Jules Verne
HECTOR SERVADAC
Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego
(Rozdział VII-XII)
Spolszczył Włodzimierz Topoliński
Ilustracje P. Philippoteaux
Książnica - Atlas
Lwów - Warszawa, 1931
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII,
w którym profesor i jego uczniowie żonglują sekstyljonami, kwintyljonami i innemi wielokrotnościami miljardów.
kwadrans później całe towarzystwo zebrało się w ogólnej sali celem wysłuchania wyjaśnień, dotyczących ostatnich słów profesora. Ben-Zouf uprzątnął stół, poczem rozłożono na nim rulony zdobytych monet, począwszy od pięciofrankowych, a kończąc na półfrankowych.
– Panowie – zaczął zadowolony z siebie Palmyrin Rosette – ponieważ nie pomyśleliście w chwili katastrofy o zaopatrzeniu się w miarę metryczną i odważnik, zmuszony byłem obecnie znaleźć sposób zdobycia tych przedmiotów, niezbędnych do obliczenia siły przyciągania, masy i ciężaru gatunkowego mojej komety.
Nikt z obecnych nie próbował nawet odeprzeć stawianego im zarzutu. Wszyscy przywykli już do bezcerenionjalności profesora, znali jego sposób mówienia i postępowania.
– Panowie – podjął na nowo profesor – upewniłem się przedewszystkiem, że wszystkie nasze monety są prawie nowe, mało zużyte i nie uszkodzone przez tego chciwca. Mogę przeto z największą dokładnością przeprowadzić badania. Pragnę przedewszystkiem uzyskać miarę jednego metra ziemskiego.
Hector Servadac i jego towarzysze pojęli już intencje profesora. Wyjaśnień słuchali tylko przez grzeczność. Zato Ben-Zouf patrzył na uczonego, jak na popisujących się w jarmarcznych budach magików.
Oto na czem profesor oparł pierwszy swój pomysł, zrodzony w chwili, gdy usłyszał dźwięk monet w szufladzie Hakhabuta.
Wiadomo, iż system monetarny francuski jest dziesiętny, co wyraża się w ten sposób, że frank jest jednostką, ponad nim istnieją wszelkie jego wielokrotności, a pod nim różne jego ułamki dziesiętne.
Monety te – i na to profesor Rosette kładł nacisk największy – są dokładnie skalkulowane i mają, prawem przepisaną, stale jednakową średnicę. W ten sposób pewne jest, iż każda srebrna pięciofrankówka ma średnicę długości trzydziestu siedmiu milimetrów, zaś średnica pięćdziesięciu centymów – osiemnaście milimetrów.
Czyż nie jest więc łatwo otrzymać, przez zgromadzenie pewnej ilości tych monet różnej wartości, dokładnej miary, odpowiadającej powiedzmy tysiącowi milimetrów, składających się na miarę jednego metra!
Była to rzecz możliwa. Profesor wiedział o tem dobrze i zaraz przystąpił do wydzielenia z worka przyniesionych monet dziesięcio-, pięcio- i tyleż dwufrankowych, oraz dwudziestu sztuk półfrankówek.
Zrobiwszy pośpiesznie wyliczenie na karteczce, przedstawił ją audytorjum.
10 sztuk po 5 franków, średnicy 0,037 m. każda = 0,370 m.
10 sztuk po 2 franki, średnicy 0,027 m. każda = 0,270 m.
20 sztuk po 50 centym., średnicy 0,018 m. każda = 0,360 m.
Razem 1,000 m.
– Cudownie, drogi profesorze – rzekł Hector Servadac. – Pozostaje nam jeszcze ułożyć obok siebie tych czterdzieści monet, w ten sposób, aby linja ich środków leżała na jednej prostej, a otrzymamy dokładną długość ziemskiego metra.
– U licha! – zawołał Ben-Zouf. – Dobrze jest jednak być uczonym.
– On to nazywa uczonością – wzruszył pogardliwie ramionami Palmyrin Rosette.
Rozłożono na stole dokładnie obok siebie dziesięć pięciofrankówek, bacząc aby środki ich łączyła jedna prosta, w dalszym ciągu przyłączono do szeregu dziesięć dwufrankówek i dwadzieścia monet po pięćdziesiąt centymów. Poczem naznaczono ślady na krańcach utworzonej w ten sposób linji.
– Panowie – odezwał się profesor – oto dokładna długość metra ziemskiego.
Całej operacji dokonano z niezwykłą dokładnością. Zkolei podzielono metr na dziesięć równych części, otrzymując w ten sposób decymetry. Jedną taką cząstkę, odznaczoną na sznurku, wręczono mechanikowi Dobryny.
Był to rzemieślnik bardzo zręczny, który przy pomocy otrzymanej miarki sfabrykował z nieznanej substancji galijskiej bryłę objętości jednego decymetra sześciennego. Na to tylko czekał profesor. Długość metra udało mu się już określić. Należało stworzyć jeszcze masę jednego kilograma.
I ta sprawa nie przedstawiała żadnych trudności. Monety francuskie są bowiem nietylko dokładnie skalkulowane, ale posiadają ponadto idealnie dokładną wagę.
Tak np. pięciofrankówka waży ściśle dwadzieścia pięć gramów, co równa się wadze pięciu pojedynczych franków, ważących po pięć gramów każdy. Wystarczyło więc zgromadzić czterdzieści srebrnych monet pięciofrankowych, by otrzymać ciężar jednego kilograma.
Tego właśnie domyślili się od pierwszej chwili kapitan Servadac i jego towarzysze.
– Patrzcie no, państwo – podziwiał Ben-Zouf – widzę, że do tych spraw nie wystarczy być mądrym, trzeba jeszcze…
– Co jeszcze trzeba? – zapytał Hector Servadac.
– Trzeba jeszcze być bogatym.
Wszystkich ubawiła ta uwaga poczciwego ordynansa.
Po upływie kilku godzin mechanik wręczył profesorowi wykutą bryłę rozmiarów decymetra sześciennego.
Posiadając już ciężar jednego kilograma, objętość decymetra sześciennego i wagę sprężynową, można było natychmiast przystąpić do obliczenia masy, gęstości i siły przyciągania komety.
– Przypomnę tu panom – mówił profesor – jedno z praw Newtona, według którego siła przyciągania jest w stosunku prostym do masy i w stosunku odwrotnym do kwadratu odległości. Proszę bardzo zanotować to sobie dobrze w pamięci.
– Oto w woreczku tym – ciągnął – umieściłem czterdzieści pięciofrankówek. Na Ziemi stanowiły one wagę jednego kilograma. Czyli innemi słowy, gdybym będąc na Ziemi zawiesił woreczek ten na haczyku wagi, strzałka wskazywałaby wagę jednego kilograma. Czy to zrozumiałe?
Mówiąc to profesor nie spuszczał z oka Ben-Zoufa. Miał zwyczaj podczas wykładów obserwować słuchaczów najmniej inteligentnych, gdy bowiem oni pojęli jego ideę, był pewny, że wykład był jasny.
Ordynans kapitana Servadac’a miał wprawdzie swój rozum, był jednak nieukiem, a to w danym wypadku wychodziło na jedno.
Ponieważ twarz Ben-Zoufa nie wyrażała żadnych wątpliwości, profesor ciągnął dalej:
– A zatem, proszę panów, ten woreczek pięciofrankówek wieszam na haczyku wagi, a ponieważ działam na Galji, dowiemy się jaka jest jego waga na tej właśnie komecie.
Woreczek zawieszono, igiełka zadrgała i wskazała na tarczy ciężar stu trzydziestu trzech gramów.
– A zatem – podjął profesor – ziemski kilogram waży tu zaledwie sto trzydzieści trzy gramy, czyli około siedm razy mniej. Czy to jest zrozumiałe?
Ben-Zouf skinął głową i wykład trwał dalej.
– Teraz staje się jasne, dlaczego waga o dwóch szalkach nie zdałaby się tu na nic, gdyż odważnik i ciało ważone tracą to samo na ciężarze. Czy wszyscy to rozumieją?
– Nawet ja nie mam wątpliwości – odparł Ben-Zouf.
– Skoro ciężar ciał na Galji jest siedem razy mniejszy, aniżeli na Ziemi – dowodził profesor. – należy przypuścić, że i siła ciążenia stanowi tu siódmą część siły ziemskiego przyciągania.
– Słuszne! – zaopinjował kapitan Servadac. – Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego punktu, ale przejdźmy teraz, drogi profesorze, do masy.
– Nie, najpierw obliczymy gęstość – odparł Palmyrin Rosette.
– Oczywiście – wtrącił porucznik Prokop – masę obliczymy bez trudności, gdy znajdziemy objętość i ciężar gatunkowy Galji.
Rozumowanie porucznika było słuszne, należało nie tracąc czasu przystąpić do obliczenia gęstości. Tak też uczynił profesor. Wziął w rękę blok objętości sześciennego decymetra i tak ciągnął dalej:
– Ten blok, proszę panów, zrobiony jest z nieznanego nam materjału, który pokrywa całe terytorjum Galji. Wasza ignorancja w dziedzinie geologji nie pozwoliła wam bliżej określić, ani nazwać tego minerału.
– Tak jest, a jednak pragnęlibyśmy bardzo wiedzieć, jaki jest skład tej substancji – powiedział Hector Servadac.
– Zdaje się, iż mam prawo rozumować w ten sposób – kontynuował Palmyrin Rosette – jakgdyby Galja całkowicie i do samej głębi była z tej oto materji, której decymetr sześcienny trzymam w ręku. Ile ważyłby, on na Ziemi? Ważyłby dokładnie siedem razy więcej, aniżeli na Galji, albowiem, jak już zaznaczałem, siła przyciągania komety jest siedem razy słabsza, aniżeli Ziemi. Czy to nie jest jasne? Czemu wytrzeszczasz tak na mnie swe okrągłe oczy?
Pytanie to skierowane było do Ben-Zoufa.
– Bo nic nie rozumiem – odparł ordynans.
– Niemniej przoto nie będę tracił cennego czasu na udostępnienie tych prostych rzeczy twojej mózgownicy… Ci panowie zrozumieli i to mi wystarcza.
– Przeżyję ten cios – mruknął Ben-Zouf.
– Zważmy więc ten blok – mówił profesor – będzie to zupełnie to samo, jakgdybym na haczyku wagi zawiesił kometę.
Igiełka wskazała wagę kilograma i trzystu trzydziestu gramów.
– Kilogram trzysta trzydzieści gramów, pomnożony przez siedem – wołał profesor – daje w przybliżeniu dziesięć kilogramów. A zatem ciężar właściwy Galji jest prawie dwa razy większy od gęstości Ziemi. Gdyby nie to, wszystkie przedmioty ważyłyby tu nie siedem, lecz piętnaście razy mniej niż na Ziemi!
Wymawiając te słowa, profesor czuł, że ma uzasadnioną rację do dumy. Ziemia miała wprawdzie większa od Galji objętość, ale zato jego kometa przewyższała Ziemię gęstością i naprawdę nie wymieniłby jednej na drugą. Oto już średnica, obwód, powierzchnia, objętość, gęstość i siła przyciągania Galji były wiadome. Pozostawało obliczyć masę komety, inaczej mówiąc, jej ciężar. Była to operacja krótka i nieskomplikowana. Istotnie, skoro decymetr sześcienny substancji galijskiej ważył według miar ziemskich dziesięć kilogramów, waga całej Galji musiała być tyle razy większa, ile razy objętość jej przewyższała jeden decymetr sześcienny. Objętość ta, wyrażająca się liczbą 211,433.460 kilometrów sześciennych, zawiera w sobie ilość decymetrów wyrażająca się liczbą o dwudziestu i jednej cyfrze, a mianowicie: dwieście jedenaście kwintyljonów czterysta trzydzieści trzy kwadryljony czterysta sześćdziesiąt tryljonów. Ta sama liczba wskazywała wagę Galji w kilogramach. Była ona o cztery sekstyljony siedemset osiemdziesiąt osiem kwintyljonów pięćset sześćdziesiąt sześć kwadryljonów pięćset czterdzieści tryljonów kilogramów lżejsza od Ziemi.
– A ile waży właściwie Ziemia? – zapytał
Ben-Zouf, zupełnie oszołomiony temi miljardami miljonów.
– Czy ty wogóle wiesz, co to jest miljard – wtrącił kapitan Servadac.
– Niebardzo – brzmiała odpowiedź.
– A zatem wiedz, że od urodzenia Jezusa Chrystusa nie upłynęło jeszcze miljard minut i że gdybyś, mając dług miljardowy, od owej chwili co minutę wypłacał franka, to jeszczebyś go nie spłacił.
– Co minutę franka – zawołał istotnie przerażony Ben-Zouf. – Ależ byłbym zrujnowany w przeciągu kwadransa! Jakaż więc ostatecznie jest waga Ziemi?
– Pięć tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć sekstyljonów kilogramów – odparł porucznik Prokop – liczba wyrażająca się dwudziestu pięciu cyframi.
– A ile waży księżyc?
– Siedemdziesiąt dwa sekstyljony kilogramów.
– Tylko!? – zdziwił się Ben-Zouf. – A słońce?
– Dwa nonyljony – rzekł profesor – liczba trzydziesto i jedno cyfrowa.
– Dwa nonyljony – powtarzał Ben-Zouf – i może jeszcze z małą dokładką?
Palmyrin Rosette począł już na ordynansa spoglądać wyraźnie nienawistnie.
– A zatem – przerwał te dysertacje kapitan Servadac – na powierzchni Galji wszystko waży siedem razy mniej, aniżeli na Ziemi.
– Tak jest – odparł profesor – i dlatego siła naszych mięśni wzrosła tu siedmiokrotnie. Siłacz dźwigający na Ziemi sto kilogramów, tu mógłby ich unieść siedemset.
– Oto i powód, dla którego skaczemy tu siedem razy wyżej – wtrącił Ben-Zouf.
– Masz rację, Ben-Zoufie – zgodził się porucznik Prokop – a gdyby masa Galji była mniejsza, skakałbyś jeszcze wyżej.
– Nawet ponad wierzchołek Montmartre’u – dodał profesor, mrugając jednem okiem, czem wyprowadzał ordynansa z równowagi.
– A jakież jest natężenie siły ciężkości na innych gwiazdach? – spytał Hector Servadac.
– Pan tego nie pamięta? – zawołał z oburzeniem Rosette. – Był pan coprawda zawsze bardziej niż miernym uczniem!
– Przyznaję to ze wstydem – odparł kapitan.
– A zatem, skoro przyjmiemy przyciąganie Ziemi za jednostkę, siła ta na księżycu będzie wynosiła 0,16, na Jowiszu 2,45, na Marsie 0,50, na Merkurym 1,15, na Wenus 0,92, prawie tak samo jak na Ziemi, na słońcu wreszcie 2,45. Tam kilogram ziemski waży dwadzieścia osiem razy więcej.
– Człowiek naszej konstrukcji miałby wiele trudności z podźwignięciem się, skoroby upadł na słońcu – zauważył porucznik Prokop – a nośność wystrzelonej tam kuli armatniej nie przekroczyłaby kilkudziesięciu metrów.
– Świetne pole bitwy dla tchórzów – wtrącił Ben-Zouf.
– Wcale nie – zaprzeczył Hector Servadac – byliby bowiem zbyt ciężcy, aby mogli w porę uciec.
– Skoro to przysporzyłoby nam sił i lekkości, żałuję, że Galja nie jest jeszcze dużo mniejsza – zakonkludował Ben-Zouf.
Uwaga ta zraniła profesora, uważającego się za prawego właściciela Galji. Ofuknął też ordynansa.
– Myślałby kto – zawołał – że głowa tego nieuka nie jest jeszcze dostatecznie lekka! Uważaj gamoniu, aby ci jej lada podmuch wiatru nie porwał któregoś dnia.
– Dobrze – odparł Ben-Zouf – będę ją trzymał obu rękoma!
Palmyrin Rosette chciał się już usunąć, gdy kapitan Servadac zatrzymał go gestem:
– Przepraszam, drogi profesorze – rzekł – jedno jeszcze pytanie. Czy pan nie wie nic o substancji, z której zbudowana jest Galja?
– Być może wiem – odparł Palmyrin Rosette – istota tej substancji… przy gęstości dziesięć… Śmiałbym twierdzić… ach, gdyby to okazało się prawdą, dałbym ją Ben-Zoufowi, który śmie moją kometę porównywać z Montmartre’m.
– Więc pan twierdzi, jeśli wolno wiedzieć… – nalegał kapitan Servadac.
– Że ta substancja jest niczem innem – mówił profesor, skandując wyrazy – jak tellurkiem…
– Bah! tellurek… – zawołał Ben-Zouf.
– Jak tellurkiem złota! – kończył profesor. – Jest to ciało złożone, spotykane często na Ziemi. Składa się ono w danym przypadku z siedemdziesięciu procent telluru i z trzydziestu procent złota.
– Trzydzieści procent złota! – podziwiał Hector Servadac.
– Po dodaniu ciężarów właściwych obu tych ciał, otrzymamy w sumie dziesięć, czyli dokładnie cyfrę określającą gęstość Galji.
– Złotodajna kometa! – zdumiewał się Hector Servadac.
– Sławny Maupertuis przewidywał takie możliwości. Galja stwierdza, że miał słuszność.
– W takim razie, skoro Galja spadnie na Ziemię – zabrał głos hrabia Timaszew – zmieni tam całkowicie warunki ekonomiczne.
– Słuszna uwaga – zgodził się uczony – a ponieważ ten blok tellurku złota, który nas unosi w przestworzach, waży podług miar ziemskich dwieście jedenaście kwintyljonów czterysta trzydzieści trzy kwadryljony czterysta sześćdziesiąt tryljonów kilogramów, więc ilość złota, w jaką zaopatrzy Ziemię, będzie wynosiła około sześćdziesięciu jeden kwintyljonów złota.
Licząc po trzy tysiące pięćset franków kilogram, otrzymamy sumę dwustu czterdziestu sześciu sekstyljonów franków, co wyraża się dwudziestoczterocyfrową liczbą.
– Dnia tego – odparł Hector Servadac – wartość złota spadnie do minimum i stanie się ono najpodlejszym metalem świata.
Profesor nie słyszał już tej uwagi. Po ostatnich wyjaśnieniach opuścił bowiem salę zebrań i majestatycznym krokiem udał się w stronę obserwatorjum.
– Na co właściwie zdadzą się wszystkie obliczenia wykonywane przez tego swarliwego kuglarza? – spytał Ben-Zouf.
– Na nic – odparł kapitan Servadac – i na tem polega cały ich wdzięk.
Istotnie Palmyrin Rosette uprawiał tylko sztukę dla sztuki. Znał elementy komety, jej drogę międzyplanetarną i czas obiegu wokół słońca. Reszta, jak masa, gęstość, siła przyciągania, a nawet wartość metaliczna Galji poza nim nie interesowała nikogo. Wszyscy zajęci byli tylko myślą powrotu na Ziemię. Nikt nie dzielił z profesorem trosk ani radości teoretycznych jego rozważań.
Nazajutrz był dzień 1-y sierpnia, albo posiłkując się słownikiem Rosette’a, 63-i kwietnia galijskiego. W ciągu tego miesiąca kometą przebyła szesnaście miljonów pięćset tysięcy mil, oddalając się o sto dziewięćdziesiąt siedem miljonów mil od słońca. Ażeby w połowie stycznia osiągnąć apheljum, powinna się jeszcze posunąć wzdłuż orbity o osiemdziesiąt jeden miljonów mil. Przebywszy ten punkt zwrotny, zacznie się ponownie zbliżać do słońca.
Ale w takim razie Galja zmierzałaby do jakichś cudownych światów, których jeszcze nigdy uzbrojone w lunetę oko ludzkie nie oglądało.
Tak, profesor wiedział, co robi, nie opuszczając wcale obserwatorium. Żadnemu astronomowi nie dane było jeszcze dokonać tylu cudownych obserwacyj. Jakże pełne uroku były te noce galijskie! Najlżejszy powiew wiatru nie mącił ich pogody i ciszy! Firmament niebieski odsłaniał się w całej swej nagości i krasie i zdawał się nie skrywać już żadnych tajemnic.
Światem cudownym, ku któremu zmierzała Galja, był Jowisz, najwspanialsza z planet, podlegających władztwu słońca. W ciągu siedmiu miesięcy, które upłynęły od chwili zetknięcia Ziemi z kometą, kometa ta wytrwale ścigała wyprzedzającą ją jednak wciąż wspaniałą planetę. Dnia 1-go sierpnia obie gwiazdy rozdzielała już tylko przestrzeń sześćdziesięciu jeden miljonów mil, która do dnia 1-go listopada regularnie miała się zmniejszać.
Czy nie groziło z tej strony żadne niebezpieczeństwo? Czy Galja nie narażała się zbytnio, cyrkulując tak blisko Jowisza? Czy siła przyciągania Jowisza nie mogła okazać się groźna w swych skutkach? Oczywiście profesor, obliczając czas obiegu Galji, wziął pod uwagę magnetyczne zakłócenia wywołane nietylko przez Jowisza, ale również przez Saturna i Marsa. Ale jeśli się pomylił w rachubach?
W ten sposób upłynął miesiąc wśród ciągłych obrad Galijczyków i najlepszych nadziei Palmyrin Rosette’a. Dnia 1-go września odległość Galji od Jowisza wynosiła już tylko trzydzieści osiem miljonów mil, akurat tyle, ile wynosi odległość Ziemi od słońca. 15-go odległość ta zmalała do dwudziestu sześciu miljonów mil. Planeta Jowisza stawała się wciąż bliższa i wyraźniejsza, a Galja pędziła ku niej, jakby pociągana jakąś siłą niewidzialną.
Dnia 15-go października obie gwiazdy znalazły się w odległości trzynastu miljonów mil. Teraz istniały dwie alternatywy, albo Galja da się porwać sile przyciągającej Jowisza, albo nie da się wytrącić z orbity i nie dozna żadnych wstrząsów.
Nazajutrz Galja minęła Jowisza bez katastrofy. Można to było stwierdzić, obserwując wyjątkowo zły humor Palmyrin Rosette’a. Zwyciężył jako kalkulator, ale pobity został jako poszukiwacz awantur i przygód. Zamiast być najdumniejszym astronomem, czuł się najnieszczęśliwszym między Galijczykami.
Galja, poruszając się niezmiennie po swej orbicie, krążyła w dalszym ciągu wokół słońca, i co za tem idzie zbliżała się do Ziemi.
w którym okaże się jasno, że lepiej aniżeli na Galji, handlować było na Ziemi.
hwalić Boga! Mam wrażenie, że uniknęliśmy wielkiego niebezpieczeństwa! – odetchnął z ulgą kapitan Servadac, patrząc na pełną rozczarowania minę profesora.
Poczem zwrócił się do towarzyszów, równie jak on rozradowanych:
– W gruncie rzeczy nic wielkiego się nie dzieje! Odbywamy zwykłą podróż międzyplanetarną, podróż trwającą dwa lata! Ależ na samej Ziemi odbywa się dłużej trwające wędrówki. Jak dotąd nie mamy powodu uskarżać się na los i, jeśli tak pójdzie dalej, w niespełna piętnaście miesięcy ocucimy się na rodzimej planecie.
– I raz jeszcze ujrzymy Montmartre – dodał wesoło Ben-Zouf.
Istotnie, mogli mówić o szczęściu Galijczycy, że asteroida ich oparła się wpływom Jowisza, gdyż jednogodzinne tylko opóźnienie pociągnąć mogło za sobą nieobliczalne wprost następstwa, a przedewszystkiem przesunięcie Ziemi o blisko sto tysięcy mil od przewidzianego punktu zetknięcia. Ileż lat trzebaby czekać na powtórzenie się tych samych warunków! Czyż nie upłynęłyby wieki, a może i tysiąclecia, zanim nastąpiłoby ponowne zetknięcie? Poza tem gdyby Jowisz zmącił bieg, lub kształt orbity Galji, być może musiałaby ona już stale błądzić w przestworzach wśród planet i gwiazd.
Dnia 1-go listopada odległość słońca od Galji wyrażała się liczbą siedemnastu miljonów mil. Za dwa i pół miesiąca kometa minie swoje apheljum i od tej pory zacznie się już zbliżać do słońca.
Narazie na Galji było coraz mniej światła i ciepła. Panował stale półmrok. Siła światła i ciepła była dwadzieścia pięć razy mniejsza, aniżeli na Ziemi. Wciąż jednak jeszcze wschodziło słońce i Galja bez przerwy podlegała jego działaniu. Trzeba było się krzepić nadzieją, że wkrótce najgorsze minie. Ta nadzieja dodawała Galijczykom otuchy, podtrzymywała ich moralnie i fizycznie!
A Izaak Hakhabut?… Czy nie przeżywał tych samych niepokojów, które w ciągu ostatnich dwóch miesięcy nurtowały kapitana Servadac’a i jego towarzyszów?
Bynajmniej. Nie opuszczał on pokładu Hanzy od chwili zawarcia tak korzystnej dla niego transakcji z Galijczykami. Nazajutrz, po ukończeniu prac profesora, Ben-Zouf odniósł lichwiarzowi wagę i srebrne monety. Zarówno kapitał jak i procenty znajdowały się już w jego ręku. Jedynie niezwrócone dotąd a otrzymane w zastaw papierowe ruble łączyły go jeszcze z mieszkańcami groty.
Ben-Zouf pouczył go przy okazji, że Galja jest jedną wielką kopalnią złota, które jednakże, z powodu nadmiernej ilości, po powrocie na Ziemię straci całą swą wartość.
Izaak Hakhabut przypuszczał, że ordynans kpi sobie z niego. Nie wierzył jego opowieściom i z większą niż dotąd chciwością myślał o wymuszeniu maksymum brzęczącej monety od mieszkańców Galji.
Mimo to ani razu nie zaszczycił groty swoją wizytą.
– To jest zdumiewające – wyrażał niejednokrotnie zdziwienie Ben-Zouf – jak łatwo się przyzwyczaić do jego nieobecności!
Tymczasem mieszkaniec Hanzy przemyśliwał nad nawiązaniem stosunków z Galijczykami. We własnym, rzecz prosta, interesie. Niektóre z jego towarów zaczynały się już psuć, pragnął je więc spieniężyć, zanim znajdą się na Ziemi, gdzie wartość ich spadłaby wielokrotnie. Na rynku galijskim – gdzie był bez konkurencji – mógł ceny dowolnie śrubować. Moment był odpowiedni, gdyż zapasy kolonji Galijskiej zaczęły się już wyczerpywać. W spiżarni zabrakło oliwy, kawy, cukru, tytoniu i t. p. Kapitan Servadac postanowił właśnie wybrać się po zakupy na Hanzę.
Ta zgodność myśli kupującego i sprzedawcy musiała zbliżyć Hakhabuta do mieszkańców Gorącego Lądu. Obiecywał też sobie zyski nielada. Wyciągnie całe złoto, wszystkie pieniądze z portfelów Galijczyków.
– Tylko że – przychodziła refleksja – mój ładunek więcej jest wart niż oni są w stanie zapłacić, W jaki więc sposób pozbędę się towaru bez straty?
Ta myśl nie przestawała go dręczyć. Przypomniał sobie jednak w porę, że na Ziemi był nietylko kupcem ale i lichwiarzem. Czemuż na Galji miałby się wyrzec tak intratnego zawodu? Istotnie, pierwsza transakcja wypadła wszak nad wyraz pomyślnie. A zatem rozumując logicznie, będzie pożyczał pieniądze na procent, tym, rzecz prosta, których podpisy uzna za dobre. Są między Galijczykami ludzie godni zaufania, taki kapitan Servadac np., a zwłaszcza hrabia Timaszew. Rewersy podpisane na Galji nie stracą wszak wartości na Ziemi i w razie niewypłacalności pójdą do protestu… Bóg nie zabrania ludziom cenić wysoko swe dobro. Przeciwnie.
Snując takie marzenia Izaak Hakhabut wybierał się z wizytą do kapitana Servadac’a, który ze swej strony zamierzał odwiedzić właściciela statku.
Spotkanie doszło do skutku dnia 15-go listopada na pokładzie Hanzy. Sprytny kupiec nie narzucał się, czekał aż go poszukają.
– Ojcze Izaaku – rzekł kapitan Servadac, przystępując odrazu do sprawy – potrzeba nam kawy, tytoniu, oliwy i innych artykułów, w które zaopatrzona jest Hanza. Jutro przyjdę tu wraz z Ben-Zoufem kupić czego nam potrzeba.
– Litości! – zawołał Hakhabut, który wykrzyknik ten miał stale na końcu języka.
– Powiedziałem – podjął kapitan Servadac – że przyjdziemy „kupić”, rozumie pan? Kupić, to znaczy zabrać towar za umówioną cenę. Proszę więc powstrzymać swe żale.
– O, panie gubernatorze – odparł drżącym głosem Izaak – rozumiem dobrze! Wiem doskonale, że pan nie wyzyska biednego kupca, którego cały majątek jest narażony!
– Nie jest bynajmniej narażony! Powtarzam panu, że za wszystko zapłacimy.
– Gotówka?
– Gotówką.
– Bo rozumie pan, że udzielanie kredytu w tych warunkach…
Kapitan Servadac, zgodnie ze swym zwyczajem poznawania ludzi wszelkich typów, dał mu się wypowiedzieć do końca. Hakhabut ciągnął dalej:
– Mam wrażenie… tak sobie myślę, że na Gorącym Lądzie przebywają bardzo czcigodne osoby… pan hrabia Timaszew, sam pan gubernator…
Hector Servadac miał nieprzepartą chęć kopnąć to indywiduum, pohamował się jednak.
– Rozumie pan – łgał jak z nut skąpiec – że udzielając kredytu, nie mógłbym odmówić innym. To wywołałoby przykre sceny, których pragnąłbym uniknąć. I dlatego… zdaje mi się… lepiej nie kredytować nikomu.
– Zgadzam się w zupełności – odparł Hector Servadac.
– Ach, jakże się cieszę, że pan gubernator podziela moje zdanie. To jest jedynie właściwe pojmowanie handlu! Czy wolno mi zapytać, w jakiej monecie otrzymam zapłatę!
– W złocie, srebrze, miedzi, zaś po wyczerpaniu tych środków, w papierkach.
– W papierkach? – krzyknął ze zgrozą Hakhabut. – Oto czego się obawiałem!
– Czyżby pan nie ufał bankom Francji, Anglji i Rosji?
– Ach, panie gubernatorze, niema to jak złoto i tylko w wartość tego szlachetnego kruszcu wierzę!
– To też powiedziałem – tłumaczył uprzejmie kapitan Servadac – że narazie otrzyma pan złoto, gdyż mamy go poddostatkiem na Galji.
– O, kochane złoto! – cieszył się i dziękował Izaak.
Kapitan Servadac zabierał się do odwrotu.
– A zatem do jutra.
Hakhabuta dręczyła jedna jeszcze niepewność.
– Panie gubernatorze!…
– Proszę?
– Czy będę miał prawo naznaczyć ceny, jakie uznam za stosowne?
– Panie Hakhabut – odciął spokojnie oficer francuski – miałbym prawo naznaczyć ceny maksymalne, ale z prawa tego nie skorzystam. Naznaczy pan ceny przyjęte na rynkach europejskich. Nie inne.
– Litości! Panie gubernatorze!… Pozbawia mnie pan należnego zarobku!… To jest przeciwne zasadom zdrowego handlu… Mam prawo śrubować ceny z chwilą, gdy jestem jedynym sprzedawcą! Pan musi to zrozumieć w imię sprawiedliwości… W przeciwnym razie byłoby to właściwie wywłaszczenie mnie…
– Ceny europejskie! – brzmiała spokojna odpowiedź kapitana Servadac’a.
– Jakto, gdy nadarza się okazja do wyzyskania…
– Na to właśnie nie mogę pozwolić!
– Taka okazja może się nie powtórzyć…
– Okazja obdarcia bliźnich ze skóry. Doprawdy wstydzę się za pana. I proszę pamiętać, że w imię dobra ogółu przysługuje mi prawo sekwestru.
– Sekwestru tego, co należy mi się w obliczu Boga!
– Tak jest – odparł kapitan Servadac – nie będę jednak tracił czasu na wyjaśnianie spraw tak jasnych i znanych! Przywołuję pana do porządku i radzę się cieszyć, że kupujemy to, co moglibyśmy brać.
Żyd zaczął lamentować, ale kapitan już odchodził, rzucając tylko krótkie:
– Ceny europejskie, panie Hakhabut!
W tej rozpaczy pocieszała jednak skąpca myśl, że mimo cen europejskich zarobi jeszcze więcej, niż mógłby się spodziewać na Ziemi.
Nazajutrz, skoro świt, kapitan Servadac, który pragnął osobiście dopilnować transakcji, udał się w towarzystwie Ben-Zoufa i dwóch marynarzy rosyjskich na pokład Hanzy.
– No, cóż tam słychać, stary? – zawołał Ben-Zouf.
– Dziękuję za troskliwość – odparł Izaak.
– Chcesz nam podobno wyświadczyć przysługę?
– Tak… przysługę… ale za gotówkę…
– Według cen europejskich – dorzucił kapitan Servadac.
– Dobrze… dobrze… – ciągnął Ben-Zouf. – Nie będziesz długo czekał na regulację rachunku.
– Czego panom potrzeba? – pytał kupiec.
– Narazie po dziesięć kilo kawy, tytoniu i cukru, bo… porachuję ci kości. Jestem kapralem i znam się na towarze.
– A ja myślałem, że pan jest adjutantem pana gubernatora – dziwił się Hakhabut.
– Jestem nim w czasie wielkich uroczystości, ale na codzień przedzierzgam się w kaprala i chodzę na targ. No dalej, nie traćmy czasu.
– A zatem kawa, tytoń i cukier – powtarzał Żyd, udając się do składu. Po chwili wrócił niosąc dziesięć kilogramowych paczek tytoniu, w pełnem opakowaniu i banderolach.
– Oto tytoń – rzekł – po dwanaście franków kilogram, to czyni razem sto dwadzieścia franków!
Ordynans chciał już płacić, gdy powstrzymał go kapitan Servadac.
– Jeszcze chwilę, Ben-Zoufie. Trzeba sprawdzić, czy waga jest dokładna.
– Słucham, kapitanie!
– Pocóż to? – pytał Izaak. – Opakowanie jest nienaruszone, a waga wypisana na banderoli.
– Nie szkodzi – odparł kapitan Servadac, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Dalej, stary, przynieś wagę! – naglił Ben-Zouf.
Po chwili Izaak umocował na haczyku wagi kilogramową paczkę tytoniu.
– Mein Gott! – zawołał nagle. Okrzyk ten istotnie był usprawiedliwiony. Na skutek innych praw ciążenia na Galji, strzałka wagi wskazywała tylko sto trzydzieści trzy gramy.
– Widzi pan – odezwał się z całą powagą kapitan Servadac – miałem słuszność, żądając sprawdzenia!
– Ależ panie gubernatorze…
– Proszę dołożyć do wagi jednego kilograma.
– Ależ na miłość Boską…
– Dalej, dokładaj – poganiał Ben-Zouf.
– Ależ, panie Ben-Zoufie…
I nieszczęśliwy Izaak kręcił się, jak mysz w ukropie! Ba, gdyby posiadał zwykłą wagę z odważnikami, nic podobnego nie mogłoby się przytrafić, jak to już wyjaśniono na innem miejscu.
Starał się jeszcze perswadować, chciał udobruchać kapitana. Ale ten był niewzruszony. Żądał, aby wskazówka stała na kilogramie, gdy za kilogram miał płacić.
Izaak musiał dokładać, nie szczędząc złorzeczeń, którym wtórował śmiech Ben-Zoufa i marynarzy rosyjskich. W rezultacie za kilogram tytoniu musiał dać siedem. To samo było z cukrem i kawą.
– Jeszcze ci źle, skąpcze – naigrawał się Ben-Zouf – może wolisz nam dać darmo?
Odważanie skończyło się wreszcie. Kupiec wydał po siedemdziesiąt kilogramów tytoniu, cukru i kawy, otrzymując za każdy z tych produktów cenę, odpowiadającą wartości dziesięciu kilogramów.
– Wszystko to wina Galji – drażnił skąpca Ben-Zouf – pocóż było zjeżdżać z towarami na Galję?
Kapitan Servadac, który chciał tylko nastraszyć Żyda i ubawić się jego osobą, ustalił teraz istotną zależność pomiędzy ceną i wagą i zapłacił całkowitą należność za siedemdziesiąt kilogramów każdego z nabytych produktów.
Wspaniałomyślny gest kapitana uspokoił lamenty sknery.
Rozdział IX,
w którym oświeceni Galijczycy wybiegają myślą w nieskończoność.
płynął miesiąc. Galja błądziła w przestworzach. Mieszkańcy jej czuli się jak podróżni w czasie długiej wędrówki; urządzili się możliwie najwygodniej, ale nie instalowali się na dobre. Wierzyli święcie, że powrócą na Ziemię.
Hrabia Timaszew, kapitan Servadac i porucznik Prokop cieszyli się już myślą spotkania z bliskimi i nie troszczyli się zbytnio o przyszłość na Galji, nie gromadzili zapasów, nie hodowali zwierząt i ptactwa, nie starali się użyźniać gruntu pod przyszłe zasiewy.
Czasem jednak i ich ogarniało zwątpienie i wówczas zastanawiali się, co zrobią, gdy nie uda się wrócić na Ziemię. W jaki sposób urządzą sobie życie na Galji? Jak zapewnią egzystencję grupce ludzi wycieńczonych dwudziestu miesiącami zimy?
Życie w grotach Gorącego Lądu na dłuższy przeciąg czasu nie przedstawiało się zbyt ponętnie. Jedynie oryginał w rodzaju Palmyrin Rosette’a mógł nie odczuwać niewygód i pragnąć przedłużenia fantastycznej sytuacji w nieskończoność.
Jedna zwłaszcza możliwość przejmowała zgrozą mieszkańców Groty. Co będzie, gdy wulkan wygaśnie? Wewnętrzny ogień Galji może się przecież wyczerpać. Co wówczas stanie się z ludźmi? Jakiem paliwem ogrzeją galerję, aby stworzyć temperaturę znośną do przetrzymania 50-stopniowych mrozów?
Na szczęście jednak brakło oznak wskazujących na możliwość wygaśnięcia wulkanu. Lawa płynęła z niezmienną regularnością i spokojem. Nie było żadnych powodów do obaw. Taka przynajmniej była opinja wiecznie pogodnego kapitana.
Dnia 15-go grudnia Galja znajdowała się w odległości dwustu szesnastu miljonów mil od słońca, blisko krańca wielkiej osi orbity. Poruszała się z szybkością jedenastu do dwunastu miljonów mil miesięcznie. Nowe światy rysowały się teraz przed oczami Galijczyków, a zwłaszcza przed uzbrojonemi w lunetę oczami Palmyrin Rosette’a. Po obserwacji Jowisza, z odległości, z jakiej żadnemu śmiertelnikowi nie było dotąd danem go oglądać, profesor zagłębił się w studjach nad Saturnem. Dzieliła go od niego odległość stu siedemdziesięciu trzech miljonów mil, odległość zgodna z poprzedniemi wyliczeniami uczonego.
Wrażeniami swojemi Palmyrin Rosette nie dzielił się z nikim; nie opuszczał obserwatorjum i nie odrywał oczu od szkieł lunety.
Ciekawi i żądni wiedzy Galijczycy musieli radzić sobie sami, posiłkując się znalezionemi w bibljotece Dobryny podręcznikami kosmografji.
Z książek dowiedziano się, że jeden obrót Saturna około Słońca trwa dwadzieścia dziewięć lat i sto sześćdziesiąt siedem dni, chociaż szybkość ruchu wynosi osiem tysięcy osiemset pięćdziesiąt osiem mil na godzinę. Obwód tej planety wynosi na równiku dziewięćdziesiąt tysięcy trzysta osiemdziesiąt mil. Powierzchnia jego wyraża się liczbą czterdziestu miljardów kilometrów kwadratowych, objętość zaś równa się sześciuset sześćdziesięciu sześciu miljardom kilometrów sześciennych. W rezultacie Saturn, choć mniejszy od Jowisza, jest siedemset trzydzieści pięć razy większy od Ziemi. Masa jego natomiast przewyższa tylko sto razy masę Ziemi, co wskazuje na gęstość mniejszą od gęstości wody. Obrót dookoła osi trwa dziesięć godzin dwadzieścia dziewięć minut, co daje w rezultacie liczbę dwudziestu czterech tysięcy sześciuset trzydziestu dni rocznie (czytaj przeszło dwadzieścia dziewięć lat ziemskich). Każda z czterech pór roku trwa tam zgórą 7 lat ziemskich.
Najciekawszą jednak osobliwością Saturna jest osiem satelitów, które stale towarzyszą planecie. Jakież piękne muszą być, w tak wspaniałym blasku, noce na Saturnie.
Jeszcze więcej uroku dodaje im niewątpliwie potrójny pierścień, otaczający planetę. Jest to obejmujący ją w przestrzeni pas świetlny, składający się z trzech kół koncentrycznych, każde o swoistem nasileniu i barwie światła. Pierścień ten jest według wszelkiego prawdopodobieństwa pozostałością mgławicy, z której powstał Saturn.
Galijczycy nie byli w stanie gołem okiem dojrzeć wszystkie te cuda. Odległość była zbyt wielka. Nie uskarżali się na to, bo w tych warunkach mniej zagrażała nikłej łupince, na której się znajdowali. Bardziej jeszcze odległy Uran również nie mógł być dokładnie zbadany, jakkolwiek w pewnych chwilach widziany był bez szkieł, bez towarzyszących mu jednak satelitów.
Ostatniej planety układu słonecznego, ostatniej aż do chwili odkrycia nowej, Galijczycy nie widzieli już wcale. Obserwował ją zapewne profesor Palmyrin Rosette, ale o tem było głucho. Inni Galijczycy musieli się zadowolnić książkową znajomością z Neptunem.
Średnia odległość tej planety od słońca wynosi miljard sto czterdzieści miljonów mil, a całkowity obrót dookoła słońca trwa sto sześćdziesiąt pięć lat. Neptun przebiega swą olbrzymią, mierzącą siedem miljardów siedemdziesiąt miljonów mil, orbitę z szybkością dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Planeta ta o kształcie kuli, sto pięć razy większej od kuli ziemskiej, ma jednego tylko satelitę w odległości stu tysięcy mil. Krzywa, po której porusza się Neptun, zdaje się być granicą układu słonecznego. Słońce w wielkiej mgławicy drogi mlecznej zajmuje skromne miejsce gwiazdy czwartego rzędu.
Cóż stanie się z Galją, jeśli wytrącona zostanie z pod wpływów słońca? Do jakiego układu będzie włączona? Może do najbliższej z gwiazd drogi mlecznej. Jest nią Alpha z konstelacji Centaura. Odległość jej od Słońca wynosi, przyjmując miljard za jednostkę, osiem tysięcy miljardów mil. Czyż znamy olbrzymie odległości pomiędzy gwiazdami? Kilka z nich zaledwie zostało zbadanych.
Biorąc za podstawę szybkość rozchodzenia się światła, postaramy się dać słabe pojęcie o tych bezmiernych przestrzeniach.
Wyobraźmy sobie człowieka, o nieograniczonej sile wzroku, i umieśćmy go w konstelacji Kozy. Patrząc na Ziemię, dojrzy on rzeczy, które działy się tam siedemdziesiąt dwa lata temu. Jeśli przeniesiemy go na gwiazdę dziesięć razy bardziej odległą, będzie świadkiem spraw, rozgrywających się przed siedmiuset dwudziestu laty. Jeszcze dalej, z odległości, którą światło przebywa w czasie dziewiętnastu wieków, będzie świadkiem ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Z oddali, dla której przebycia promień świetlny wymaga sześciu tysięcy lat, przeżyje wraz z Ziemią dzieje biblijnego potopu. Jeszcze dalej, skoro przestrzeń jest nieskończoną, ujrzy, zgodnie z tradycją biblijną, Stwórcę, wyczarowującego światy. W ten sposób wszystkie zdarzenia są utrwalone w bezmiarach przestrzeni i czas nie zaciera nic z ich wyrazistości.
Może i słuszność miał Palmyrin Rosette, gdy pragnął wiecznie błądzić w przestworzach! Bo cóż bardziej pociągającego nad cuda krain międzyplanetarnych? Gdyby jego asteroida wpadała w obręb działania coraz to innej gwiazdy, ileż rozmaitych konstelacyj byłby mógł zbadać. Oczy jego olśniłyby cuda, o których system słoneczny nie daje najsłabszego nawet pojęcia! Bardziej odległe grupy planetarne nie przez jedno zasilane są słońce. System monarchiczny nie ma snać powodzenia w sferach niebieskich. Jedno słońce, dwa słońca, sześć słońc, grawitują we wzajemnej zależności. Są to gwiazdy przeróżnych barw: czerwone, żółte, zielone, pomarańczowe. Jakże bajeczną musi być gra świateł na ich planetach! Cóż czeka Galję, jeśli w swej podróży międzyplanetarnej trafi do różnych układów? Jakże bajecznie kolorowe będą jej wschody słoneczne?
Nie było jej jednak sądzone dostać się pod władzę innego słońca, ani odbiec zbyt daleko od Ziemi.
Nie! Galja nie miała nigdy opuścić układu słonecznego. Miała tylko w bezmiarach przestrzeni odbyć drobną, nic nieznaczącą podróż, wyrażającą się liczbą sześciuset trzydziestu miljonów mil!
Rozdział X,
Jak świętowano na Galji dzień 1-y stycznia i co się zdarzyło pod koniec uroczystości.
rozy na Galji stawały się coraz dotkliwsze. Temperatura mierzona termometrem spirytusowym, albowiem rtęciowy odmawiał posłuszeństwa już przy 42 stopniach mrozu, spadła do 53 stopni poniżej zera.
Jednocześnie w zatoce, w której zimowały Hanza i Dobryna, powłoka lodowa wypiętrzała się zwolna pod kilami okrętów, wznosząc je coraz to wyżej. Hanza górowała już na pięćdziesiąt stóp nad poziom morza, jacht zaś, jako lżejszy, uniósł się jeszcze wyżej. Żadna siła ludzka nie byłaby w stanie tej pracy powstrzymać.
Porucznik Prokop, zaniepokojony losami jachtu, kazał zeń uprzątnąć wszystko, co się dało. Pozostał tylko motor, kadłub i maszty. Co jednak będzie, gdy kadłub ten, mogący w pewnych okolicznościach stać się jedynem schroniskiem kolonistów, zostanie strzaskany w czasie odwilży? Co zastąpi Dobrynę, gdy trzeba będzie opuścić Gorący Ląd i przenieść się ponownie na wyspę! Hanza, narażona na te same co i Dobryna niebezpieczeństwa, lecz o wiele mniej od niej wytrzymała, już teraz pochylała się w sposób zatrważający i katastrofa groziła jej każdej chwili. Izaak Hakhabut zaniepokojony swym losem tkwił jednak dzień i noc na straży ładunku.
W tych okolicznościach kapitan Servadac powziął decyzję, której skąpiec musiał się poddać bez szemrania. O ile bowiem jego osoba nie była nikomu do szczęścia potrzebna, o tyle ładunek Hanzy miał dla wszystkich wartość bezcenną. Trzeba go więc było ratować bez zwłoki. Kapitan Servadac starał się najpierw wzbudzić obawę u Hakhabuta. Nie udało mu się to jednak. Izaak nie chciał nawet słyszeć o przeprowadzce.
– Może pan dowolnie rozporządzać swoją osobą – odparł wówczas oficer francuski – ale ładunek statku przeniesiony zostanie do magazynów Gorącego Lądu.
Lamenty skąpca nie wzruszały nikogo i dnia 20-go grudnia przystąpiono do przeprowadzki.
W gruncie rzeczy Hakhabut winien był wdzięczność gubernatorowi, którego zarządzenie broniło jego interesów i zabezpieczało mu mienie.
Marynarze rosyjscy i Hiszpanie pracowali kilka dni bez przerwy. Ciepło ubrani, mogli bezkarnie chodzić po mrozie. Unikali tylko dotykania przedmiotów metalowych, aby nie zostawić na nich naskórka. Cała robota dokonana została szczęśliwie i ładunek Hanzy umieszczono w przestronnych galerjach Groty.
Izaak Hakhabut podążył, rzecz prosta, w ślad za towarami. Przyznać trzeba, że nie narzucał się swoją osobą. Widziano go bardzo rzadko. Sypiał obok swego ładunku, żywił się swemi zapasami. Bardziej niż skromne potrawy przyrządzał sam na maszynce spirytusowej. Galijczycy odwiedzali go tylko w sprawach zakupu i stopniowo cały zapas złota i srebra małej kolonji zdążał do małej szufladki, której kluczyk Hakhabut miał stale przy sobie.
Zbliżał się pierwszy dzień stycznia według kalendarza ziemskiego. Pierwszy stycznia, to znaczy rocznica spotkania kuli ziemskiej z kometą, rocznica kataklizmu, który wyrzucił w przestworza trzydzieści sześć istnień ludzkich. Jak dotąd wszyscy byli zdrowi i cali. Nowe warunki klimatyczne nie zaszkodziły ich zdrowiu. Stały, równomierny spadek temperatury, bez nagłych zmian i skoków nie wywołał nawet kataru. Trudno o bardziej zdrowe warunki klimatyczne od panujących na Galji. Wszystko wskazywało na to, że w razie powrotu komety na Ziemię, Galijczycy wrócą tam w komplecie. Chociaż dzień pierwszy stycznia nie był początkiem roku galijskiego i rozpoczynał jedynie drugą część obrotu wokół słońca, kapitan Servadac postanowił, nie bez słuszności, dzień ten świętować uroczyście.
– Nie należy – mówił do hrabiego i porucznika – odzwyczajać naszych towarzyszów od spraw ziemskich, najprawdopodobniej bowiem jeszcze do nich wrócimy. A gdyby się to nawet nie stało, powinniśmy wszyscy zachować Ziemię we wdzięcznej pamięci. Wszyscy nasi bracia na Ziemi świętować będą dzień Nowego Roku, świętujmyż także! Taka solidarność uczuciowa jest bardzo wskazana. Z rozmaitych punktów Ziemi obserwują napewno Galję, jeśli nie gołem okiem, to w każdym razie przez lunetę. Pewien rodzaj więzów naukowych łączy nas z kulą ziemską, nie przestaliśmy też dotąd należeć do układu słonecznego.
– Zgadzam się z panem, kapitanie – odparł hrabia Timaszew. – Jestem najgłębiej przeświadczony, że liczne obserwatorja zajmują się naszą kometą. Z pewnością lunety z Paryża, Petersburga, Greenwich, Cambridge i Melbourne niejednokrotnie nastawiane są w naszą stronę.
– Musimy być bardzo modni na Ziemi – podjął kapitan – i nie wątpię, że prasa informuje dokładnie o tem, co się z nami dzieje. Pamiętajmy więc o tych, którzy myślą o nas, i świętujemy wraz z nimi dzień Nowego Roku.
– Zgadzam się z panami – wtrącił wówczas porucznik Prokop – że sprawa komety budzi zainteresowanie na Ziemi, ale przypuszczam, że poza stroną naukową i zdawkową ciekawością inne jeszcze motywy grają rolę dominującą. Obserwacje, którym poświęcił się nasz uczony, przeprowadzone były z pewnością i z niemniejszą dokładnością na Ziemi. I tam znane już są elementy Galji. Wiadomo też, gdzie i kiedy nastąpi ponowne zetknięcie z Ziemią. Otóż twierdzę, że najbardziej rozpala umysły owa pewność spotkania. Posunę się nawet jeszcze dalej i powiem, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, o ile środki takie istnieją, dla uniknięcia katastrofalnych skutków zderzenia.
Rozumowanie porucznika było najzupełniej logiczne. Przypuszczalnie na Ziemi bardziej obawiano się, niż tęskniono za Galją.
Mimo wszystko postanowiono święcić dzień 1-y stycznia. Nawet Rosjanie przyłączyli się do Francuzów i Hiszpanów, chociaż według ich kalendarza Nowy Rok wypada o kilkanaście dni później.
Nadeszła Gwiazdka. Narodziny Chrystusa obchodzono uroczyście. Jedynie Izaak skrył się dnia tego jeszcze głębiej w swej ponurej jaskini.
W ostatnim tygodniu starego roku zawrzała gorączkowa praca. Ben-Zouf układał program zabawy. Rozrywki na Galji nie mogły być zbyt urozmaicone. Postanowiono, że wielki dzień rozpocznie wspólna uczta, a zakończy spacer po lodzie przy świetle pochodni.
– Obiad musi być smakowity, a spacer wesoły – cieszył się Ben-Zouf. – I czegóż nam trzeba więcej?
Ułożenie menu było trudnością nielada. Stad częste konferencje ordynansa z kucharzem z Dobryny. W rezultacie wypadła wcale szczęśliwa kombinacja kuchni francuskiej z rosyjską.
31-go grudnia wieczorem wszystko było gotowe. Zimne dania, konserwy mięsne, galarety i kompoty, zakupione za drogie pieniądze u Hakhabuta, zdobiły już stoły wielkiej sali. Dania gorące miały być przygotowane następnego dnia rano.
Wieczorem roztrząsano sprawę udziału w zabawie Palmyrin Rosette’a. Wypadało go zaprosić, ale czy przyjmie zaproszenie, było więcej niż wątpliwe.
Z uwagi na niechęć profesora do wszelkich odwiedzin, posłano przez młodego Pablo zaproszenie piśmienne. Lakoniczna odpowiedź brzmiała:
„Dziś mamy 135-ty czerwca, a jutro będzie 1-y lipca na Galji, posługiwać się trzeba kalendarzem galijskim”.
Była to odmowa naukowo uzasadniona, ale w każdym razie odmowa.
1-go stycznia, w godzinę po wschodzie słońca, Francuzi, Hiszpanie, Rosjanie i mała Nina, jako przedstawicielka Włochów, zebrali się przy stole w dużej sali Wielkiej Groty. Ben-Zouf i kucharz Dobryny przeszli samych siebie. Wina były wspaniałe, nie brakowało nawet wódki.
Było, jak to powiedział Ben-Zouf, i smacznie i wesoło.
Głośne okrzyki przy toastach nie oszczędziły nawet uszu zagłębionego w pracy Palmyrin Rosette’a.
Po skończonym obiedzie pozostawały jeszcze trzy godziny dnia. Ubrano się ciepło i wyruszono na spacer, który miał się przeciągnąć do nocy. Straszliwy mróz nie dokuczał nikomu, gdyż zupełna cisza panowała w powietrzu. Na lodzie nałożono łyżwy i wyruszono w świat w pojedynkę lub grupami. Hrabia Timaszew, kapitan Servadac i porucznik Prokop, jak zwykle, trzymali się razem. Hiszpanie z niezwykłą gracją i szybkością mknęli hen, aż po linję horyzontu.
Marynarze z Dobryny, zgodnie ze zwyczajami swego kraju, ustawili się rzędem i ująwszy pod prawe ramiona grubą linę, pędzili długim wężem, jak pociąg na szynach. Pablo i mała Nina, trzymając się za ręce i pokrzykując wesoło, jak ptaki wypuszczone na wolność, to zbliżali się do grupy kapitana, to znów od niej uciekali. Te dwie młode istoty uosabiały całą radość, a może i całą nadzieję kolonji galijskiej.
Nie należy zapominać Ben-Zoufa, który ze szczerym, niefrasobliwym humorem, przenosił się od grupy do grupy. Łyżwiarze posuwali się szybko i wkrótce zniknęli za linją łuku, który znaczył horyzont Gorącego Lądu. Kilkakrotnie zatrzymywano się dla nabrania tchu, ale na chwilę tylko, z obawy przed przeziębieniem. Potem ruszono w dalszą drogę w kierunku Ostoi. Dotarcie do wysepki było niemożliwością, gdyż zapadająca noc kazała myśleć o powrocie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a raczej ku wschodowi, w każdym razie zbliżało się szybko ku linji horyzontu. Na niebie nie było najlżejszego obłoczka, żadnego z tysiąca blasków i cieni towarzyszących na Ziemi zachodowi słońca.
Oko, ślizgając się po zmarzniętej tafli morskiej, nie napotykało nawet ostatniego zielonego promienia, niknącego w głębinie wód. Na Galji nieznane były czarowne efekty zachodu. Tarcza słoneczna, rozszerzona wskutek załamania, miała wyraźnie zarysowane kontury, zanikała nagle, jakgdyby wpadała w głąb tafli lodowej, i momentalnie następowała noc. Przed schyłkiem dnia kapitan Servadac zgromadził całe towarzystwo i rozkazał wszystkim trzymać się razem, aby nie zbłądzić i cało wrócić do domu. Zapanowała głęboka ciemność, gwiazdy migotały sennie i blado.
Drogę pędzącym łyżwiarzom oświetlały jedynie pochodnie. Ich długie, ogniste języki pędziły zygzakiem za uciekającymi, jak rozwinięte na wietrze sztandary.
W godzinę później ukazało się na horyzoncie czarne wybrzeże Gorącego Lądu. Płonące strumienie lawy opadały z hukiem na zamarzniętą taflę wód.
Taki stan rzeczy trwał blisko pół godziny. Zbliżano się szybko do lądu, gdy wtem krzyk jakiś zamącił ciszę nocna.
Krzyk ten wyrwał się z piersi Ben-Zoufa. Wszyscy przyśpieszyli biegu, tnąc lód stalowemi łyżwami. Wówczas przy świetle, bliskich już zagaśnięcia pochodni, dostrzeżono wyciągniętą w stronę lądu rękę Ben-Zoufa.
Powszechny okrzyk zgrozy odpowiedział na głos ordynansa…
Wulkan nagle zgasł. Lawa, ściekająca ze szczytu, przestała płynąć. Zdawało się, że jakiś huragan przeszedł nad kraterem.
Wszyscy zrozumieli, że źródło ognia zamarło. Nie będzie już sposobu zwalczenia okrutnej zimy galijskiej… Czyżby groziła im już śmierć, śmierć lodowa?
– Naprzód! – zawołał silnym głosem kapitan Servadac.
Pochodnie zgasły. Posuwano się naprzód wśród zupełnych ciemności. Ląd był niedaleko… Poomacku wspinano się na zlodowaciałe głazy… pociemku trafiono do galerji i wielkiej wspólnej sali.
Panowały tu głębokie ciemności i zimno dotkliwe. Świetlna zasłona nie zamykała już wielkiego otworu i, wychylając się nazewnątrz, porucznik Prokop dostrzegł, że płynne dotychczas, bo zasilane potokami lawy, jeziorko przymorskie zamarzło całkowicie. W ten sposób zakończył się na Galji tak wesoło rozpoczęty dzień Nowego Roku.
Rozdział XI,
w którym kapitan Servadac i jego towarzysze tak sobie radzą, jak tego wymagają, okoliczności.
ałą noc aż do białego dnia Galijczycy spędzili w niesłychanem podnieceniu. Palmyrin Rosette, zmarznięty do szpiku kości, zmuszony był opuścić obserwatorjum i szukać schronienia w galerjach Wielkiej Groty. Była to może jedyna okazja zapytania go, czy obstaje przy chęci podróży międzyplanetarnej na swej niezamieszkanej komecie, odpowiedziałby mimo wszystko prawdopodobnie twierdząco. Nikt jednak nie miał ochoty narażać się na wymysły, które towarzyszyłyby bez wątpienia temu dialogowi.
Hector Servadac i jego towarzysze skryli się również w najgłębszych galerjach i pieczarach. W wielkiej, szerokim otworem patrzącej na świat, sali, temperatura była nie do zniesienia. Wilgoć jej ścian zmieniała się już w kryształki i gdyby nawet udało się zatkać olbrzymi otwór, który niegdyś przesłaniały strumienie lawy, mróz byłby nie do wytrzymania.
W samej głębi ciemnej galerji utrzymywała się jeszcze jaka taka ciepłota. Ale niewielka to była pociecha. Czuło się wyraźnie, że ciepło uciekało. Cała góra sprawiała wrażenie człowieka w agonji, któremu najpierw stygną kończyny i tylko serce opiera się najdłużej mroźnemu podmuchowi śmierci.
– A więc – zawołał kapitan Servadac – musimy zamieszkać w samem sercu wulkanu!
Nazajutrz zebrał wszystkich towarzyszów niedoli i przemówił do nich w te słowa:
– Przyjaciele, cóż nam właściwie zagraża? Mróz, ale tylko mróz. Zapasów mamy obfitość, konserw również. Do przetrzymania tych kilku zimowych miesięcy potrzeba nam tylko trochę ciepła, którem doniedawna tak hojnie szafowała natura. Otóż ciepło to istnieje najpewniej we wnętrzu Galji i tam musimy go szukać.
Te pełne ufności słowa dodały otuchy strapionym Galijczykom. Hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf ścisnęli serdecznie dłoń kapitana.
– Malutka Nino – zwrócił się Hector Servadac do dziewczynki – czy nie bałabyś się zejść w głąb wulkanu!
– Nie, kapitanie – odparła rezolutnie dziewczynka – zwłaszcza jeśli Pablo będzie nam towarzyszył…
– Pablo pójdzie z nami! On jest odważny, nie boi się niczego! Prawda, Pablo?
– Pójdę wszędzie za panem, panie gubernatorze – odparł chłopiec.
Należało bezzwłocznie przystąpić do dzieła.
Nie było mowy o posuwaniu się wzdłuż krateru zewnętrznego. Nogi ślizgałyby się po skorupie lodowej, nie znajdując żadnego punktu oparcia. Konieczność nakazywała zejście wdół po stopniach wykutych w skale. Im prędzej tem lepiej, gdyż mróz przenikał do najzaciszniejszych zakątków groty.
Porucznik Prokop zbadał dokładnie rozkład i kierunek wewnętrznych tunelów i wskazał te, które jego zdaniem prowadziły do centrum wulkanu. Wąskie te korytarze istotnie były nieco cieplejsze, zapewne substancja mineralna ich ścian była dobrym przewodnikiem ciepła. Łączyły się one z dawnem łożyskiem, które znów niewątpliwie za punkt wyjścia miały źródło wybuchu lawy, czyli krater centralny.
Z wykonaniem planu nie zwlekano ani chwili. Marynarze rosyjscy, kierowani światłą radą porucznika, wykazywali wiele dobrej woli i zręczności. Oskardy i motyki nie wystarczały do przebicia drogi. Trzeba było stosować miny i rozsadzać skały przy pomocy prochu. Praca postępowała szybko i już po upływie dwóch dni doprowadziła do pomyślnych rezultatów. Cała kolonja tymczasem dygotała z zimna.
– Jeśli się nie dostaniemy do głębin wulkanu, jesteśmy straceni – wypowiedział swe obawy hrabia Timaszew.
– Czyż pan nie ufa Wszechmogącemu? – zagadnął kapitan Servadac.
– Owszem, ale wyroki Jego są niezbadane. I nie nam sądzić Jego zarządzenia. Szczodra wczoraj ręka, zdaje się dziś skąpić swych darów…
– Niezupełnie – odparł kapitan – jest to raczej próba naszej odwagi. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że całkowite wygaśnięcie wulkanu jest niemożliwe. Ognisko wewnętrzne płonie z pewnością i powstrzymanie potoku lawy jest tylko chwilowe.
Porucznik Prokop poparł wywody kapitana. Prawdopodobnie utworzył się nowy krater i potoki lawy skierowały się w inną stronę, ale nie wygasły.
Palmyrin Rosette nie brał udziału w dyskusjach, ani w pracy. Jak potępieniec wałęsał się z kąta w kąt. Ulokował lunetę w wielkiej sali i chociaż marzł do szpiku kości, coraz wymykał się na obserwacje. Wracał zły, złorzeczący i zapewniał, że Formentera była dużo lepszą siedzibą.
Zbawcze uderzenie kilofa miało miejsce dnia 4-go czerwca. Wielkie kamienie posypały się z hukiem do otwartego komina. Porucznik Prokop zaobserwował, że nie spadały prostopadle i rad był z tej obserwacji. Tunel nie był zbyt stromy, łatwiejsze zatem będzie zejście nadół.
Gdy przebito już dość duży otwór, pierwsi do piekieł zstąpili kapitan z porucznikiem, w towarzystwie niosącego pochodnię Ben-Zoufa. Droga była kręta o łagodnym spadku. Schodziło się wygodnie nie ryzykując całości żeber i nóg. Nadto ściany pełne były wyżłobień, grot, występów skalnych i pod przykrywającym je popiołem wyczuwało się solidne oparcie. Wulkan musiał być niezbyt dawnego pochodzenia i powstał najwidoczniej podczas kataklizmu zderzenia komety z Ziemią. Dlatego ściany komina nie były jeszcze przeżarte przez lawę.
– Wszystko w porządku – cieszył się Ben-Zouf – świetne schody!
W istocie, z trudem posuwano się wdół, albowiem w schodach – posługując się językiem ordynansa – brakowało wielu stopni. Po upływie pół godziny osiągnięto głębokość pięciuset stóp w kierunku południowym. Po drodze napotykano rozmaite głębokie pieczary i groty, ale ani śladu galerji. Ben-Zouf przy pomocy pochodni oświetlał je w mgnieniu oka. Były to głębokie dziury, lecz bez rozgałęzień, które cechowały górne piętro.
Galijczycy nie mieli jednak wyboru. Musieli się chwytać każdej deski ratunku.
Nadzieje kapitana Servadac’a nie były płonne. Im głębiej, tem było cieplej. Nie był to zwykły wzrost temperatury, jaki odczuwany w kopalniach ziemskich. Przyrost ciepła był tu o wiele szybszy i większy. Na dnie niewygasłego, jak to słusznie przypuszczano, wulkanu musiała wrzeć lawa. Rtęciowy termometr obserwowany przez porucznika i barometr w rękach kapitana wskazywały jednocześnie wzrost temperatury i głębokości.
Na głębokości sześciuset stóp termometr wskazywał sześć stopni poniżej zera.
– Sześć stopni to za mało na przeciąg kilku miesięcy – rzekł kapitan Servadac. – Musimy zejść głębiej, zwłaszcza, że wentylacja tu jest jeszcze zupełnie dobra.
Istotnie, przez wielki otwór szczytowy wdzierało się z zewnątrz powietrze, można więc było spokojnie zejść jeszcze dalej.
Posunięto się jeszcze na czterysta stóp w głąb. Była to głębokość dwustu pięćdziesięciu metrów pod poziomem Galijskiego morza. Rtęć w termometrze wzniosła się prawie do zera. Ta temperatura, zważywszy na jej stałość, mogła już być znośna.
– Zostańmy tu – zaproponował Ben-Zouf. – Zmarzluchy mogą pójść głębiej, ale ja już tu czuję się zupełnie dobrze.
Należało jednak zbadać, czy w miejscu tem będzie można się jako tako urządzić.
Hector Servadac i jego towarzysze przysiedli na skale i przy świetle pochodni badali zakątek, w którym się zatrzymali.
Mówiąc prawdę, trudno było o coś mniej wygodnego. Była to duża i głęboka grota, mogąca pomieścić całą kolonję galijska, wyzyskanie jej jednak sprawiało trudność nielada. Ze wszystkich stron rysowały się różne wgłębienia, mogące pomieścić prowjanty, ale o oddzielnych pokojach dla hrabiego i kapitana nie mogło nawet być mowy. Znalazłby się jedynie mały zakątek dla Niny. Trzebaby się więc zgodzić na życie wspólne w całem tego słowa znaczeniu. Duża grota byłaby jednocześnie jadalnią, salonem i sypialnią. Trzebaby się zaszyć pod ziemię jak krety, bez możności przespania zimy, jak one to czynią.
Z oświetleniem poszłoby łatwo, można było użyć lampy i latarki, gdyż oliwy i spirytusu było poddostatkiem.
Kontakt ze światem zewnętrznym niezupełnie zostanie zerwany, gdyż Galijczycy na zmianę będą robili wycieczki do Wielkiej Groty, lub skał przybrzeżnych, chociażby dla przyniesienia lodu, który topniejąc da wodę do mycia i innych potrzeb życiowych.
Po krótkiej naradzie postanowiono się tu przeprowadzić. Będzie się żyło w ciasnej gromadzie, ale w rezultacie nie gorzej, niż żyją mieszkańcy krajów arktycznych. A takich przecież jest wielu.
Wyjaśnił to w kilku słowach porucznik Prokop, obeznany ze zwyczajami okolic podbiegunowych, i towarzysze jego postanowili przezimować w grocie, skoro nie można było inaczej.
Zatem niezwłocznie przystąpiono do przeprowadzki. Nie było chwili do stracenia, gdyż zimno coraz groźniej dawało się we znaki w górnych galerjach i nigdy żadna przeprowadzka nie odbyła się chyba tak prędko. Zabrano tylko rzeczy najpotrzebniejsze, łóżka i zapasy żywności.
Palmyrin Rosette przeniósł się ze wszystkimi, ale nie pozwolił na przeniesienie lunety. Nie była ona coprawda stworzona dla tej ciemnej nory i została na swym trójnogu w wielkiej sali na górze.
Zbyteczne byłoby wspominać o lamentach Izaaka Hakhabuta. Tyradom i żalom nie było końca. Uważał się za najnieszczęśliwszego kupca na świecie. Mimo wszystko jednak pilnował przeprowadzki i nie spuszczał z oka swych towarów. Umieszczono je w oddzielnej wnęce, którą miał zamieszkiwać lichwiarz.
Po upływie kilku dni zainstalowano się zupełnie. Porozmieszczane gdzie niegdzie latarki oświetlały drogę do Wielkiej Groty. Było to bardzo tajemnicze i w bajce z tysiąca i jednej nocy byłoby pełne uroku. Wspólna grota oświetlona była lampami Dobryny.
Dnia 10-go stycznia wszyscy byli już ulokowani i jako tako zabezpieczeni przed temperaturą zewnętrzną, która spadła już do sześćdziesięciu stopni.
– Wszystko w porządku – wołał stale pogodny Ben-Zouf. – Z pierwszego piętra przenieśliśmy się do suteryn, ot i wszystko!
Tymczasem kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik, chociaż nie dawali nic poznać po sobie, niepokoili się o przyszłość. Jeśli wulkan wygaśnie a wyliczenia zawiodą i trzeba będzie jeszcze raz zimować na Galji, skąd weźmie się paliwa, którego brakło dotychczas?
– Przyjaciele – rzekł kapitan Servadac – czekajmy cierpliwie. Mamy dużo czasu do namysłu i dysputy! Czemu przypuszczać najgorsze?
– Słusznie – zgodził się hrabia. – Potrzeba jest matką wynalazku, a póki nie przyszła ostatnia chwila, nie myślmy o tem. Ta zima, sądzę, przejdzie spokojnie.
– I ja tak sądzę – rzekł porucznik Prokop. – Wciąż słychać wrzenie lawy, wylew zdaje się być stały i regularny.
– Zgadzam się z tobą, Prokopie, i nie boję się wygaśnięcia wulkanu – odparł hrabia – gnębi mnie inna możliwość.
– Jakaż? – zaciekawił się kapitan Servadac.
– Co będzie, jeśli lawa znienacka potoczy się dawnem korytem? Wówczas jesteśmy zgubieni.
– Na miłość Boską! – zawołał kapitan. – O tem nie myślałem!
– Mamy się na baczności – uspokajał porucznik – i nie damy się zaskoczyć.
W pięć dni później Galja w drodze międzyplanetarnej minęła swe apheljum i znajdowała się wówczas w odległości dwustu dwudziestu miljonów mil od słońca.
Rozdział XII,
który stwierdza, że ludzie nie są stworzeni do grawitowania w odległości dwustu dwudziestu miljonów mil od słońca.
ocząwszy od tego dnia Galja ze wzrastająca wciąż szybkością pędziła wzdłuż krzywej eliptycznej. Wszystkie żyjące na jej powierzchni stworzenia, z wyjątkiem trzynastu Anglików na Gibraltarze, skryły się w głąb góry wulkanicznej.
Jak Anglicy przetrzymali tę pierwszą część zimy na wyspie? Opinja ogółu głosiła, że przypuszczalnie lepiej od mieszkańców Gorącego Lądu. Mieli duże zapasy żywności i paliwa i nie musieli ciepła pożyczać od wulkanu. Solidne ściany koszar, które zajmowali, zabezpieczały ich dostatecznie od najsilniejszego nawet mrozu. Dobrze odziani, dobrze odżywieni nie czuli napewno zimna, ani głodu. Żyli sobie wygodnie i dostatnio, a w przyszłości czekała ich najwyższa pochwała Anglji za wierne wytrwanie na posterunku.
Kapitan Servadac i jego towarzysze mogliby – rzecz prosta – też zimować na Gibraltarze. Myśl ta już dawno przychodziła im do głowy. Zostaliby napewno przyjęci gościnnie, chociaż pierwsza wizyta w swoim czasie pozostawiała wiele do życzenia. Anglicy nie opuściliby bliźnich w potrzebie bez udzielenia pomocy. To też w razie bezwzględnej konieczności mieszkańcy Gorącego Lądu zdecydowani byli wyemigrować do Gibraltaru. Wymagało to jednak długiej podróży przez pola lodowe, bez schronienia, bez ognia, i kto wie, czy wszyscyby ją przetrzymali. Dlatego też projekt ten odsuwano w przyszłość, postanawiając wykonać go tylko w razie ostateczności.
Jak wyżej powiedziano, wszyscy mieszkańcy Gorącego Lądu znaleźli przytułek w grotach centralnego krateru. Należało pomyśleć nietylko o ludziach, ale i o zwierzętach, które w galerjach Wielkiej Groty znalazłyby śmierć niechybną. Z wielkim trudem przeprowadzono w głąb góry umiłowane konie kapitana i ordynansa. Kapitanowi bowiem specjalnie zależało na tem, aby je żywe sprowadzić na Ziemię. Kochał te biedne stworzenia, nieprzystosowane do nowych warunków klimatycznych. Ulokowano je w głębokiem wyżłobieniu, które zamieniono w stajnię. Paszy na szczęście było poddostatkiem.
Inne zwierzęta trzeba było częściowo poświęcić. Chcąc im oszczędzić strasznych męczarni powolnego zamarzania, pozabijano je i zostawiono w galerjach, gdzie wskutek niskiej temperatury przechowywały się doskonale. Ptaki, żywiące się tylko okruszynami pokarmu ludzkiego, same szukały schronienia w głębi wulkanu. Liczba ich była jednakże tak wielka, a obecność tak dokuczliwa, że większość została zgładzona ze świata.
Wszystko to działo się pod koniec stycznia. Gdy skończono prace, związane z przeprowadzką, rozpoczęły się dla Galijczyków dni ciężkiej, beznadziejnej monotonji. Wszyscy popadli w stan odrętwienia i zupełnego moralnego bezwładu. Kapitan Servadac usiłował wszystkich rozruszać i zainteresować wspólną lekturą i rozmowami. Na razie udawało mu się to niezgorzej. Całe towarzystwo zasiadało wokół wspólnego stołu, słuchało i kształciło się.
Cóż w tym czasie robił Izaak Hakhabut? Czy przyłączył się do ogółu? Bynajmniej. Długie godziny przesiadywał nad rachunkami, licząc i sprawdzając, dawno już przeliczone i sprawdzone wykazy. Zebrał już w swych rękach sumę stu pięćdziesięciu tysięcy franków, nie udało mu się jednak jeszcze nic pożyczyć na procent. I to go najwięcej trapiło.
Największą ruchliwość wykazywał Palmyrin Rosette, stwarzając sobie natychmiast nowe absorbujące zajęcie. W towarzystwie swoich cyfr i obliczeń nie nudził się nigdy i znakomicie mu one teraz skracały dzień.
Znał już wszystkie elementy Galji i teraz zajmowała go sprawa jej satelity, Neriny. Byle miał wagę i spokojny zakątek do obserwacyj. W tej sprawie właśnie zwrócił się do Hectora Servadac’a.
– Kochany profesor prosi o gabinet do pracy? – zapytał.
– Tak jest, kapitanie, ale cichy i odludny.
– Pomyślę o tem, znajdę panu kącik oddzielny i spokojny, tylko za komfort nie ręczę – odparł oficer.
– Wcale o to nie proszę.
– A zatem rzecz załatwiona.
Korzystając z rzadkiego humoru uczonego, kapitan zaryzykował pytanie.
– Profesorze, wyliczenia pańskie, dotyczące obrotu Galji dookoła słońca, są niewątpliwie ścisłe. Ale o ile się nie mylę półminutowe spóźnienie, lub przyśpieszenie, mogłoby zaważyć na losach spotkania z Ziemią…
– A więc?
– A więc, drogi profesorze, czy nie byłoby wskazane sprawdzenie tych obliczeń?
– To jest zbyteczne.
– Porucznik Prokop byłby do pańskiej dyspozycji…
– Nikt mi nie jest potrzebny! – odparł Palmyrin Rosette, draśnięty w najczulszą strunę.
– Jednakże…
– Nie mylę się nigdy, kapitanie Servadac, i pańskie nalegania są conajmniej nie na miejscu.
– U licha, nie jest pan uprzejmy dla swych towarzyszów, profesorze! – i kapitan Servadac ugryzł się w język, nie chcąc wywoływać awantur.
– Nie rozpocznę na nowo moich obliczeń – podjął sucho Palmyrin Rosette – gdyż są one bez zarzutu. Ale powiem panu, że to, co zrobiłem dla Galji, chcę uczynić i dla Neriny, jej satelity.
– Oto celowa robota – odciął kapitan Servadac – a ja sądziłem, że elementy Neriny, jako należącej do strefy planet teleskopowych, już dawno astronomom ziemskim są znane.
Profesor wściekły, groźnem spojrzeniem zmierzył kapitana i rzekł w najwyższem podnieceniu.
– Właśnie w tem sęk, że astronomowie ziemscy obliczyli ją jako planetę teleskopową. Tymczasem Nerina, stajać się satelitą Galji, wyszła ze strefy planet teleskopowych. I w tej nowej sytuacji chcę poznać jej elementy. Nie wiem, czemu Galijczycy nie mieliby wiedzieć o swoim księżycu tego, co mieszkańcy Ziemi wiedzą o swoim.
Trzeba było widzieć z jakiem lekceważącem wydęciem warg i z jaką pogardą Palmyrin Rosette mówił o sprawach ziemskich.
– Kapitanie, kończę tę rozmowę prośbą, od której zacząłem – uciął krótko – potrzeba mi kąta.
– Zajmę się tem niezwłocznie, profesorze.
– O, niema gwałtu – dorzucił astronom – wystarczy, gdy będę go miał za godzinę.
Minęła nie godzina, lecz całe trzy, aż wreszcie zainstalowano profesora w głębokiej wnęce, w której jego stół i fotel znalazły wygodne pomieszczenie. W ciągu następnych dni astronom, mimo zatrważających mrozów, zachodził niejednokrotnie do górnej sali, aby sprawdzić rozmaite pozycje Neriny. Poczem ukrywał się w swoim gabinecie i nie widziano go więcej.
Niezwykłej zaiste trzeba było tężyzny ducha, aby przetrzymać tę egzystencję na głębokości ośmiuset stóp niżej poziomu. Wszyscy prawie Galijczycy popadli w niepokojący stan odrętwienia. Nikomu nie pilno było nazewnątrz i gdyby nie potrzeba słodkiej wody, czyli przymusowe ekspedycje po lód, nie opuszczanoby wcale wnętrza wulkanu.
Organizowano natomiast wycieczki do najniżej położonych części centralnego krateru. Dobrze się stało, gdyż w ten sposób przekonano się, że ogień centralny nie wygasł, tylko na powierzchni Galji musiały się utworzyć nowe kratery i lawa płynęła nowem korytem.
W ten sposób przeszedł luty, marzec, kwiecień i maj. Ludzi opadła senność i zgnuśnienie. Wspólna, budząca początkowo zainteresowanie, lektura nie gromadziła już słuchaczów przy wspólnym stole. Urwały się ożywione dysputy. Rozprawiano po kątach prawie szeptem, bez zapału. Hiszpanie zwłaszcza byli do niczego, nie opuszczali swoich posłań i z trudem przyjmowali pożywienie. Rosjanie zachowywali się o wiele dzielniej. Brak ruchu dawał się wszystkim we znaki. Kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik zdawali sobie doskonale sprawę z pogarszającego się ciągle stanu rzeczy, ale byli bezradni. Sami stopniowo poddawali się ogólnemu przygnębieniu i nie mieli już sił do oporu. Chodzili w półśnie, odczuwając dziwny, niczem niewytłumaczony wstręt do wszelkiego rodzaju pokarmów. Jedynie mała Nina czuła się dobrze i nie traciła humoru. Pogodna i wesoła wszystkim dodawała otuchy. Jej wdzięczny głosik rozlegał się jak śpiew słowika. Zachęcała do jedzenia i picia. Była duszą całego tego podziemnego świata i obecność jej była zbawienna dla wszystkich.
Tymczasem mijały miesiące. W jaki sposób? Kapitan Servadac i jego towarzysze nie potrafiliby tego określić. Z początkiem czerwca Galijczycy poczęli się budzić z odrętwienia. Czyżby to był wpływ słońca, do którego kometa zbliżała się powoli? Być może, choć słońce było jeszcze bardzo daleko, w odległości stu dziewięćdziesięciu miljonów mil! Szybkość Galji, zgodnie z prawami Keplera, wzrastała regularnie w ten sposób, że po czterech miesiącach powinnaby ona wejść w strefę planet teleskopowych i znaleźć się w odległości już tylko stu dwudziestu pięciu miljonów mil od słońca.
W tym czasie, t. j. w drugiej połowie czerwca, kapitan Servadac i jego towarzysze odzyskali całkowicie sprawność fizyczną i hart ducha. Ben-Zouf, jak człowiek, który spał zbyt wiele, przeciągał się leniwie.
Poczęto częściej odwiedzać opustoszałe sale Wielkiej Groty. Kapitan, hrabia i porucznik Prokop zapuszczali się aż na wybrzeże. Odczuwało się jeszcze zimno dotkliwie, ale zupełna cisza panowała w powietrzu. Najlżejszy wietrzyk nie zakłócał spokoju, najmniejsza chmurka nie przesłaniała horyzontu. Jeden tylko szczegół zmienił się w krajobrazie, a mianowicie skalisty cypel górujący nad zatoką. Warstwy lodowe nie przestawały narastać w dalszym ciągu. Wzniosły się już do wysokości stu pięćdziesięciu stóp nad poziom morza. Hen w górze zawisły jacht i Hanza. W razie odwilży groziło im niechybne rozbicie.
Na szczęście Izaak Hakhabut, który nie opuszczał zupełnie swego sklepiku w podziemiach, nie towarzyszył kapitanowi w tej przechadzce na wybrzeże. Oszalałby z rozpaczy!
Dwa dalsze miesiące, lipiec i sierpień zbliżyły Galję na odległość stu sześćdziesięciu czterech miljonów mil od słońca. Podczas krótkich nocy mróz dawał się jeszcze we znaki, ale we dnie słońce podnosiło temperaturę o jakieś 20 stopni. Ciepło było zwłaszcza na równiku, który przecinał Gorący Ląd.
Galijczycy rozprostowywali codziennie skostniałe członki w ożywczych promieniach słońca i powoli nadzieja wstępowała w ich serca. Podczas dnia tarcza słoneczna na horyzoncie wydawała się większa. Nocą Ziemia zdawała się rosnąć w powodzi gwiazd. W oddali majaczył cel – bardzo odległy jeszcze, ale w każdym razie widoczny. Narazie był to punkcik w przestrzeni. Punkcik ten nasuwał Ben-Zoufowi refleksje, z których zwierzył się któregoś dnia kapitanowi i hrabiemu.
– Naprawdę nie mogę uwierzyć, aby mieścił się tam Montmartre!
– A jednak tak jest – odparł kapitan Servadac – mam nawet nadzieję, że go wkrótce odwiedzimy.
– Dałby Bóg, panie kapitanie! Oby tylko kometa nasza wróciła na Ziemię. Czy niema żadnego sposobu pokierowania nią?
– Nie, przyjacielu – zabrał głos hrabia Timaszew – żadna siła ludzka nie zmieni układu ciał niebieskich we wszechświecie. Pomyśl, co to byłby za nieporządek, gdyby tak każdy dowolnie mógł zmieniać bieg swej planety! Ale Bóg zarządził inaczej i zdaje mi się, że zarządził mądrze.