lekcjom, których udzielał im Hector Servadac.
Któregoś dnia Pablo zapytał:
– Czy rodzice twoi żyją, Nino?
– Nie – brzmiała odpowiedź – jestem zupełnie sama na świecie, a ty Pablo?
– Ja również jestem sierotą. Jakie miałaś zajęcie?
– Pasłam moje kozy.
– A ja zajęty byłem przy koniach.
– Zato teraz nie jesteśmy już samotni, prawda Pablo?
– O nie, teraz wszystko się zmieniło.
– Pan gubernator jest naszym ojcem, a hrabia i porucznik to wujaszkowie.
– A Ben-Zouf jest naszym towarzyszem – dorzucił Pablo.
– I wogóle wszyscy są bardzo mili – ciągnęła mała Nina – psują nas! Ale nie powinniśmy na to pozwolić, Pablo! Powinni być z nas stale zadowoleni!
– Jesteś tak rozsądną, Nino, że przebywając z tobą mimowoli staję się lepszy.
– Jestem twoją siostrą, a ty moim braciszkiem – zakonkludowała poważnie Nina.
– Naturalnie – odparł Pablo.
Wdzięk i uprzejmość tej młodej pary zjednał im serca wszystkich. Nie szczędzono im słów serdecznych, ani pieszczot. Kapitan Servadac i hrabia Timaszew otaczali ich iście ojcowską troskliwością i opieką. Czyż mieli powody żałować rozpalonych piasków Andaluzji lub jałowych skał Sardynji? Dobrze im było, jak było, i nie pamiętali, że kiedykolwiek było inaczej.
Nadszedł lipiec. W tym okresie i w ciągu tego miesiąca Galja miała do przebycia drogę dwudziestu dwóch miljonów mil, a odległość jej od słońca wynosiła sto siedemdziesiąt dwa miljony. Mimo szybkości równej prawie szybkości Ziemi, odległość Galji była cztery i pół razy większa, niż odległość Ziemi od słońca. Średnia szybkość obiegu Ziemi po ekliptyce wynosi bowiem około dwudziestu jeden miljonów mil miesięcznie, co stanowi osiemset mil na godzinę.
Dnia 62-go kwietnia, według kalendarza galijskiego, kapitan Servadac odebrał króciutki bilecik od profesora Palmyrin Rosette’a z informacją, że zamierza dnia tego przystąpić do obliczenia masy i ciężaru gatunkowego swej komety oraz siły ciążenia na jej powierzchni.
Hector Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop nie omieszkali skorzystać z naznaczonego spotkania, jakkolwiek zapowiedziane doświadczenia nie mogły interesować ich w tym stopniu, co profesora. Najchętniej uwierzyliby mu na słowo.
Z samego rana Palmyrin Rosette odszukał ich w sali ogólnej. Zdawał się być w humorze nienajgorszym, ale dzień budził się zaledwie do życia, więc i humor profesora mógł się jeszcze zmienić.
Wszyscy wiemy, co należy rozumieć przez określenie „siły ciążenia”. Jest to siła, którą wywiera dana planeta na jednostkę masy. Pamiętamy też, w jakim stopniu siła ta osłabła na Galji.
Masa uzależniona jest od ilości substancji danego ciała i wyraża się jego wagą. Ciężar gatunkowy zaś jest cechą swoistą danej substancji.
Pierwszą wołającą o rozstrzygnięcie sprawą było zagadnienie siły przyciągania na powierzchni Galji.
Drugą kwestją było ustalenie masy i ciężaru Galji. Trzeciem zagadnieniem była ilość substancji składającej Galję, co, mając daną objętość, pozwoli obliczyć ciężar gatunkowy.
– Panowie – rozpoczął profesor – nadszedł wreszcie dzień, w którym poznamy wszystkie elementy naszej komety. Znając siłę ciążenia, masę i ciężar gatunkowy, będziemy wiedzieli już wszystko. Przystępujemy zatem do zważenia Galji!
Ben-Zouf, który wchodził właśnie na salę, pochwycił ostatnie słowa profesora. Cofnął się natychmiast i wracając po chwili, rzekł z miną filuterną:
– Przejrzałem cały magazyn i nigdzie nie mogłem znaleźć wagi. Doprawdy nie wiem, gdzie się mogła zapodziać!
Mówiąc to ordynans wyglądał przez otwór w skałach, jakgdyby szukał w niebiosach rozwiązania zagadki.
Przeszywające spojrzenie profesora i wymowny gest Hectora Servadac’a położyły kres dalszym żartom.
– Przedewszystkiem musimy ustalić – ciągnął Palmyrin Rosette – wiele waży na Galji ziemski kilogram. Na skutek mniejszej masy Galji, mniejsza też jest siła przyciągania, i, co zatem idzie, wszystkie przedmioty na jej powierzchni ważą mniej, niż na powierzchni Ziemi. Potrzebny nam jest stosunek tych wag.
– Słusznie – zauważył porucznik Prokop – ale zwykła waga, gdybyśmy nawet taką znaleźli, nicby nam tu nie pomogła, gdyż obie jej szalki, jednakowo podległe galijskim siłom ciążenia, nie dałyby miary stosunku ciężaru ciała na Galji do jego ciężaru na kuli ziemskiej.
– Istotnie – zgodził się hrabia Timaszew – kilogram bowiem, którym posiłkowalibyśmy się jako odważnikiem, straciłby tyleż na swej wadze, ile przedmiot ważony, czyli…
– Panowie – przerwał niecierpliwie astronom – jeśli mówicie to wszystko celem pouczenia mnie osobiście, tracicie czas niepotrzebnie. Proszę więc, pozwólcie mi dojść do głosu!
I rozpoczął się wykład ex cathedra.
– Czy posiadacie wagę i odważnik jednego kilograma? – zapytał. – Te dwie rzeczy jedynie są mi niezbędnie potrzebne. Waga zaopatrzona w stalową blaszkę, lub sprężynę, wskaże mi natychmiast pod działaniem siły prężności żądany ciężar. Siły przyciągania nie mają tu nic do rzeczy. W istocie, jeśli na wadze takiej zawieszę ciężar jednego kilograma ziemskiego, strzałka wskaże mi dokładnie wagę tego ziemskiego kilograma na powierzchni Galji. W ten sposób poznam zależność między siłą przyciągania ziemskiego i galijskiego. Powtarzam zatem pytanie: czy macie wagę?
Słuchacze Palmyrin Rosette’a spojrzeli po sobie. Poczem Hector Servadac zwrócił się do Ben-Zoufa, kustosza i szafarza bogactw kolonji.
– Nie posiadamy ani wagi, ani odważnika kilogramowego – informował ordynans.
Profesor dał wyraz swemu niezadowoleniu silnie tupnąwszy nogą.
– Ale zdaje mi się – ciągnął Ben-Zouf – że mógłbym wskazać miejsce, w którem znajduje się zarówno waga, jak i odważnik.
– Gdzie?
– Na statku Hakhabuta.
– Trzeba było tak mówić odrazu, durniu jeden! – złościł się profesor, wzruszając ramionami.
– A co ważniejsze, przedmioty te trzeba czem prędzej sprowadzić – dodał kapitan Servadac.
– Już idę! – zgodził się Ben-Zouf.
– Będę ci towarzyszył – oświadczył kapitan – gdyż obawiam się trudności ze strony tego skąpca, Hakhabuta.
– Chodźmy wszyscy razem – zaproponował hrabia Timaszew – zobaczymy, jak Izaak urządził się na swej Hanzie.
Gdy kierowano się ku wyjściu, profesor zagadnął hrabiego:
– Czy któryś z pańskich ludzi nie mógłby wyciosać z kawałka skały bloku o wymiarach sześciennego decymetra?
– Mój mechanik wykonałby to z łatwością, gdyby mu tylko dostarczyć miary metrycznej.
– Czyż i tego nawet nie posiadacie? – denerwował się Palmyrin Rosette.
W głównym magazynie żadnej miary nie było. Ben-Zouf musiał to wyznać ze skrucha.
– Ale – dodał – bardzo możliwe, że i to znajdziemy na Hanzie.
– Chodźmy więc prędzej – dyrygował profesor i szybkim krokiem ruszył w głąb galerji. Całe towarzystwo podążyło za nim. W kilka chwil później Hector Servadac, hrabia, porucznik i Ben-Zouf znaleźli się już u wylotu groty. Spuścili się nadół, kierując kroki ku wąskiej, zamarzniętej zatoce, gdzie wśród lodów uwięzione były Dobryna i Hanza. Mimo mrozu, sięgającego trzydziestu pięciu stopni, kapitan i jego towarzysze dobrze ubrani, opatuleni w skóry i futra, czuli się dobrze. Tylko brody ich, brwi i rzęsy pokryły się momentalnie kryształkami lodu. Komiczny był widok ich twarzy najeżonych białemi, cienkiemi, jak zjeżona szerść świnki morskiej, igiełkami. Bardziej karykaturalna od innych była, przypominająca niedźwiadka, postać profesora.
Była godzina ósma nad ranem. Słońce zbliżało się szybko ku zenitowi. Blada jego tarcza sprawiała z odległości wrażenie księżyca w pełni. Promienie nie grzały i blask ich był bardzo nikły. Wszystkie skały u stóp wulkanu i samo zbocze pokryte były nieskazitelnie białą powłoką śniegu. Wszędzie, aż po szczyt dymiącego stożka leżał puszysty, nieskażony najmniejszą plamką dywan. Wzdłuż północnego zbocza góry kaskadami spływała lawa. Tu śnieg ustąpił miejsca ognistym potokom, wijącym się w wężowych splotach aż ku wylotowi wielkiej groty, skąd już prostopadle spadały do morza.
W górze, mniej więcej sto pięćdziesiąt stóp ponad pieczarą, rysowała się czarna plama. Z tej czeluści sterczała luneta astronomiczna, było to bowiem obserwatorjum Palmyrin Rosette’a.
Śnieżne wybrzeże łączyło się w nierozerwalną całość z zamarzłą powierzchnią wód. Ani śladu jakiejś linji demarkacyjnej. Od bezmiernej białej powierzchni odcinał się tylko blady błękit nieba. Na wybrzeżu widoczne były ślady nóg kolonistów, którzy przybywali tu na wyrąb lodu, lub dla zażycia rozkoszy ślizgawki. Krzywe, zakreślone łyżwami na zlodowaciałej skorupie, mijały się i przecinały jak koliste drogi morskich żyjątek roztaczające się na powierzchni wód. Ślady stóp ludzkich widniały i w kierunku Hanzy. Pozostawił je po sobie Izaak Hakhabut, gdy wychodził przed ostatnią śnieżycą. Pod wpływem zimna nabrały one trwałości bronzu. Pół kilometra oddzielało podnóże góry od zatoczki, w której zimowały statki.
Porucznik Prokop zauważył, że Hanza i jacht wznosiły się teraz przynajmniej na dwadzieścia stóp ponad poziom morza.
– Ciekawe zjawisko! – rzekł kapitan Servadac.
– Ciekawe i niepokojące – dodał porucznik. – Najwidoczniej pod kadłubami statków odbywa się w dalszym ciągu proces zamarzania. Tężejąca stopniowo skorupa uniesie w pewnej chwili statki z nieobliczalna wprost siłą w górę.
– Ale i ta robota musi wszak mieć swoje granice! – wtrącił hrabia Timaszew.
– Trudno to przesądzać – brzmiała odpowiedź porucznika Prokopa – albowiem mróz nie osiągnął jeszcze punktu kulminacyjnego.
– Zastanawiam się – zawołał profesor – czy poto oddaliliśmy się o dwieście miljonów mil od słońca, aby osiągnąć zaledwie temperaturę ziemskich biegunów!!
– Pańskie rozczarowanie jest dla nas przykre, profesorze – podjął porucznik Prokop – na szczęście jednak temperatura atmosfery nie przekracza 60-70 stopni, co ostatecznie można przetrzymać.
– Ba! Rzecz prosta – zgodził się Hector Servadac – zimno bez wiatru jest zimnem bez kataru i, da Bóg, przetrzymamy całą zimę, nie kichnąwszy nawet.
Tymczasem porucznik Prokop dzielił się z księciem obawami, jakie mu nasuwało położenie Dobryny. Nagromadzenie zlodowaciałych warstw groziło wzniesieniem jachtu na znaczną wysokość. W tych warunkach w okresie odwilży należało się obawiać katastrofy w rodzaju tych, które niszczą na morzach arktycznych statki przeznaczone do połowu wielorybów. Nie było jednak sposobu złemu zaradzić.
Zbliżano się do zamkniętej w lodowych okowach Hanzy. Świeżo przez Izaaka Hakhabuta wyrąbane w lodzie stopnie umożliwiały wstęp na pokład.
Słabiutki niebieski płomyczek wymykał się z widocznej z pod zasp śnieżnych miedzianej rury. Skąpiec oszczędzał najwidoczniej paliwa, albo zimno nie dawało mu się zbyt dotkliwie we znaki. Istotnie, okalające statek warstwy lodu, jako złe przewodniki ciepła, utrzymywały we wnętrzu znośną temperaturę.
– Hej tam, stary! Szykuj-no szampana! – zawołał Ben-Zouf.
w którym Izaak Hakhabut znajduje wspaniałą okazję wypożyczenia swych pieniędzy na niepomiernie wysoki procent.
Na wezwanie Ben-Zoufa drzwi tylnej kajuty uchyliły się i Hakhabut wysunął z nich rozczochraną głowę.
– Kto tam? – zawołał. – Czego chcecie ode mnie! Niema tu nikogo. Nie sprzedaję nic, ani też nic nie pożyczam.
– Bardzo to pięknie z pańskiej strony – odparł wyniośle kapitan Servadac. – Ale proszę nas nie traktować jak złodziei!
– Ach! to pan, panie gubernatorze generalny, – zdziwił się Izaak, nie opuszczając jednak kabiny.
– On we własnej osobie – wrzasnął Ben-Zouf, który usadowił się w międzyczasie na pokładzie. – Powinieneś się czuć zaszczycony tą wizytą! Dalej! Wyłaź z nory!
Izaak Hakhabut stanął w całej okazałości w pół-uchylonych drzwiach kajuty. Ani na chwilę nie wypuszczał jednak z rąk klamki, gotowy każdej chwili, w razie grożącego niebezpieczeństwa, zamknąć się na wszystkie spusty.
– Czego sobie życzycie! – zapytał.
– Porozmawiać z panem przez chwilę – odparł kapitan – i mam nadzieję, że ze względu na srogi mróz, zaprosi nas pan na kwadransik do wnętrza.
– Jakto? Chcecie wejść na statek? – złościł się Izaak, nie starając się nawet ukryć, jak dalece wizyta ta wydała mu się podejrzana.
– Tak jest – odparł Hector Servadac, wstępując już wraz z towarzyszami na stopnie.
– Nie mogę was niczem ugościć – skarżył się skąpiec znękanym głosem – jestem biednym człowiekiem!
– Już zaczynasz skomleć – uciął krótko Ben-Zouf. – Dalej z drogi! – I chwycił bezceremonjalnie Izaaka za kołnierz, usuwając go nabok. Poczem otworzył naoścież drzwi kajuty.
– Wiedz, Hakhabucie – zabrał zkolei głos kapitan Servadac – że nie przychodzimy w tej chwili wywłaszczyć cię z twego mienia. Mimo to, zaznaczam raz jeszcze, że, gdy interes publiczny będzie tego wymagał, nie zawaham się zasekwestrować twego ładunku… płacąc ci za towary według europejskich cen rynkowych.
– Bieżące ceny rynków europejskich – mamrotał pod nosem Hakhabut – o nie, mój panie! Bieżące ceny galijskie i to takie, jakie sam podam!
Tymczasem Hector Servadac i jego towarzysze znaleźli się w kajucie Hanzy. Był to kącik bardzo szczupły, gdyż cały statek wypełniony był towarem. Nawprost hamaku, służącego za łóżko, stał mały piecyk, na którym żarzyły się dwa kawałki węgla. W głębi czerniła się starannie na klucz zamknięta szafa. Kilka stołków, sosnowy stół wątpliwej czystości, najniezbędniejsze naczynia kuchenne, to było wszystko! Urządzenie zatem było mało komfortowe, ale godne właściciela Hanzy.
Pierwszym czynem Ben-Zoufa było rozniecenie większego ognia w piecyku. Wywołało to jęki i narzekania Hakhabuta, nikt jednak na skargi jego nie reagował. Ben-Zouf pozostał na straży pieca, który udoskonalił sprytnie pomyślaną wentylacją. Reszta gości, usadowiwszy się jak i gdzie kto mógł, powierzyła kapitanowi misję wyłożenia celu odwiedzin.
Izaak Hakhabut, skurczony w kącie kabiny z boleśnie na piersiach splecionemi rękami, robił wrażenie skazańca, czekającego na odczytanie wyroku.
– Przyszliśmy tutaj, panie Izaaku – odezwał się wreszcie kapitan Servadac – aby prosić pana o drobną przysługę.
– Przysługę?
– Tak jest. We wspólnym naszym interesie.
– Ależ ja nie mam żadnych wspólnych interesów!…
– Nie opieraj się, Hakhabucie, bo tu nie chodzi o obdarcie cię ze skóry!
– Prosić o przysługę mnie, biednego człowieka!?… – lamentował płaczliwie Żyd.
– Zaraz ci wyjaśnię o co chodzi – ciągnął kapitan Servadac, udając, że nie słyszy skarg i narzekań. Uroczysty ten wstęp dreszczem strachu przejął skąpca.
– Jednem słowem – mówił kapitan – potrzeba nam sprężynowej wagi. Czy mógłbyś nam takiej użyczyć?
– Wagi? – przeraził się Izaak, jakgdyby proszono go o pożyczkę kilku tysięcy franków. – Panowie chcecie wagi!
– Tak, tak! Chcemy wagi do ważenia! – powtórzył Palmyrin Rosette, wyprowadzony już tym długim wstępem z równowagi.
– Czyżby pan nie miał wagi! – zapytał porucznik Prokop.
– Owszem ma, sam ją widziałem – wtrącił Ben-Zouf.
– Istotnie. Tak… zdaje mi się… – mamrotał Izaak.
– A zatem, czy zechciałby pan użyczyć nam tej wagi?
– Użyczyć!! – zawołał lichwiarz. – Panie gubernatorze, pan żąda ode mnie pożyczki!…
– Na jeden jedyny dzień – niecierpliwił się profesor. – Potem zwrócimy ci twoją wagę! Możesz spać spokojnie…
– Ale to jest przyrząd bardzo delikatny, panie profesorze, sprężyna może pęknąć od mrozu…
– O! zwierzę! – ryknął Palmyrin Rosette.
– A w dodatku może chodzi o ważenie rzeczy bardzo ciężkich?
– Czy przypuszczasz idjoto, że będziemy ważyli góry! – zapytał Ben-Zouf.
– Więcej jak góry – rzekł z powagą Palmyrin Rosette – zważymy cała Galję!
– O nieba, litości! – krzyczał Izaak, przewidujący już swą ruinę.
Ponownie zabrał głos kapitan Servadac:
– Będziemy ważyli ciężar jednego tylko kilograma.
– Cały kilogram, Boże bądź miłościw!
– A kilogram na Galji, jak panu wiadomo, jest dużo lżejszy, niż na Ziemi. Może pan zatem być spokojny o swoją wagę!
– Święte słowa… racja… panie gubernatorze – odparł Izaak – ale jednakże… pożyczyć… pożyczyć!…
– Skoro pan się wzdraga pożyczyć – wtrącił hrabia Timaszew – może pan sprzeda?
– Sprzedać? moją wagę? o wielkie nieba! – krzyczał Hakhabut. – A na czemże będę ważył towary? Mam tylko ten jeden marny przyrządzik i tego chcą mnie pozbawić!
Ben-Zouf potępiał cierpliwość z jaką kapitan pertraktował ze skąpcem. Palce mu już drgały, aby chwycić chciwca za gardło i zdusić bez miłosierdzia. Hectora Servadac’a jednakże najwidoczniej bawiła sytuacja i pragnął wyzyskać wszelkie możliwe sposoby perswazji.
– Cóż, ojcze Izaaku – zagadnął spokojnie – widzę, że nie zgodzicie się na pożyczkę?
– Czyż mogę się zgodzić, panie gubernatorze? Proszę wejść w moje położenie.
– Ani na sprzedaż?
– Na sprzedaż! Nigdy!
– A więc może pan wagę wynajmie?
Oczy Hakhabuta rozbłysły.
– Pan gubernator odpowiada za wszelkie uszkodzenia? – spytał pośpiesznie.
– Tak, odpowiadam.
– Pan złoży kaucję, która w razie jakiegoś wypadku stanie się moją własnością?
– Złożę.
– Jaką?
– Sto franków, za przyrząd, który wart jest dwadzieścia. To wystarczy?
– Niebardzo… panie gubernatorze… niebardzo, jest to bowiem jedyna waga na naszej planecie. Ale ostatecznie… te sto franków, rzecz prosta, wypłacone będą w złocie?
– W złocie.
– I państwo chcecie mnie pozbawić wagi, tak koniecznie wciąż potrzebnej, na przeciąg całego dnia?
– Na przeciąg dnia.
– A koszta wynajmu?
– Dwadzieścia franków – odparł hrabia Timaszew – to panu wystarczy?
– Cóż robić!? – stęknął Hakhabut. – Trzeba kontentować się małem.
W ten sposób, ku najwyższemu zadowoleniu skąpca, dobito targu.
Dwadzieścia franków pewnego zarobku, sto franków kaucji, i to wszystko w dobrem złocie francuskiem, lub rosyjskiem. Izaak Hakhabut nie pozwoli wodzić się za nos!
Rozejrzawszy się nieufnie dokoła, poszedł szukać wagi.
– Cóż to za człowiek! – rzekł hrabia Timaszew.
– Jako typ jest doskonały! – odparł Hektor Servadac.
W tej samej prawie chwili powrócił Hakhabut, niosąc istotnie w obu rękach wagę.
Była to waga sprężynowa, zaopatrzona w haczyk, na którym wieszano przedmiot ważony. Na tarczy z podziałką poruszała się strzałka wskazująca ilość jednostek. W ten sposób, jak to słusznie zauważył Palmyrin Rosette, wskazania tego przyrządu były niezależne od siły przyciągania ziemskiego. Na Ziemi igiełka zatrzymywała się na wskaźniku jednego kilograma dla każdego przedmiotu ważącego kilogram. Gdzie zatrzyma się dla tych samych przedmiotów na Galji, najbliższa przyszłość pokaże.
Izaak chciwie ściskał w garści odliczone mu sto dwadzieścia franków. Wagą zajął się Ben-Zouf i goście zamierzali już opuścić kabinę, gdy profesor przypomniał sobie, że do pomiarów brak jeszcze jednego niezbędnego przedmiotu. Waga była mu niepotrzebna, gdy nie miał odważnika i miary metrycznej.
– Ach, to jeszcze nie wszystko – rzekł, zatrzymując się Palmyrin Rosette. – Musicie nam jeszcze wypożyczyć…
Izaak Hakhabut zadrżał.
– Potrzeba nam jeszcze miary metrycznej i odważnika jednego kilograma.
– O, to jest wykluczone, mój panie! Żałuję bardzo, chciałbym panom dogodzić, ale tego nie posiadam. Tym razem Izaak Hakhabut mówił prawdę. Nie posiadał istotnie metra, ani odważnika. Dogodzić zaś gościom pragnął, bo świetne z nimi robił interesy. Palmyrin Rosette błędnym wzrokiem wodził po zebranych, jakgdyby czynił ich za to odpowiedzialnymi. Był zupełnie zdezorientowany, gdyż nie wiedział, jak bez tych przedmiotów przeprowadzić pomiary.
– Trzeba będzie jednakże poradzić sobie i bez tego – mruczał.
Reszta towarzystwa podążyła za nim. Nie dotarli jeszcze do mostku, gdy uszu ich doszedł brzęk pieniędzy.
To Izaak Hakhabut chował pośpiesznie złoto do szuflady.
Na nieoczekiwany ten odgłos profesor odwrócił się nagle i ku zdumieniu wszystkich pośpieszył ponownie po schodach na górę.
– Pan przechowuje pieniądze – krzyknął, chwytając Hakhabuta za rękaw starej opończy.
– Skądże… ja… do pieniędzy – jąkał się Izaak, przychwycony na gorącym uczynku.
– A jednak… tu są monety – upierał się profesor – czy to pieniądze francuskie?… Może srebrne pięciofrankówki?
– Tak… nie… – mieszał się Żyd w zeznaniach.
Ale profesor już nachylił się nad szufladą, którą nadaremnie usiłował zamknąć Hakhabut.
Kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop przyglądali się w milczeniu tej niezrozumiałej dla nich scenie, gotowi każdej chwili pomóc profesorowi.
– Potrzebne mi są te monety francuskie! – zawołał Palmyrin Rosette.
– Nie oddam ich za żadne skarby – wrzeszczał kupiec, jakgdyby go obdzierano ze skóry.
– Potrzebne mi są, powtarzam, i będę je miał!
– Po moim trupie chyba – bronił się lichwiarz.
W tem miejscu zainterwenjował kapitan Servadac.
– Może pozwoli pan, profesorze – rozpoczął z uśmiechem – że ja tę sprawę załatwię.
– O, panie gubernatorze – skamlał zrozpaczony Hakhabut – ratuj mnie, ratuj!
– Przedewszystkiem spokojnie, panie Izaaku – odparł Hector Servadac.
Poczem zwracając się do profesora, zapytał:
– Panu potrzeba do doświadczeń kilku pięciofrankówek, wszak prawda!
– Tak jest – odparł uczony – na początek wystarczy czterdzieści sztuk!
– Dwieście franków… – jęknął skąpiec.
– A prócz tego – ciągnął profesor – dziesięć monet dwufrankowyeh i dwadzieścia po pięćdziesiąt centymów.
– Trzydzieści franków! – lamentował płaczliwy głos.
– W sumie dwieście trzydzieści franków? – badał kapitan.
– Tak jest, dwieście trzydzieści franków – brzmiała odpowiedź astronoma.
– Dobrze – odparł Hector Servadac. I zwracając się do hrabiego Timaszewa, zapytał:
– Hrabio, czy znalazłby się jeszcze jakiś zastaw pod pożyczkę, do której chcę zmusić Hakhabuta?
– Cała moja kasa jest do pańskiej dyspozycji, kapitanie – odparł hrabia;– ale rozporządzam tylko papierowemi rublami…
– Nie chcę papierków! Biorę tylko złoto! Papierki nie maja żadnej wartości na Galji! – wołał Hakhabut.
– Czyżby bilon miał większą? – spytał hrabia z odcieniem ironii.
– Panie Izaaku – uciął krótko kapitan – dotąd cierpliwie znosiłem pańskie jeremjady, ale proszę nie nadużywać mego dobrego humoru. Dobrowolnie lub pod przymusem dostarczy nam pan tych dwieście trzydzieści franków!
– O, złodzieje! – zawołał Hakhabut. Nie dokończył, bo silna dłoń Ben-Zoufa, jak kleszczami, ścisnęła mu gardło.
– Puść go, Ben-Zoufie – rozkazał kapitan – puść go! On da pieniądze dobrowolnie.
– O, nie, nigdy!… Przenigdy!…
– Jakiej rekompensaty pan żąda za pożyczenie nam tych dwustu trzydziestu franków?
– Pożyczyć!… Ach, tylko pożyczyć… – promieniał Izaak Hakhabut.
– Tak, mowa jest o zwykłej pożyczce. Jakiego procentu pan żąda?
– O, panie gubernatorze! – odparł słodkim, jak miód, głosem, lichwiarz. – Trudno jest bardzo zarobić pieniądze, zwłaszcza w obecnych warunkach, na Galji, są one rzadkością nielada…
– Uwagi te są zbyteczne… Wiele pan żąda? – powtórzył pytanie Hektor Servadac.
– A więc, panie gubernatorze… – odparł Izaak – zdaje mi się, że dziesięć franków procentu…
– Dziennie?
– Tak, oczywiście, że dziennie!…
Nie zdążył dokończyć zdania, gdy hrabia Timaszew rzucił na stół kilka rubli. Żyd zaczął je liczyć z zapałem. Chociaż były to papierki, gwarancja taka zadowolniła widocznie najchciwszego z lichwiarzy.
Profesor z prawdziwą satysfakcją ładował do kieszeni z trudem zdobyte monety francuskie.
Hakhabut zażądał procentu przewyższającego osiemnaście razy kapitał. Gdyby takie interesy zdarzały mu się częściej, dorobiłby się na Galji w błyskawicznem tempie fortuny. O tak świetnych transakcjach na Ziemi nawet nie marzył.
W kilka chwil później kapitan Servadac z towarzyszami opuścili statek i uradowany profesor zawołał:
– Panowie, z tych dwustu trzydziestu franków spreparuję odważnik jednego kilograma i miarę jednego metra sześciennego.